Świat łomocze w krzywe bramy naszych domów

Ali! Jesteś? - słyszę jak wołają moje imię. - Jestem, jestem - odpowiadam, krzycząc w mroźne górskie powietrze. Jest ciemno, nie widzę nawet stromo pnącej się górskiej ścieżki. Ciężki ten ładunek. Kto by pomyślał, że będę miał problem z wniesieniem na umówione miejsce trzech opon samochodowych i jednej butelki benzyny. Albo ta ścieżka stała się bardziej stroma, albo ja w Europie zmiękłem. Mówili mi kumple, żebym tam nie jechał, bo zapomnę, co to Karakorum. W dniu mojego wyjazdu nawet matka wyrokowała: Jak cię świat wciągnie kolorami i wielkością, na zawsze staniesz się dla nas obcy. Ale wróciłem. I jakbym nigdy nie wyjeżdżał - idę palić ognie w górach, bo tak każe tradycja.

W myślach przyznawałem matce rację. Zakładałem, że na zawsze zostanę w Hiszpanii, będę uczył się języka i pracował w restauracyjnej kuchni w Barcelonie. Tyle mogła mi zapewnić Monika. Wyjeżdżając z Doliny, zaprosiła mnie do siebie. Mówiła: teraz ty zobacz mój kraj. Chciałem być z tą kobietą. I uciec od biedy. Ojciec straszył: ona cię zgubi, znudzi się, zostawi; w Hiszpanii nie będziesz już przewodnikiem górskim, ale biednym chłopakiem, Ali.

Warto było zaryzykować. Dzisiaj jestem na miesięcznym wypoczynku w rodzinnej Hunzie, a w Hiszpanii, do której wracam za kilka dni, rozpoczynam trzeci rok szkoły językowej. Żyję między doliną a Barceloną. Pamiętam początki. Za każdym razem, kiedy Monika przedstawiała mnie komuś, pytano mnie o wszystko: Jak żyje się w społeczności, która dopiero od trzydziestu lat swobodnie może kontaktować się ze światem? Jak podróżuje się po jedynej drodze do doliny: otwartej 30 lat temu legendarnej, ponad tysiąckilometrowej trasie Karakorum Highway, która biegnie wzdłuż Indusu, przedzierając się przez łańcuchy Karakorum, Hindukuszu i Zachodnich Himalajów? Czy Hunzowie są faktycznie długowieczni? Czy rzeczywiście są tak przyjaźni?

Starałem się odpowiadać wyczerpująco. Ale skąd miałem znać odpowiedź na ostatnie pytanie? Śmiałem się tylko. Po jakimś czasie zdałem sobie jednak sprawę, że być może Hunzowie faktycznie są inni. Że ja - Ali - jestem inny niż ludzie Zachodu. Nie - lepszy czy gorszy. Inny.

Kiedy ich lepiej poznałem, zrozumiałem, na czym polega różnica. Oni umieją żyć w społeczeństwie. Ja też umiem, ale wśród karakorumskich górali. Myślałem o Hunzie, o słońcu na wysokości 3000 metrów nad poziomem morza świecącym oślepiającym światłem. O wiekach spędzonych poza cywilizacją. Przecież do Doliny nie dochodzi nawet zanieczyszczone powietrze z Pakistanu i Chin. Może dlatego jesteśmy długowieczni?

Dezerterzy Macedończyka

Zamyśliłem się i zgubiłem drogę. Latarka. Jestem sporo ponad wsią. Chwila odpoczynku. Umówiliśmy się na dwudziestą. Bolą mnie płuca. Stąd Karimbad - największa wieś w dolinie - jest tylko skupiskiem światełek. Paradoksalnie - jej historii nauczyłem się w Hiszpanii, kiedy zmuszony byłem setki razy opowiadać o miejscu mojego urodzenia.

To wyjątkowa dolina położona w górach północnego Pakistanu - mówiłem. - Legenda mówi, że pierwszymi osadnikami było tu kilku żołnierzy Aleksandra Wielkiego, którzy zdezerterowali z armii Macedończyka w trakcie przeprawy przez Hindukusz w drodze do Indii. Było to w roku 326 p.n.e. Czy to prawda? Nie wiem. Ale do dziś ludzie w naszej dolinie w niczym nie przypominają mieszkańców innych, okolicznych siedlisk. Mamy bardziej europejskie rysy, niektórzy niebieskie oczy, włosy o kolorze piasku. W samym sercu Azji.

Powstanie Hunzy i sąsiedniego Nagaru otoczone jest legendą, ale prawdopodobnie oba księstwa założone zostały w XV wieku przez bliźniaków Girkisa i Maglota, z dynastii Trakhan z Gilgit. Podczas ataku Nagaru został zabity Girkis. Aż do XIX wieku najpopularniejszą polityczną zagrywką był mord. Tak przynajmniej twierdzi John Biddulph, rezydent brytyjski na obszarach Quet-ty w latach 1882-1895, autor książki “Tribes of Hindoo Koosh". Jako biedna społeczność, żyjąca w trudnych warunkach, napadaliśmy na karawany, wędrujące z Chin południowym odcinkiem Jedwabnego Szlaku.

Od lat 50. Hunza znajduje się w jurysdykcji Pakistanu. W 1969 r. zlikwidowano autonomię małych państewek północnych obszarów pakistańskich. Dziś obszarem tym rządzi 24-osobowa Rada Obszarów Północnych.

Imam fundator

Przełomem stało się przejście w XIX wieku rodziny królewskiej Hunzy na ismailizm (odłam szyizmu). Ismailici są rozrzuceni po całym świecie, a na ich czele stoi imam Karim Agha Khan. Żyje w Genewie. 49. imamem ismailickim został jako 20-latek w 1957 r. Agha Khan w większości z 25 krajów, w których żyją ismailowie, zmienił wiele w sferze socjalnej i ekonomicznej. Fundacja Agha Khana, która dofinansowuje biedne obszary Azji i Afryki, uruchomiła także szereg programów w północnym Pakistanie - m.in. Program Wspierania Wiejskich Obszarów (RSP), Służbę Zdrowia Agha Khana (AKHSP) czy Projekt Wspierania Edukacji (AKESP). Dla Hunzy, jednej z najbardziej zacofanych społeczności, ismailizm stał się wybawieniem. Nowo wybudowane szkoły, powszechna nauka angielskiego, dotacje sprawiły, że dolina zachowując pierwotne piękno, zyskała możliwość życia w światowej zbiorowości na równych prawach. Szansa na zarobkowanie, którą daje Fundacja, jest alternatywą dla mieszkańców północnych i północno-zachodnich prowincji Pakistanu, którzy dotychczas szukali pomocy finansowej, przyłączając się do organizacji radykalnych islamistów.

Monika mówiła, że jej znajomi podziwiają mnie za to, że zdecydowałem się na tak radykalną zmianę stylu życia. Jest w tym chyba trochę prawdy. Trzy lata w Hiszpanii, wspólne mieszkanie z narzeczoną, prawo jazdy, hiszpański doskonale, angielski dobrze. Mam pracę w administracji hotelu, popołudniami uczę się, gram w piłkę nożną z kolegami. Na pozór nic mnie nie łączy z zacofanym światem, który opuściłem. Monika widzi we mnie przewodnika górskiego poznanego w Hunzie tylko wtedy, gdy ubiorę się w odświętne shalwar qamiz. Zdradza mnie też zdjęcie wiszące w kuchni. Sześć osób w puchówkach, okularach słonecznych, z ustami wysmarowanymi kremem. Za nami niebo i flaga francuska. To zdjęcie z Rakaposzi (7788 m.n.p.m.). Nie raz prowadziłem ekipy himalaistów na ten najwyższy ze szczytów otaczających dolinę.

Po 11 września

Zimno od kamieni, całe szczęście, że kurtka z Goretexu. I wody bym się napił. Teraz będzie trzeba wejść pionowo - skrótem. Jakieś trzydzieści metrów i dotrę tam. Najgorsze trzydzieści metrów. To będzie widok: płonące góry. Niech ludzie we wsi mają radość. W końcu dzisiaj jest święto - rocznica pierwszych odwiedzin Agha Khana w Dolinie.

Czy dzięki szosie karakorumskiej i pomocy Agha Khana zmieniliśmy się choć trochę? Czy staliśmy się częścią świata? Chleb pieczemy tak, jak przed pięciuset laty: w wykopanych w ziemi kamiennych piecach, opalanych węglem drzewnym. Dzieci, jak niegdyś mają - w obawie przed Duchem Gór - malowane oczy. W Dolinie nadal panuje ogromna bieda. Roczny dochód na jednego mieszkańca to około 100 dolarów. W domach klepiska, za niewielkim przepierzeniem śpią zwierzęta. Jak nie być wdzięcznym Agha Khanowi za istnienie Fundacji, dzięki której można dostać dotację na produkcję miodu z Hunzy albo jabłek, które wywozimy aż do Anglii?

Turyści. Oni pierwsi nas zachwycili. Dali szansę innego życia. Wielu ludzi ze wsi pobudowało hoteliki, w których dziś nikt nie mieszka. Kto chciałby do nas przyjeżdżać po 11 września? Często pojawiają się u nas pikapy Talibów z Afganistanu. Na wschodzie Kaszmir i posterunki wojskowe. Ci, którzy zdecydują się przyjechać, narzekają, że nie ma ciepłej wody, że brakuje prądu. Tłumaczymy im, że wszystko zależy od natury, od tego, czy turbiny wodne na strumieniach nie zatrzymają się. Za pieniądze zarobione w Hiszpanii i z dotacji, którą otrzymała moja rodzina z Fundacji Agha Khana, wybudowaliśmy, jak inni, mały hotel.

Staramy się, ale gdzieś w głębi duszy nie jesteśmy ludźmi do tego stworzonymi. Wszystko, co robimy, choć ma wyglądać na nowoczesne, w rzeczywistości jest bardziej nasze niż światowe. Np. płyta kompaktowa z nagraniami muzyków z Hunzy. Sprzedawana w sklepiku z pamiątkami w Karimbadzie, została skopiowana na komputerze. Na tłoczenie nikt nie miał pieniędzy.

Słyszę bębny. Jak na płycie. Jeszcze kilka metrów. Zaraz umrę ze zmęczenia. Chyba mam pokaleczone dłonie. Kurtka za ciepła na taką wspinaczkę. I ten sznur z oponami. Żeby tylko dojść do kanału. Potem pójdę jakieś sto metrów w bok i będę nad urwiskiem.

Bębny. Tęskniłem za nimi. Chciałem je znów usłyszeć. A jak zagrali dziś szamanowi, prawie tańczyłem jak inni. Dawno nie widziałem, żeby szaman tańczył. I jak mam myśleć o nas, jak nie o dzikich? Jak inaczej wytłumaczyć, że nawet w święto ismailitów, pod wieczór zbiera się grupa ludzi, by tańczyć tak, jak przed wiekami? Czy sam ismailizm nam nie wystarczy? Czy wciąż musimy odprawiać rytuały, które zjednać mają nam nie Boga, a Ducha Gór? Dlaczego dla ludzi w dolinie to takie oczywiste, że religia i wierzenia mogą się mieszać?

Matka codziennie rano brała barwnik i malowała mi powieki. Długo zgadzałem się z tym. Robiliśmy tak zawsze. Każde dziecko było malowane, żeby Duch Gór nie mógł w nie wejść. Kiedyś się zbuntowałem. Powiedziałem matce, że nie chcę mieć makijażu. Ale przez pierwsze dni, kiedy chodziłem dumny po wsi bez makijażu, z niepokojem co pewien czas patrzyłem na siedzibę Ducha - na górskie szczyty pokryte skrzącym się białym śniegiem.

Szaman tańczy

Jestem. Kanał irygacyjny. Wąski, ale pewny. Mogę iść. Chłopaki weszły na kanał od drugiej strony. Dwóch albo trzech. Po drugiej stronie strumienia jest chyba jeszcze pięciu. Na całej zachodniej ścianie doliny powinno być około dwunastu. Tak się przynajmniej umawialiśmy zaraz po skończonym pokazie szamańskim. Ale mogliśmy się nie dogadać. Śmialiśmy się chyba z dwadzieścia minut. Bo jak się nie śmiać. Najpierw na placyku za jednym z domów zasiedli muzycy. Bęben, piszczałka, tamburyn. Po godzinie w krąg ludzi wbiegł mężczyzna trzymający za kark, jak spętane zwierzę szamana. Poznałem go. Pracował jako policjant municypalny. Nawet nie wiedziałem, że zajmuje się praktykami szamańskimi. Był ubrany w odświętne shalwar qamiz. Poprowadzili go do metalowego naczynia, w którym paliła się kora świętego drzewa Hindukuszu - cedru. Bęben. Bił mocno, równo, jak serce, a szaman klęcząc wdychał dym. Całą twarz zanurzył w tych białych kłębach. Nagle wstał i odwrócił się do nas. Cisza. Miał bladą, niemal kredową twarz. Oczy uciekały mu pod powieki. Kołysał się jakby zaraz miał upaść, po czym drgnął i zaczął tańczyć. Raźnymi podskokami zataczał kręgi. Krzyczeliśmy jak szaleńcy, jakbyśmy przekonali się, że to działa, że Duch Gór istnieje, jakby wszystko nagle ustąpiło, świat zawęził się tylko do obszaru doliny, skalnego obrębu gór i śniegów. Krzyczałem, jakbym od zawsze był w Karimbadzie, jakbym nigdy nie wyjechał. Nie było już pustki panującej naokoło nas, świata, do którego ciągnęliśmy, a nie mogliśmy dojść, nie było już zagrożenia wojną, nie było Talibów, pogranicza afgańskiego, podzielonego Kaszmiru, separatystów w pobliskim Skardu, atomowego Pakistanu, świata, który skupiał się na naszym niewielkim podwórku, łomocząc swoim postępem w krzywe bramy naszych domów. Nie było smutku bijącego z milczących okien pustych hotelików, o których turyści zapomnieli, nie było już naszych nieudolnych prób bycia częścią świata. Było to, co było od zawsze. Wspólnie, razem; świat, który liczy kilkaset osób. Był dym cedru, śpiew i bęben, który bił coraz szybciej; i szaman, który już nie tańczy, a unosi się nad ziemią z rękami wzniesionymi ku górom, ku granicy naszego świata.

Szaman tańczył i tańczył, ale Duch nie chciał się objawić. Może bał się obcych? Tancerz nagle zatrzymał się, podniósł ręce w górę i nim zdążyli go złapać, upadł na ziemię nieprzytomny.

Płonące góry

Wiatr wieje na skały i czuję, jak chłód dostaje się pod kurtkę, jak po spoconych plecach biegną dreszcze zimna. Jeszcze trochę. Za zakręt. Może usłyszę chłopaków?

- Jesteście? - Cisza. Może głośniej? Nie, jeszcze ich nie ma. I nagle gdzieś ciche:

- Ali! - To gdzieś stamtąd, z boku. - Ali, to ty?

- Tak to ja!

- Chłopaki, nie widzę was.

- Czekaj. Zaraz zapalimy ogień.

Czekam. Stoję w ciemności, w kanale dwieście metrów nad doliną. Pode mną pionowa skała. Spaść to pewna śmierć. W dole światła. Biją bębny. Już czas. Opony. Sznurek łatwy do rozplątania. Butelka. Mam trzy opony. Jedna tu zostanie. Dwie wezmę dalej. Po dziesięć kroków.

Gdyby mnie widzieli znajomi Moniki! W skalnej rynnie, gdzieś nad wsią, z oponami, które polewam benzyną. Jaka to tradycja? Palenie opon? To barbarzyństwo, mówiliby. Co by pomyśleli? To Ali? Ten, który chodzi do college’u? Ali pracujący w hotelu? Ali, który jest jak my?

- Ali! Zapalaj!

Zaczęło się. Widzę po drugiej stronie doliny ogień. Drugi, trzeci. Układają się w linie. Opony, paki drewna i papieru powiązane ze sobą, chrust. Szybko. Zapalniczka. Tylko powoli, żebym nie spadł. Jedna opona - buchnął ogień, dziesięć kroków dalej druga - czerwone języki oświetlają wnętrze wąskiego kanału. Trzecia. Jest. Płoną. Widzę chłopaków! Widzę ich cienie jakieś sto metrów dalej. Widzę wszystkich.

Płoną góry. Jak co roku. Ale coś się zmieniło. Widzę zmianę, ale nie umiem jej nazwać. Góry są tak wysokie jak kiedyś, dym tak samo gryzący. Ale czuję, że to, co było kiedyś, powoli zanika i wszystko będzie już zupełnie inne. Nie będzie Ducha Gór, nie będzie płomieni. Wszystko się zmienia. Sam się zmieniłem, choć nikt jeszcze tego nie zauważył. Śmieję się jak dawniej, ale zawsze patrzę na ludzi, z którymi rozmawiam, jakbym ich badał, jakbym ich oceniał.

Teraz. Jednym kopnięciem opona oderwała się od półki i poleciała w dół. Szybko. Następna. Ogon płonący. Szybko, trzecia. Odbijając się od skał spadają płonące kule. Iskry strzelają pękami, wirują w powietrzu, mieszają się ze światłami świętującego w mroku Karimbadu.

Mateusz Marczewski (ur. 1976) jest dziennikarzem-reportażystą, pracuje w prasie lokalnej, mieszka w Poznaniu. Opublikował tom poetycki “Naprawiacz Ptaków" (2000).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2004