Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Harper Collins, jedno z największych i najpoważniejszych wydawnictw na świecie, postanowiło jakiś czas temu wznowić dzieła wszystkie Agathy Christie. Wydawałoby się – nic prostszego, wystarczy nabyć prawa autorskie do książek, które napisała Agatha Christie (podkreślam: które napisała Agatha Christie), a następnie dopełnić koniecznych czynności edytorskich. To znaczy m.in. przygotować oprawę graficzną, przeczytać uważnie tekst pod kątem literówek, zrobić skład i łamanie, a na końcu rzecz wysłać do druku.
Okazuje się jednak, że w tym przypadku procedura wyglądała nieco inaczej. Oprócz wyżej wymienionych działań, do pracy nad wydaniem dzieł wszystkich królowej kryminału zatrudniono bowiem również grupę tzw. czytelników wrażliwościowych (ang. sensivity readers). Ich zadaniem było wychwycenie wszystkich sformułowań, które mogą dziś brzmieć obraźliwie i/lub kontrowersyjnie, w szczególności dotyczących koloru skóry, orientacji seksualnej, płci czy wyglądu. Takie usługi, nawiasem mówiąc, realizują często wyspecjalizowane firmy, np. brytyjska Inclusive Minds.
Wskutek tej „wrażliwościowej” kwerendy, wytypowano w twórczości Christie liczne potencjalnie zapalne fragmenty, a następnie, zgodnie z aktualnie obowiązującymi wymogami komunikacyjnej poprawności, dokonano ich dezaktywacji. Listę najważniejszych ingerencji można znaleźć w tekście autorstwa Rachel Hall opublikowanym 26 marca przez „The Guardian”, w polskiej prasie natomiast, dzień później, przedstawiła ją na łamach „Gazety Wyborczej” Anna S. Dębowska. Są to – generalnie rzecz biorąc – kwestie drobne i dla ogólnej wymowy dzieła, na pierwszy rzut oka, mało znaczące. No bo czy jakkolwiek istotna może być wymiana zbitki „jego hinduskie usposobienie” (ang.his Indian temper) na „jego usposobienie”, a „tubylców” (ang. natives) na „miejscowych” (ang. locals), którzy się nie uśmiechają „białymi zębami”, lecz „kiwają głowami” (ang. nodding)? Bądź też eliminacja frazy „To oczywiście Żyd” wypowiadanej przez Herkulesa Poirot w „Tajemniczej historii w Styles”?
Abstrahując już od pytań o zasadność poszczególnych interwencji – np. o to, czy wszelkie, także nieobraźliwe w intencji i wymowie, określenia akcentujące kolor skóry albo różnice kulturowe należy traktować zawsze jako ekspresję uprzedzeń i krzywdzących stereotypów (wydaje mi się to sporą przesadą, a osobliwą fiksację na tych kwestiach w niektórych deklaratywnie emancypacyjnych dyskursach mam za zjawisko niepokojące) – coś innego przykuwa tutaj uwagę. A mianowicie, specyficzny stosunek do przeszłości, a konkretnie do dzieła sztuki.
Wyraża go fundamentalne pytanie: czy uznajemy dzieło sztuki za autonomiczny, skończony, zaistniały byt o kształcie nadanym mu przez twórcę, który żył w takim a nie innym świecie, takiej a nie innej kulturze, mówił takim a nie innym językiem, siłą rzeczy zakorzeniony był więc w swojej epoce? Czy też dzieło sztuki jest czymś procesualnym, co, niczym systemy operacyjne w naszych smartfonach, podlegać ma permanentnej aktualizacji? A skoro tak (w tym duchu sprawę postrzega dziś chyba coraz więcej wydawców, podobnych manewrom semantycznym poddano bowiem wcześniej także dzieła m.in. Roalda Dahla i Iana Fleminga, następni czekają w kolejce), to gdzie leżą granice tej aktualizacji? I w jaki sposób się ją definiuje? Czy obejmować ma ona wyłącznie literaturę, czy również film i malarstwo? Czy zatem wkrótce – co technologicznie jest już w zasadzie możliwe – oglądać będziemy dawne filmy zmodyfikowane stosownie do współczesnych standardów różnorodności i inkluzywności? Czy takie lub inne transformacje, z pomocą „wrażliwościowego” pędzla, wprowadzone zostaną do klasyki światowego malarstwa? I czego powinny dotyczyć? Czy tylko kwestii genderowo-rasowych, czy też np. ubioru lub technologii? Skoro zgodnie ze współczesnymi standardami poruszanie się pojazdami z silnikiem spalinowym jest wyrazem ekologicznej abnegacji, to czy należałoby je wszystkie zamienić na rowery albo przynajmniej samochody elektryczne?
Wbrew pozorom nie ironizuję. Są to pytania jak najbardziej zasadne, ściśle wynikające z przyjętych przez HarperCollins (oraz wielu innych zwolenników pewnego popularnego dziś konglomeratu idei) kryteriów, wedle których obchodzić się mamy z przeszłością. Przyznam, że sam na wszystkie z tych pytań odpowiadam przecząco. Zostawiając na boku okoliczność, że podobne manipulacje kojarzą się wyraźnie z praktykami rodem ze szczęśliwie minionych projektów ideologicznych, to – przede wszystkim – paraliżują coś, co wydaje się w kulturze sprawą fundamentalną. A mianowicie: zasadę zmiany, kumulowania doświadczeń, nauki na błędach, ale i elementarnego poszanowania dla integralności dorobku poprzednich pokoleń.
Zamiast więc wstecznie cenzurować dzieła literackie – lub wszelkie inne – opatrujmy je przedmowami, piszmy krytyczne teksty, dyskutujmy o nich w mediach, na uniwersytetach i w szkołach. A nade wszystko twórzmy własne dzieła – choćby i najbardziej polemiczne wobec tych, które zastaliśmy, ostatecznie istotą sztuki jest agon – zamiast nadpisywać albo domalowywać tam, gdzie coś już napisane lub namalowane zostało.©