Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Piękne Gliwice (nieironicznie) znalazły się nieoczekiwanie na ustach wszystkich. Nie z powodu sukcesów tamtejszej politechniki, ciekawego a mało znanego muzeum tatuażu, smacznych ciastek w „Śnieżce” czy wspomnień o bezkompromisowym awangardowym muzyku Tomaszu Twardawie. Niestety: przyczyną obecnej sławy tego miasta stał się pewien niefortunny budynek, a dokładnie zestawienie zdjęć „przed” i „po”. Pokrótce: dawna piętrowa kamienica należąca do infrastruktury kolejowej, zapewne w całkiem znośnym stanie technicznym, ładna typową dla takich konstrukcji solidną, porządną urodą, a przede wszystkim charakterystyczna dla okolicy – została zastąpiona przez współczesny biurowiec czy raczej niewielki „biurowczyk”. Wygląda jak wiele współczesnych konstrukcji: zupełnie anonimowo, z nawisem i elewacją z jaśniejszych (aluminiowych) i grafitowych płyt. To doskonale bezstylowy styl dewelopersko-międzynarodowy, tyle że przy użyciu nieco lepszych, energooszczędnych technologii. Podobno na żywo wypada lepiej niż na zdjęciu (sprawdzę). I zapewne nie wzbudziłby specjalnego oburzenia, gdyby nie próby zaczarowania rzeczywistości w notce prasowej towarzyszącej inwestycji – przekonania sceptycznych obserwatorów, że stara kamienica „symbolicznie zawiera się” w nowym budynku. Pijarowa poetyka przysporzyła biurowcowi negatywnej sławy za sprawą komentatorów, którzy poczuli, że ich oczy poddawane są intensywnemu mydleniu. A poczciwa kolejowa kamienica, nieroszcząca sobie do czegokolwiek pretensji i niczego nieudająca – urosła w powszechnym odbiorze, stając się budynkiem ważnym, nieodżałowanym.
Przy okazji takich wydarzeń można spodziewać się dwojakich głosów w obronie. Pierwszy z nich jest głosem aroganckim, zadowolonym, że nie musi się na nic oglądać – głosem „Tomka w swoim domku”: „na prywatnym terenie wolno robić, co się żywnie podoba, jak wolisz inaczej, to zrób sobie sam. Bo mnie na to stać” (czytać głosem Testovirona). Drugi zaś, wróżebno-koncyliacyjny, podkreśla nieunikniony charakter zmiany. „Dzielnica się zmienia, miasto się zmienia. Trzeba nadążać za zmianami. Teraz otoczenie musi się dopasować do zmiany. Nie można stać w miejscu. Nareszcie jakaś zmiana”. To zaklęcia wypierające świadomość, że istnieje coś takiego, jak zmiana na gorsze. Ale zaklęcie ma na celu uciąć dyskusję, nie dopuścić do zadania podstawowego pytania: po co właściwie ścierać niemal do zera coś, co często wystarczy tylko trochę poprawić?
Inicjatywy na rzecz klasycznej, XIX-wiecznej w duchu architektury, które pojawiają się w ostatnich latach, bywają różnej jakości. Te polskie skupiają się na udanych i nieudanych projektach, na które codziennie patrzymy w naszych miastach. Zagraniczne czasami chodzą na mocno politycznych (choć nie zawsze widać to od razu) podzespołach: w pakiecie dyskretnie sprzedają przekonanie, że wszelkie wynalazki nowoczesności są równie przykre jak kiepska deweloperka i że najlepiej byłoby całościowo wrócić do XIX w. To każe zachować wobec nich dystans, ale trudno nie przyznać całemu ruchowi racji pod jednym względem. Zadaje bowiem bardzo rzeczowe pytanie, dlaczego piękno się nie opłaca – i skoro domy i mieszkania stale drożeją, to dlaczego przy ich wykonaniu tak skąpi się na urodzie, rozumianej jako jakikolwiek rys charakterystyczny.
Odpowiedź to doprowadzona do karykaturalnego ekstremum koncepcja Adolfa Loosa, który twierdził, że naturalnym i pożądanym kursem ewolucji w kulturze jest zanik ornamentu, a zamiast tego – skupienie na funkcji użytkowej. Modernistom udało się funkcjonalności nadać formy piękne i bez ornamentu, bo wiedzieli, jak wydobyć maksimum jakości z prostoty – ale XXI w. okrutnie z nich zażartował. Funkcja użytkowa okazała się bowiem trzeciorzędna wobec potrzeby maksymalnie rentownego wykorzystania przestrzeni, funkcji czysto zarobkowej.
To debata żywa zwłaszcza w USA. Amerykańscy krytycy architektury, szukając (nie bez wysiłku) cech charakterystycznych tego pozbawionego charakteru stylu, wskazują na podstawową rzecz: współczesne budynki to często nie domy, nie sklepy, nie restauracje, a jedynie opakowania na powierzchnię inwestycyjną. Dlatego wszystko wygląda podobnie: osiedla, markety dyskontowe, hale logistyczne, cały świat od Polski po Australię okłada się idealnie płaskimi, biało-szarymi płytami z płaskimi oknami. Różni je co najwyżej jakość zastosowanych materiałów. Doskonała żadność to nie wypadek przy pracy, lecz cel: chodzi o to, by równie łatwo było tam coś wynająć, jak wyprosić, zbudować i zdemontować. To nawet nie „nie-miejsca”, a jedynie opakowany metraż. A w takiej przestrzeni człowiek może łatwo poczuć się jak NPC („statysta” w grze komputerowej, postać, którą nie da się grać). Nic dziwnego, że wszystko, co niesie ze sobą choćby cień charakteru, bycia „jakimś”, może sprawić, że ludzie zapragną trzymać się tego kurczowo.