Śmierć na Lodowej

Wyjaśniamy tajemnicę słynnej tatrzańskiej tragedii sprzed 90 lat. Wiemy, dlaczego zmarli turyści wędrujący latem 1925 r. przez Lodową Przełęcz.

29.08.2015

Czyta się kilka minut

Ciała ofiar przewieziono do Zakopanego. I zapewne wtedy zrobiono zdjęcie. 6 sierpnia 1925 r.  / Fot. NAC
Ciała ofiar przewieziono do Zakopanego. I zapewne wtedy zrobiono zdjęcie. 6 sierpnia 1925 r. / Fot. NAC

Wiele lat temu przeczytałem „Sygnały ze skalnych ścian” – kapitalną książkę Wawrzyńca Żuławskiego, która kształtowała pokolenia miłośników Tatr. Opisana w niej historia rodziny Kaszniców, z której mąż i syn zginęli w 1925 r., a żonę Zofię oskarżono o ich zabicie, poruszyła moją wyobraźnię. Żuławski uznaje to zdarzenie za niewyjaśnione, a oskarżenie Zofii traktuje jako jedną z hipotez dotyczących przyczyn tego niezwykłego wypadku.

Nurtowało mnie, co Zofia Kasznicowa robiła po tej tragedii, gdy tytuły gazet z całej Polski pytały: „Czy prokurator Kasznica padł ofiarą zbrodni?”. Jak radziła sobie z zarzutami? Obiecałem sobie, że kiedyś to wyjaśnię. Poszukiwania trwały trzy lata.

3 sierpnia 1925 r.

Godzina 5-6 rano. Ze Starego Smokowca (Czechosłowacja) wychodzi rodzina Kaszniców: 42-letni Kazimierz, jego żona Zofia i 12-letni syn Wacław. To ostatni dzień ich pobytu w Tatrach. Pogoda jest zła: deszcz, zimno. Przed nimi – kawał drogi. Chcą dojść do Doliny Pięciu Stawów Spiskich, odpocząć w schronisku Téryho, wejść na Lodową Przełęcz, zejść do Doliny Jaworowej i dotrzeć na Łysą Polanę, tu przekroczyć granicę i wrócić do Zakopanego. Doświadczonemu turyście trasa ta pochłania 10-12 godzin. Smokowiec leży na wysokości 990 m n.p.m., schronisko na 2015 m, Lodowa na 2372 m. Prawie 1400 m różnicy poziomów, temperatur, siły wiatru i ciśnienia.

Od początku szło się im źle. W schronisku byli przed 11. Pogoda wygnała ludzi z Tatr. W izbie siedziało tylko czterech młodych polskich wspinaczy: Jan Szczepański, jego brat Alfred, Stanisław Zaremba i Ryszard Wasserberger. Wracali do Zakopanego, też przez Lodową. Czekali na przejaśnienie.

Niepewny swych sił Kazimierz Kasznica prosi ich o pomoc w przejściu najgorszego odcinka. Zgadzają się (tj. potem pierwszych trzech powie, że zgodził się Wasserberger). Wyruszają ok. 11.30. Pogoda się pogarsza. Wieje silny wiatr, siecze zimny deszcz. Kasznicowie nie dotrzymują tempa taternikom. Kazimierz idzie coraz wolniej, deszcz zalewa mu okulary. Zofia przejmuje komendę nad rodziną.

Całą grupą dochodzą tylko do najwyżej położonego tatrzańskiego jeziora: Lodowego Stawu. Tutaj, o tej samej porze roku, niemal stracił życie propagator Zakopanego Tytus Chałubiński. „Mgła dookoła, a tu kurzy śniegiem, co rety. Jeszcześmy z Szymkiem nie użyli takiej biedy, śmierć była blisko” – wspominał on wycieczkę z 1878 r. (Szymek to słynny przewodnik Szymon Tatar).

Nad Stawem się rozdzielają. Szczepańscy i Zaremba idą naprzód, Wasserberger zostaje z Kasznicami.

Stąd zaczyna się podejście pod przełęcz. Nie jest trudne, ale żmudne. Wedle przewodników nie powinno trwać dłużej niż dwie godziny. Dziś to prowadzona zakosami ścieżka, niemal schody z bali, między którymi nasypano drobnego rumoszu. 90 lat temu szlak nie był znakowany.

Podejście pod Lodową przypomina komin, w którym panują przeciągi. Schodzące z przełęczy wiatry rozbijają się o grań. A marsz Kaszniców i Wasserbergera trwa długo. Zatrważająco długo. Pogoda się pogarsza. Pada grad. Na przełęczy stają po 15. Szli dwa razy dłużej, niż mówią przewodniki! A tu uderza ich w twarz huraganowy wiatr.

Czy gdyby teraz zawrócili do schroniska, ocaliliby życie? Ale oni ruszają w dół ku Jaworowej, licząc, że wiatr ucichnie. Tak nie jest. Jaworowa to szeroka dolina, otwarta jak scena teatralna, przewalają się nią wiatry. Wasserberger pewnie nawołuje do pośpiechu. Ale wędrowcy tracą siły. Już nie tylko Kazimierz ma kłopoty, także syn. Siły traci nawet Wasserberger.

Około godz. 16-17 zaczyna się ostatni akt dramatu – koło Żabiego Stawu Jaworowego, na wysokości 1886 m. Pierwszy słabnie Wacław. Skarży się, że nie może iść. Matka bierze od niego turystyczny worek, Wasserberger go prowadzi. Później słabnie Kazimierz. „Jestem bardzo zmęczony. Dalej iść nie mogę”. Przerażona Zofia prosi Wasserbergera o pomoc. Ten wyrzuca z siebie: „Mnie jest też bardzo niedobrze. Z całego serca bym pani pomógł, ale doprawdy sam nie mogę”. Kobieta nie traci zimnej krwi. Wybiera najbliższy głaz, prowadzi tam taternika i syna. Daje im po kawałku czekolady i łyku koniaku. Wraca do męża, który ciężko oddychając leży na ścieżce. Też daje mu koniak. Chwilę potem on nie żyje. Zofia wraca do syna i Wasserbergera. Wacław już nie oddycha. Wasserberger leży trochę dalej, z rozbitą głową. Martwy.

Na oczach młodej kobiety równocześnie umierają trzy osoby, w tym ukochany mąż i syn. Wokół wiatr, deszcz, zimno i znikąd pomocy. Można przypuszczać, że Zofię ogarnęła rozpacz. Nie uciekała w dół. Chodziła od zwłok do zwłok, traktując to może jako ostatnią powinność. Noc pochłonęła góry.

Skończył się 3 sierpnia.

4 sierpnia

Zofia trwała nad trzema ciałami. Musiało jej być zimno. Była pewnie przemoczona i wyczerpana. Czy zostając, chciała umrzeć? Jak przetrwała noc? Dzień wypełnił Dolinę Jaworową, ale nikt nie nadchodził. Czy Kasznicowa wiedziała, gdzie jest? Dwie godziny drogi w dół mogła spotkać szałasy i pasterzy. O trzy godziny marszu leżała wieś Jaworzyna, o cztery – Łysa Polana. Zofia musiała być w szoku. Trwała obok najbliższych.

Kasznicowie przyjechali z Warszawy. Należeli do elity. Kazimierz, znany prokurator, był synem prof. Józefa Kasznicy, wybitnego prawnika. Jego brat Stanisław był senatorem RP. A kim byli młodzi, których Kasznicowie spotkali w schronisku? To ważne, bo będzie mieć wpływ na to, co stanie się z Zofią. Więc najpierw bracia Szczepańscy: krakowianie, inteligenci, dandysi. Jan, przyszły krytyk teatralny i literat, miał lat 23, za sobą pierwsze śmiałe trasy w Tatrach, a przed sobą listę alpinistycznych wyczynów w świecie. Alfred, wtedy 17-letni, to też przyszły wybitny taternik. 22-letni Zaremba, syn znanego matematyka, też zaczynał karierę wspinacza. O Wasserbergerze wiadomo mało. Samotnie wychowywała go matka. Student filozofii, członek PPS. Zachowało się kilka jego tekstów w partyjnej prasie (w jednym brał w obronę Piłsudskiego przed dawnymi towarzyszami z PPS). On ofiarował pomoc Kasznicom.

Mijały godziny. Zofia przez cały dzień trwała przy zmarłych. Wyciągnęła z plecaka Wasserbergera pled i maszynkę spirytusową. Zapaliła ją, próbowała się ogrzać. Ok. 20 zapadł zmrok. Zofia trwała.

5 sierpnia

Wczesnym rankiem coś się w niej przebudziło. Może zdała sobie sprawę, że jeszcze kilka godzin tu spędzonych oznacza śmierć? Ruszyła w dół. Minęła szałasy i wieś, doszła do Łysej Polany.

To musiało być jedno z najdziwniejszych spotkań. Na moście granicznym wyczerpana Zofia pada w ramiona Mariusza Zaruskiego. Jeszcze nominalnie naczelnika TOPR, który jednak od 1914 r., gdy zgłosił się do Legionów, nie prowadził akcji ratowniczej. Teraz to generał Zaruski, adiutant prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego. Właśnie wybierał się z przyjaciółmi na rekonesans autem po słowackich Tatrach.

Zofia zachowała bystrość umysłu. Opowiedziała Zaruskiemu przebieg zdarzeń, a on nie miał wątpliwości, że ta historia jest prawdziwa. Kobietę odesłał do Zakopanego, wezwał TOPR i jak za dawnych lat stanął na czele wyprawy. Kazał wezwać też policję.

O 15.30 dwa auta z ratownikami TOPR-u stanęły na Łysej; Zaruski wsiadł. Pojazdy wdarły się w Jaworową tak daleko, jak to możliwe. Ruszyli w góry. O zmroku stali nad zwłokami.

Oskarżenie

Pierwsza wieść w prasie pojawiła się 7 sierpnia w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. To notka pt. „Trzy nowe ofiary Tatr”: „Dziś nadeszła z Zakopanego wiadomość, że na przełęczy Lodowej po stronie czeskiej prokurator Najwyższego Sądu, Kasznica, wraz z synem i jedna nieznana osoba padli ofiarą turystyki. Znaleziono ich martwych. Dotąd nie wyjaśniono, czy zgon spowodowany był upadkiem, czy przez zamarznięcie. Pogotowie ratunkowe udało się na miejsce katastrofy, ażeby przewieźć ofiary nieszczęśliwego wypadku do Zakopanego”.

Aby nota mogła się ukazać w tym wydaniu, do redakcji dojść musiała 6 sierpnia. A więc wtedy, gdy ciała przewieziono do Zakopanego. Zrobiono to zapewne rano. I zapewne wtedy zrobiono zdjęcie zwłok leżących na trawie wśród skał. Zachowało się w archiwum „IKC”, dziś jest w zasobach Narodowego Archiwum Cyfrowego. Odnalazłem je tam i po analizie „Księgi wypraw ratunkowych” TOPR-u nie mam wątpliwości, że to ciała Kaszniców i Wasserbergera. Taką informację wysłałem do NAC.

W notce w „IKC” brak nazwiska Wasserbergera. To znaczy, że koledzy nie powiadomili ratowników o jego zaginięciu. Świadczą też o tym zapisy w „Księdze” TOPR-u. Tymczasem od chwili, gdy widzieli go po raz ostatni, minęły trzy doby! Dopiero następnego dnia „IKC” przynosi jego nazwisko i informację, że Kasznicowa „szczęśliwie uniknęła losu swego męża i jego towarzyszy”.

A potem... 11 sierpnia w całej Polsce do kiosków trafia wydanie „IKC”, które krzyczy z pierwszej strony wielkim tytułem: „Tajemnica śmierci trojga osób pod Przełęczą Lodową. Opinia publiczna domaga się wszechstronnego wyjaśnienia sprawy”. Tekst wypełnia 2/3 strony, z dokończeniem na stronie kolejnej. To rzadki przypadek tak obszernego artykułu w „IKC”. Podpisany inicjałami „L. Sz-i”, tekst odznacza się drobiazgowością. Informuje, co robili przedtem czterej taternicy, kto kogo prosił o pomoc, kiedy wyszli ku przełęczy i się rozstali.

Na uwagę zasługują szczegóły zdarzeń, do których doszło po rozstaniu obu grup. Autor „IKC” przytacza wypowiedzi Kasznicy i Wasserbergera przed śmiercią, a nawet opisuje, w jaki koc zawinięto ciało Wacława. Twierdzi, że Kasznicowie byli doświadczonymi turystami. Mało: tekst zawiera relację ze spotkania Szczepańskich i Zaremby z Kasznicową (miało do niego dojść 7 sierpnia). Autor wiedział też o sekcji zwłok.

Jest w tej relacji coś, co zastanawia. Autor nie kryje, że podejrzewa Zofię o spowodowanie śmierci całej trójki. Tłumaczenie zgonów „naporem huraganu i rozedmą płuc” nazywa absurdem. Wyniki sekcji uznaje za skandal. Wiele tu insynuacji. Na przykład: „Okoliczności, w jakich nastąpiła równoczesna śmierć ś.p. prokuratora Kasznicy, jego nieletniego syna oraz słuchacza filozofii Ryszarda Wasserbergera (...) na drodze turystycznie zupełnie łatwej i zupełnie bezpiecznej są tak zagadkowe, a zachowania się jedynego świadka śmierci tych trojga osób, pani Kasznicowej, która dwie noce i półtora dnia spędziła przy zwłokach, a schodząc w dolinę nie zaalarmowała ani juhasów, ani mieszkańców wsi Jaworzyny (...) jest tak dziwne, że tragizm tego wypadku nabiera straszliwej grozy wskutek podejrzeń, jakie się każdemu znawcy gór nieuchronnie nasuwają”.

Skąd autor „IKC” miał takie informacje? Przecież taką wiedzę mieli tylko Kasznicowa, Szczepańscy, Zaremba, Zaruski i Józef Oppenheim (wkrótce naczelnik TOPR, który brał udział w wyprawie do Jaworowej).

Rzecz o stronniczości

Tekst w „IKC” zapoczątkował zamieszanie, które trwa do dziś. I do dziś nie daje spokoju duszy Zofii Kasznicowej. To właśnie relacja z „IKC” zaważyła na 90 latach historii pisania o tym wypadku. To po nim w prasie rozpętało się piekło: mnożyły się teorie, np. o zatrutym koniaku, który Kasznicowa miała podać mężowi, synowi i studentowi. Innym razem koniak mieli podać ukraińscy nacjonaliści – ze względu na koligacje Kazimierza, na serio rozprawiano o mordzie politycznym. Nagłośnienie wypadku prasa prawicowa interpretowała jako celowo wywołane zamieszanie. Nie bez racji: prywatne śledztwo, łącznie z przesłuchaniem Kasznicowej (sic!), zaczął komunizujący poseł PPS Bolesław Drobner. Powstawały nowe teorie... Aż w końcu sprawa ucichła. Kazimierz i Wacław spoczęli na zakopiańskim Nowym Cmentarzu, Zofia rozpłynęła się w historii.

Temat wrócił po 1945 r. Najpierw za sprawą Żuławskiego. Kolejne wydania jego książki podsycały zainteresowanie. Pojawiły się nowe teorie; formułowali je nawet lekarze z doświadczeniem wspinaczkowym. Pojawiła się też książka Stanisława Zielińskiego i Wandy Gentil-Tippenhauer „W stronę Pysznej”, oparta częściowo na zapiskach Oppenheima, a w niej kilka nowych faktów.

Żuławski i Oppenheim stawiają poważne zarzuty Szczepańskim i Zarembie. Mieli złamać zasady bezpieczeństwa w górach, zostawiając w trudnych warunkach słabnących Kaszniców. Podobnie miał uważać Zaruski. Sądy to surowe, jednoznaczne.

Wróćmy teraz do autora tekstu w „IKC”. Kim był? Starczyło przejrzeć kilkanaście późniejszych wydań „IKC” – w którymś z nich tekst o tragedii podpisano wreszcie nazwiskiem. To Ludwik Szczepański. Prywatnie: ojciec Jana i Alfreda (i przyjaciel Drobnera). To relacji synów musiał zawdzięczać tak szczegółowy opis.

Czy Szczepański rzucił podejrzenie na Kasznicową, by odciągnąć uwagę od synów, którzy porzucili turystów i kolegę? Czy celowo pomniejszał warunki pogodowe i trudności szlaku?

Zabił ją smutek

Tragedia z Lodowej żyje własnym życiem. Ożywiona przez Żuławskiego i kolejne wydania jego książki, a ostatnio przez byłego naczelnika GOPR Michała Jagiełłę, autora klasyka „Wołanie w górach” (książki, która od kilkudziesięciu lat relacjonuje wypadki w Tatrach). Jagiełło przytacza te same fakty, przywołuje hipotezy i znów wspomina oskarżenia wobec... Walerii Kasznicowej – tak podaje jej imię za prasą warszawską, twierdząc, że miała być córką polityka i ekonomisty, zmarłego w 1919 r. Stanisława Dzierzbickiego. Ale genealogie rodu Dzierzbickich nie notują żadnych dzieci Stanisława – zostańmy więc przy Zofii (tego imienia używają Szczepański i Oppenheim). Jagiełło cytuje też protokoły sekcji, ale koniec końców sprawę uznaje za niewyjaśnioną. I tak przez dziesiątki lat różni autorzy przypominają tragedię. I oskarżenia wobec Zofii.

A gdzież ona?

Genealogie rodu Kaszniców w miejscu, gdzie powinno być jej nazwisko, notują „NN”. Po wielu miesiącach poszukiwań udało mi się dotrzeć do jej krewnych, a właściwie krewnych jej męża. Eleonora Kasznica, rocznik 1929, jest córką Stanisława Kasznicy, brata Kazimierza. – To żywa historia – wspomina wydarzenia znane z przekazów ojca. Zofia miała być piękną kobietą. – Oboje bardzo kochali Wacława – dodaje. Stanisław miał być poruszony śmiercią brata, a jeszcze bardziej oskarżeniami wobec bratowej; w razie procesu rozważał możliwość bronienia jej (do procesu Zofii nie doszło).

Eleonora pamięta, że Kazimierz i Zofia nie byli (jak pisał Szczepański) wytrawnymi turystami. – Nie znali gór, wcześniej nie mieli z nimi nic wspólnego – wspomina słowa ojca. – Po tym wypadku w Zofii wszystko zastygło – relacjonuje przekazy rodzinne. Nie ruszała się z domu, rodzina starała się izolować ją od doniesień prasy. Szybko umarła.

– Zabiły ją smutki – mówi Eleonora. Po śmierci Zofii w sienniku jej łóżka znaleziono dziesiątki wycinków prasowych o wypadku.

Czy ma po niej pozostać straszne oskarżenie, powtarzane od 90 lat?

Wizja lokalna

Postanowiłem zebrać fakty, które na nowo pozwolą przemyśleć tragedię pod Lodową.

Na początek wizja lokalna.

Ta wycieczka nie mogła się udać. Nawet jeśli nie skończyłaby się śmiercią, Kaszniców czekał ryzykowny nocleg w górach. Przekonałem się o tym, idąc ich śladem.

Latem 2013 r. długo czekałem na pogodę podobną do tej z 3 sierpnia 1925 r. Nie doczekałem się. Było wietrznie, ale nie zimno. Było zimno, ale nie wiało. Pierwszą wędrówkę odbyłem dopiero we wrześniu, przy niskiej temperaturze (-1 do 3 stopni), ale prawie bez wiatru. Już przy tak sprzyjających warunkach szedłem 14 godzin. A w 1925 r. nie było takiej odzieży turystycznej jak dziś, która zabezpiecza przed wiatrem i deszczem.

[1] Gdy ruszyłem, zimno od razu dało się we znaki. A już podejście do [2] Doliny Pięciu Stawów Spiskich jest męczące. Gdy stanąłem w drzwiach schroniska Téryho, mijała czwarta godzina marszu. Kasznicowie nie mogli dojść tu w takim czasie. Nie w tamtej pogodzie, nie w rodzinnym składzie.

Jak długo Kasznicowie byli w schronisku? Ojciec i syn musieli już być zmęczeni. Pół godziny? Czy tyle starczy, by wypić herbatę, zjeść coś, złapać oddech? Po 30 minutach ruszyłem dalej. Gdy wyszedłem na zewnątrz, ogarnęło mnie zimno. To przecież ponad 2000 m n.p.m. Było koło zera stopni, choć świeciło słońce. Szczyty pokrył szron. Wtedy warunki były gorsze.

Droga do Lodowego Stawu, gdzie grupa się rozdzieliła, zajęła mi mniej czasu, niż mówią przewodniki. Ale, choć szedłem wolno, nie zatrzymałem się ani na moment.

Od Stawu zaczął się dla Kaszniców odcinek krytyczny. Przy odrobinie rozsądku mogli zawrócić. Właśnie tę trasę pokonywali niezwykle wolno, z odpoczynkami. A przecież najgorsze było przed nimi. I, zamiast rozsądku, nastąpiło rozdzielenie grupy.

Ruszyłem pod Lodową. Z przełęczy spadał przerażająco zimny prąd powietrza. Temperatura odczuwalna musiała być znacznie poniżej zera. Oni mieli tu wiatr huraganowy, deszcz i śnieg, i bardzo wolne tempo, które nie pozwalało się rozgrzać. Starałem się więc iść wolno. To była ciężka droga, krok za krokiem. Miałem dość. Serce łomotało, w głowie szumiało. W końcu powietrze spadające z przełęczy zrobiło się lodowate, skały zamykające żleb zbliżyły się do siebie i stanąłem na Lodowej. Szedłem od schroniska 2 godziny – 40 minut dłużej – niż mówią przewodniki. A Kasznicowie szli chyba o godzinę dłużej. Musieli być już bardzo zmęczeni. A tu, na przełęczy, huragan z gradem dopadł ich z tym większą siłą, tamował oddech.

[3] Nie mogli odpocząć. Musieli schodzić. Ruszyłem w dół, w Jaworową. Co czuli oni, 90 lat temu, skrajnie wyczerpani? Pewnie chcieli odpocząć. Wyszukiwałem miejsca osłonięte głazami. Jeśli psychika wyczerpanego człowieka traci wolę, to w takim miejscu: na płaskim trawniku, wśród głazów, które aż proszą o schowanie się za nimi. Dlaczego tego nie zrobili? Czy Wasserberger, bojąc się noclegu w górach, poganiał? Widoczny w dole Żabi Staw Jaworowy, obok którego nastąpił dramat, wciąż był daleko.

Gdy nad nim stanąłem, mijała dziesiąta godzina wędrówki; 2 godziny marszu od Lodowej. Ale oni się tu nie zatrzymali. Według zapisu Zaruskiego, do tragedii doszło niżej: „Na pierwszej buli poniżej stawku”. To 15-20 minut dalszego marszu. Dlatego, mimo zmęczenia, idę dalej. Szlak mija wysoki próg, spływająca woda jest pozamarzana. Robi się naprawdę zimno. Uświadamiam sobie, że mam jeszcze 4 godziny, jeśli chcę dojść do Łysej Polany. A oni?

[4] Wielkie głazowisko leży naprzeciw ściany Małego Jaworowego. Gdzie Zofia usadziła tu męża? Gdzie leżał Wacław? A Wasserberger? Dotykałem zimnych głazów, próbując irracjonalnie wczytać ich pamięć.

Minuty uciekały. Robiło się coraz zimniej. Słońca nie było. Ściany Jaworowych ciemniały. Nerwowo obliczałem, ile mogę jeszcze iść do Jaworzyny. Dwie, trzy godziny?

Gdy doszedłem do Jaworzyny, mijała czternasta godzina. A, przypomnijmy, nie padał deszcz i śnieg, nie wiał huraganowy wiatr.

Pogoda: rekonstrukcja

Zadałem sobie kolejne pytanie: czy pogoda była tak zła, że mogła przyczynić się do śmierci idących 3 sierpnia 1925 r. przez Lodową?

Początkowo zdawało się to proste. Obserwacje meteorologiczne prowadzone są prawie od 200 lat. Ustalenie, że archiwalne dane meteo znaleźć można w periodyku „Przewodnik meteorologiczny”, nie było trudne. Trudniej było go znaleźć. Nie było go w Zakopanem i Krakowie. Korespondencja z Instytutem Meteorologii i Gospodarki Wodnej trwała tygodniami. W końcu jest: w Warszawie, w bibliotece IMiGW, siadam nad książeczką wypełnioną rzędami cyfr i symboli. Szukam właściwej stacji obserwacyjnej. Znajdowała się przy Dworcu Tatrzańskim na Krupówkach (druga była w Dolinie Chochołowskiej, z niej danych nie ma).

Dane przekazuję Apoloniuszowi Rajwie, legendarnemu meteorologowi. To on zmierzył najsilniejszy wiatr wiejący w Tatrach: 6 maja 1968 r., na Kasprowym Wierchu, przywiązany liną i z wiatromierzem w dłoni, który wskazywał 288 km/h. Czy możemy odtworzyć, jaka pogoda panowała na Lodowej, ok. 20 km od Dworca Tatrzańskiego?

Okazuje się, że właśnie 3 sierpnia pogoda zmieniła się radykalnie. Gwałtownie spadło ciśnienie, obniżyła się temperatura, wzrosła siła wiatru. Na podstawie zapisów Rajwa stwierdza, że był to najgorszy dzień tego lata. Organizmy ludzkie przyzwyczajone były do letnich warunków, a one w ciągu kilku godzin zmieniły się na zimowe. 3 sierpnia 1925 r., jak na lato, był dniem ekstremalnym.

Rajwa próbuje odtworzyć sytuację na Lodowej Przełęczy. Wiał wiatr zachodni, może południowo-zachodni. Na przełęczy mogło być 0-2 stopnie; w miejscu, gdzie zginęli, ok. 3 stopni. Jeśli wiało nieco z południa, jeszcze mniej. A wiatr? Jeśli w Zakopanem wiało 15-20 m/s, na przełęczy mogło wiać 40 m/s, tj. ponad 120 km/h. Wtedy trudno złapać oddech. A przy takim wietrze – mówi Rajwa – na podejściu pod Lodową mogła wytworzyć się strefa przypominająca próżnię, co spotyka się przy tak silnych wiatrach za przeszkodami. Powietrze zostaje wyssane zza przeszkody, oddychać jest trudno. To powoduje niedotlenienie. Szok dla organizmu.

Przełęcz Lodowa to miejsce wyjątkowe. Zachodni wiatr nie napotyka tu na żadne przeszkody (wszystkie szczyty od zachodu są niżej niż przełęcz). Na dodatek przy poszarpanych graniach najsilniejszy wiatr jest w szczelinach, gdzie przybiera kształt lejka. A więc tam, gdzie przeciska się przez grań, jego wartość jest największa.

Zejście niżej niewiele pomogło. Dolina Jaworowa to wielka niecka, przez którą hula wiatr. A więc kolejne godziny z krótkim oddechem i niedotlenieniem. Rajwa mówi, że nawet schowanie się za głazem to znów wejście w próżnię. Jemu raz zdarzyła się taka sytuacja. Uważa, że jedyną możliwością uniknięcia tragedii był odwrót spod przełęczy.

Już po tej rozmowie znajduję taką informację: „Gazeta Podhalańska” z sierpnia 1925 r. informuje, że 3 sierpnia straszna wichura zniszczyła wielkie połacie lasu na Babiej Górze. Zginęli tam dwaj górale, „a to przez zmarznięcie”.

Zakurzone protokoły

Wizja lokalna, pogoda... Jest jeszcze trzeci trop: protokoły sekcji zwłok. Gdzie są?

Okazało się to łatwiejsze, niż sądziłem. W tekście Ludwika Szczepańskiego pojawiło się nazwisko lekarza sądowego Jana Olbrychta, profesora UJ. Nic prostszego, niż zwrócić się do Zakładu Medycyny Sądowej Collegium Medicum UJ. I tu szczęście: trafiam na dr. Erazma Barana, który, jako inteligent starszej generacji, pamięć ma wyćwiczoną. – Proszę dać mi trzy dni – mówi. I rzeczywiście: po trzech dniach dyktuje nazwę pisma naukowego, w którym dr Marian Ciećkiewicz (1893–1999), nestor krakowskich lekarzy i autor sekcji, opublikował jej wyniki i rozważania o wypadku.

Przewracałem karty periodyku. A więc to już? Koniec zagadki?

Bo Ciećkiewicz z perfekcyjną logiką prezentuje fakty. Przypomina okoliczności wycieczki, które mogły mieć znaczenie dla tragedii. Przytacza spostrzeżenia z autopsji.

Każdy ze zmarłych miał znacznie powiększone serce, każdy miał jakieś istotne wady układu krążenia i serca. Kazimierz Kasznica był w ogóle chodzącą jednostką chorobową: cierpiał na dolegliwości serca, mózgu, żołądka i woreczka żółciowego. Wacław miał początki gruźlicy, a w góry poszedł z anginą.

I najważniejsze: wnioski. Śmierć nie była spowodowana „następstwem działania gwałtownego osób trzecich, w szczególności, nie była wynikiem otrucia”. Przyczyną było „porażenie serca wskutek wyczerpania trudami marszu w bardzo niekorzystnych warunkach atmosferycznych, tem bardziej, że serca ich wykazywały (...) zmiany anatomiczne”. Lekarz pisze: „wyczerpanie mięśnia sercowego nastąpiło równocześnie z wyczerpaniem mięśni kończyn i tułowia”. I konkluduje, że nawet śmierć Wasserbergera „w tych warunkach nie jest dziwna”.

A więc Zofio... śpij spokojnie. Pozostało tylko odnaleźć twój grób (dotąd się nie udało).

Wszystkich, którzy będą pisać o wypadku z 1925 r., proszę o informowanie, że Zofia Kasznica była jego czwartą ofiarą i umarła ze smutku, udręczona niesłusznym oskarżeniem. ©


Za pomoc dziękuję zwłaszcza Elenonorze Kasznicy, dr. Erazmowi Baranowi i Apoloniuszowi Rajwie.


Autor jest dziennikarzem i wydawcą, był zastępcą redaktora naczelnego „Gazety Krakowskiej” i „Dziennika Polskiego”, jest pasjonatem historii turystyki w Tatrach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2015