Słuchać, by milczeć

Festiwal Wratislavia Cantans z roku na rok staje się imprezą o coraz szerszym kręgu oddziaływania. W tym roku miał czterdziestotysięczną publiczność i repertuar obejmujący twórczość od średniowiecza do współczesności.

26.09.2004

Czyta się kilka minut

Pomysł Andrzeja Markowskiego - inicjatora festiwalu - był prosty. Chodziło o stworzenie dogodnej przestrzeni dla prezentowania muzyki oratoryjno-kantatowej. Markowski chciał połączyć jej brzmienie z podniosłą architekturą wrocławskich świątyń, wielkie dzieła wpisać w naturalny dla nich kontekst, wreszcie pokazać szerokiej publiczności utwory nieznane - zarówno kompozytorów niegdysiejszych, jak i jego rówieśników.

Druga połowa lat 60., a konkretnie rok 1966, nie był wszak dogodnym momentem na przedstawianie twórczości religijnej. Determinacja szefa festiwalu była jednak tak wielka, że impreza przetrwała polityczno-społeczne zawieruchy, istnieje do dzisiaj i ma się nieźle. Tegoroczna jej edycja objęła blisko 50 koncertów w 20 miastach Dolnego Śląska.

Biblia w muzyce

W repertuarze znalazły się zarówno średniowieczne pieśni maryjne, jak i muzyka Witolda Lutosławskiego, dzieła Jana Sebastiana Bacha oraz kompozycje bliżej u nas nieznanych Tajwańczyków Fou-Tong Wonga i Gordona Shi-Wen China, symfonie Wolfganga Amadeusza Mozarta, Johannesa Brahmsa, Gustava Mahlera, a także łotewska, cypryjska i słoweńska muzyka chóralna. Z tej wielobarwnej palety estetycznych propozycji mogłem - niestety - wybrać tylko kilka.

Jednym z jaśniejszych punktów wrocławskiego festiwalu był koncert estońskiego zespołu Rondellus. Ascetyczna aura pieśni Hildegardy von Bingen wprowadziła słuchaczy w podniosły, ale intymny nastrój. Idealnie zestrojone kobiece głosy, subtelnie prowadzone, z właściwą im surowością i bezpretensjonalnością pozwoliły odkryć piękno dawnej monodii; ów introwertyczny śpiew zapomnianych dla świata mniszek. Zgoła inne wrażenia wywołała druga część koncertu. Pieśni maryjne z kodeksów “Calixtinus", “Las Huelgas" i z “Llibre Vermell" przeniosły nas do średniowiecznej Hiszpanii. Siłą tej muzyki jest żywiołowość połączona z religijną ekstazą, eksponowanie emocji pozytywnych, pobożnej radości.

W tym roku przypada setna rocznica śmierci Antonina Dvořáka - na Wratislavii Cantans nie mogło zabraknąć jego muzyki. Mało znane u nas “Pieśni Biblijne" wykonali baryton Peter Mikulaš i Praska Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją Ratislava Štúra. Powstały w 1895 roku cykl jest jednym z pierwszych przykładów tego gatunku w historii muzyki. Kompozytor sięgnął do Księgi Psalmów, posiłkując się tłumaczeniem z Biblii Kralickiej Braci Czeskich. W formie podążał za słowem, ilustrował go - choć nie wprost, odmalowywał orkiestrą nastrój, w krótkich formach kondensując wyraz. Mikulaš podkreślał w kolejnych pieśniach dramatyczny recytatyw, sielankową melikę, echa protestanckiego hymnu, delikatny pląs, błagalną prośbę oraz nieposkromioną wdzięczność. Orkiestra tylko mu w tym pomogła. Jej dbałość o każdą frazę to nie tylko zasługa dyrygenta. Słychać było, że muzycy cenią tę muzykę i lubią ją przekazywać innym.

Kawa u Zimmermanna

Gottfried Zimmermann, właściciel popularnej w pierwszej połowie XVIII wieku lipskiej kawiarni, zapraszał ówczesną elitę na spotkania przy muzyce. Dzięki jego rozległym znajomościom z najznakomitszymi kompozytorami, repertuar muzycznych wieczorów był tyleż bogaty, co zawsze świeży i na najwyższym poziomie. Wprawdzie trudno byłoby dzisiaj oddać atmosferę intelektualnej przyjemności, której zaznawali goście Zimmermanna, ale muzycy z francuskiego zespołu Café Zimmermann ciągle podejmują próbę jej przywołania. Chociażby przez dobór repertuaru.

Muzyka lekka, elegancka, subtelnie taneczna, z szerokim wibratem i przeciąganymi w nieskończoność długimi dźwiękami. Brzmienie łagodne, bez cienia chropowatości, oschłości i modnego pokazywania rytmicznych fajerwerków. Café Zimmermann pokazuje inne oblicze niemieckiego baroku - wydaje się, że bardziej zakorzenione w Brahmsowskich łukach niż Bachowskich kantach. Interpretacje są zabawą (chociaż traktowaną niezwykle serio), drażnieniem doktrynerów i naigrywaniem się z zaciekłych radykałów historycznego wykonawstwa.

W Oratorium Marianum muzycy tego zespołu wykonali - niestety, nie bez intonacyjnych potknięć - “Koncert skrzypcowy a-moll" i “Koncert potrójny a-moll" Jana Sebastiana Bacha oraz “Koncert e-moll na flet poprzeczny, skrzypce, smyczki i basso continuo" Georga Philippa Telemanna. Największe jednak poruszenie wywołał “Koncert wiolonczelowy" A-dur Carla Philippa Emanuela Bacha. Petr Skalka zachwycił zarówno wirtuozerią, jak i ekspresyjnie prowadzoną frazą. Jego interpretacja, w której na krótkich przestrzeniach muzycznej materii zmieniał się już to w agresywnego drapieżnika, już to w lirycznego śpiewaka, nie pozostawiła chyba nikogo obojętnym. Zespół ze smakiem zaznaczał kontrast między odcinkami galant a chwilami, w których królował empfindsamer Stil; odcienie poetyckiego uniesienia solista zestawiał w sposób wyrafinowany z pełnym fantazji i uroku motywicznym snuciem.

Węgierska Capella Savaria, obok popularnego “Koncertu skrzypcowego d-moll", kantaty “Ich bin vergnügt mit meinem Glücke" J. S. Bacha oraz “Suity E-dur" Telemanna, pokazała polskiej publiczności wybór nieznanych kantat ze zbioru “Harmonia caelestis" Pála Esterházego. Przodek słynnego protektora Josepha Haydna skrzyżował w nich cechy południowoniemieckiego i północnowłoskiego stylu barokowego. Mária Zádori w każdej kantacie znalazła wyjątkowe smaki, które uczyniły z krótkich utworów perełki węgierskiego baroku. W “Iesu, dulcedo" miękko kreśliła frazę, “Cur fles, Iesu" odczytała z wielką wrażliwością, jakby w metafizycznym zapamiętaniu. Cykl zwieńczyła fanfarowym, przepełnionym uwielbieniem “Triumphate, sanctae hierarchiae".

Misterium wiary i nadziei

Kim był Gustav Mahler? Niepokornym symfonikiem, który na pierwszym miejscu stawiał rzewne frazy i emocjonalne napuszenie? Pierwszym postmodernistą, sprawnym graczem bez zażenowania czerpiącym pełnymi garściami z muzycznej spuścizny? A może pozbawionym talentu rzemieślnikiem, który nie potrafił wziąć w cugle wybujałego natchnienia? Po wysłuchaniu “II Symfonii c-moll »Zmartwychwstanie«" w interpretacji Christiane Oelze, Jadwigi Rappé, Sinfonii Varsovii i Chóru Filharmonii Narodowej w Warszawie pod dyrekcją Jerzego Semkowa mogę odpowiedzieć: Mahler był nade wszystko dramaturgiem.

W pięcioczęściowej symfonii kompozytor z maestrią rasowego aktora rozgrywa dramat człowieka zagubionego. Szuka odpowiedzi na pytania o rzeczy ostateczne, o sens istnienia, przyszłość, ale nie tę najbliższą, przewidywalną, lecz - o tę wieczną. Jak w kalejdoskopie przywołuje radosne chwile, momenty beztroskiej zabawy, tanecznych swawoli i miłych wspomnień. Ze zgrozą pokazuje ulotność ludzkiego życia, przypomina o nieuchronnej śmierci, o ostatnim tchnieniu.

Jerzy Semkow udowodnił, jak doskonale orientuje się w meandrach muzyki Mahlera, w jej skomplikowanej siatce emocji, tak gwałtownie się przecież zmieniających. Z wyczuciem i nabożnym skupieniem cierpliwie rozsupływał pajęczynę melodycznych odniesień, harmonicznych załączników i estetycznych przypisów. Nie pozwalał muzykom wpadać w przegadane dygresje, narrację trzymał w ryzach, tylko czasem dawał solistom licencję na krótkie wystąpienie na tle orkiestrowej magmy. Wydobywał przy tym nieznane wcześniej niuanse, pieczołowicie odczytywał kontrapunktyczne zawiłości smyczków, a przestrzenne dialogi instrumentów blaszanych brzmiały wyjątkowo w polsko-katolickiej katedrze św. Marii Magdaleny.

Wielu dyrygentów chce się zmierzyć z dziełami Mahlera. Jednak tylko nieliczni mają w sobie wystarczająco dużo pokory, doświadczenia i umiejętności, by zrobić to dobrze. Łatwo bowiem można złożyć w ofierze logikę i dyscyplinę formy na ołtarzu pustej emocji. Semkow nie wpadł w sidła Mahlerowskiej partytury. Nie mógł. Jest wszak artystą najwyższej próby, który potrafi z zespołu wydobyć najskrytsze pokłady muzycznej wrażliwości. Sinfonia Varsovia pod jego batutą stała się plastycznym tworzywem, chór - jednolicie brzmiącym instrumentem gotowym zareagować na najmniejszy nawet ruch. Całości dopełniły solistki, żarliwie wyśpiewujące słowa ody “Auferstehung" Klopstocka.

***

Nie pamiętam zbyt dobrze tego, co się stało ze mną po ostatnim akordzie “II Symfonii". Tylko jak przez mgłę przypominam sobie, że przeszkadzał mi zgiełk owacji na stojąco, niezliczone bukiety kwiatów, uściski i gratulacje. Zbyt silne, zbyt intymne to było przeżycie, by rozmieniać emocje na gesty i nic nie znaczące pozy. Pragnąłem jak najszybciej wyjść z kościoła. Oddalić się, milczeć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Muzykolog, publicysta muzyczny, wykładowca akademicki. Od 2013 roku związany z Polskim Wydawnictwem Muzycznym, w 2017 roku objął stanowisko dyrektora - redaktora naczelnego tej oficyny. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2004