Słomkowy zapał

Nasze decyzje konsumenckie mogą zmienić życie miliardów obcych nam ludzi i zwierząt. Nic dziwnego, że wolelibyśmy sobie tej presji nie uświadamiać.

29.10.2018

Czyta się kilka minut

Projekt „6 Rzek” Cecylii Malik, rzeka Białucha w Krakowie, 2011 r. / PIOTR DZIURDZIA
Projekt „6 Rzek” Cecylii Malik, rzeka Białucha w Krakowie, 2011 r. / PIOTR DZIURDZIA

Robert Biedroń już nie pije przez słomkę. Podobnie jak Anja Rubik, Hubert Urbański, Krzysztof Gonciarz i Maffashion. „Zamordowałem lodofokę grenlandzką...” – przyznaje skruszony polityk w spocie „Tu pijesz bez słomki”. Bo plastik, o czym wszyscy już od dawna wiemy, a przynajmniej wiedzieć powinniśmy, gromadzi się w oceanach, stanowiąc poważne zagrożenie dla żyjących w nim zwierząt. „Ta słomka, przez którą dzisiaj pijesz swojego drinka, może wylądować w żołądku foki, żółwia, wieloryba... Każdy z nas ma w tym swój udział!” – przekonuje Areta Szpura, pomysłodawczyni kampanii. Podobnie jak ona myślą aktywiści na całym świecie. Słomki do napojów stały się symbolem zbędnego plastiku – powoli znikają z modnych lokali, a wkrótce pewnie także z dużych sieci.

Ale czy zwykli konsumenci, działacze organizacji ekologicznych i występujący w spotach politycy zastanawiają się, w jaką właściwie część trafiającego do oceanów plastiku uderzają? „Wszystko to brzmi szlachetnie – pisał niedawno dla Bloomberg.com Adam Minter, autor książki „Junkyard Planet” o globalnym krążeniu śmieci. – Ale w rzeczywistości sprawy się pewnie od tego pogorszą. Słomki stanowią zaledwie nieistotny ułamek światowego plastiku, a kampanie mające na celu wyeliminowanie ich nie tylko okażą się nieefektywne, lecz także odwrócą naszą uwagę od znacznie skuteczniejszych wysiłków, które można by podjąć”.

Najistotniejsza część zanieczyszczającego oceany plastiku pochodzi bowiem nie z odpadów konsumpcyjnych, lecz ze sprzętu do połowów. To w ten obszar najlepiej byłoby wycelować zmasowaną kampanię.

Z drugiej strony odrzucenie słomki to mały gest, który każdy z nas może wykonać. Łatwo o tym pamiętać, a z każdą odmową zwiększamy ekologiczną świadomość u siebie i innych. Dziś zrezygnujemy ze słomki – jutro z foliowej torby czy jednorazowego kubka. Słomka jest tu tylko symbolem. Stała się nim za sprawą filmów i zdjęć przedstawiających morskie zwierzęta okaleczone właśnie tym łatwo rozpoznawalnym kawałkiem plastiku.

Słomkowy dylemat stawia nas w obliczu jednego z podstawowych problemów ze współczesną kulturą pomagania. To, co efektowne, nie zawsze okazuje się efektywne. Bo wbrew temu, co się czasem słyszy, pomaganie wcale nie jest łatwe. I nie chodzi tu o zadawnione spory między wędkami i rybami.

Śmieciowa wiedza

Pewnie większość czytelników widziała kosze na nakrętki stojące w szkołach, zakładach pracy i budynkach użyteczności publicznej. Nakrętki wrzuca się do koszy, a potrzebujące dzieci dostają wózki inwalidzkie albo turnusy rehabilitacyjne. Proste.

Proste? Spróbujmy wpisać w Google zapytanie w rodzaju „o co chodzi ze zbieraniem nakrętek?” albo „do czego służą plastikowe nakrętki?”. Wielu użytkowników twierdzi, że za wózki, protezy i turnusy płacą konkretne firmy: Coca-Cola, Pepsi, może Nestlé. Nic z tych rzeczy. Żadna firma nie przyznaje się do podobnych działań, a niektóre nawet wprost odcinają się od tego typu akcji. Niektórzy internauci sugerują więc, że nakrętki mają jakieś ukryte przeznaczenie. Na przykład, że wykorzystywane są jako podkłady pod autostrady (to, oczywiście, nieprawda – mogą Państwo jeździć spokojnie). Kolejne, bardzo rozpowszechnione wyjaśnienie, mówi, że same nakrętki nie mają wprawdzie żadnej wartości, ale odkręcone butelki znacznie łatwiej poddają się zgniataniu na wysypisku śmieci. Powtarzają się w tym kontekście historie o uszkadzających się, a nawet wybuchających zgniatarkach, o zmarnowanym miejscu i pracownikach ręcznie odkręcających butelki. Część z tych informacji jest prawdziwa (zgniatanie odkręconych butelek jest łatwiejsze), jednak nieprawdą jest, że to wysypiska śmieci czy firmy recyklingowe płacą za nakrętki po to, by zachęcić do odkręcania butelek.

Internauci gubią się więc w gąszczu sprzecznych domysłów. Może będziemy mieli więcej szczęścia, szukając wiedzy w mediach? Po kilku kliknięciach trafiam na artykuł Martyny Siudak, dziennikarki olsztyńskiej „Gazety Wyborczej”, która w ten sposób pisała o akcji dwa lata temu: „Prawdopodobnie zaczęło się w Stanach Zjednoczonych, gdzie za 14 tys. plastikowych nakrętek osoby chore na raka dostawały godzinę darmowej chemioterapii. Akcja miała swoje krajowe odmiany. We Francji w 1982 roku zaczęło się zbieranie kodów kreskowych, które można było spieniężyć i przekazać na cele charytatywne. Były akcje zbierania papierków po gumach, sreberek od papierosów czy nakrętek z butelek po mleku”.

Czyli wpadliśmy wreszcie na wiarygodny trop? Niekoniecznie... Zacznijmy od początku. „Plastikowe nakrętki za chemioterapię” to klasyczny przykład legendy miejskiej, której zasięg w USA był na tyle duży, że w tej sprawie wypowiedziało się American Cancer Society, przestrzegające na swojej oficjalnej stronie, że taki program nigdy nie istniał. We Francji faktycznie na początku lat 80. zaczęło się szaleństwo zbierania kodów kreskowych. Zaraz po transformacji ustrojowej mania ta zawitała też do niektórych regionów Polski. Z tym że znów do czynienia mamy z legendą miejską, a nie z rzeczywistą akcją. Za pieczołowicie gromadzone kody nikt nie dawał złamanego grosza. Podobnie przedstawia się sprawa z papierkami po gumach oraz sreberkami z opakowań po papierosach. (Badacze miejskiego folkloru odnotowują we Francji szał papierosowego zbieractwa już w latach 60., a więc na długo przed epoką internetu.)

Nie trzeba zresztą sięgać za granicę, by znaleźć podobne przykłady zbiórek. Kilka lat temu tysiące Polaków zbierało zawieszki od herbaty Lipton, wierząc, że pozwoli to na zakup wózków inwalidzkich dla dzieci. Niestety, historia okazała się jedynie plotką, od której wielokrotnie i konsekwentnie odcinała się firma Unilever, producent Liptona.

Czyżby nakrętkowe zbiórki miały się okazać kolejną ­miejską legendą?

Obliczanie zniechęcałoby do pomagania

Żeby sprawdzić, co naprawdę dzieje się z nakrętkami, kontaktuję się bezpośrednio z Michałem Żukrowskim, kierującym Fundacją Bez Tajemnic prowadzącą akcję Zakrętki.info. Mój rozmówca chwali się, że to największa obecnie tego typu zbiórka w Polsce i zarazem miejsce, w którym wszystko się zaczęło. Przy okazji obalamy więc od razu mit, zgodnie z którym nakrętkowe szaleństwo przybyło do nas z Zachodu.

– Pojawił się pomysł: zbierajmy coś! – wspomina Żukrowski – Ale co? Szkło? Trudno, żeby ktoś z oknem przychodził na zbiórkę. Aluminium? 90 proc. to puszki od piwa. Nie chcemy, żeby ktoś potem mówił, że pije piwo, żeby pomagać niepełnosprawnym dzieciom. Kolejną rzeczą był papier – ale makulaturę zbierają wszyscy wszędzie, na pomoce dydaktyczne. Metal? Trudno sobie wyobrazić dziecko, które idzie do szkoły, żeby przekazać pralkę na cele charytatywne. Zbierajmy małe, kolorowe plastikowe zakrętki, które nikomu nie zrobią krzywdy, nie będzie kłopotu z przenoszeniem, wszystkim się dobrze kojarzą. Skontaktowaliśmy się z firmami recyklingowymi i zaczęliśmy rozpowszechniać ten pomysł.

Czyli za nakrętkową magią nie stoją firmy produkujące napoje, nakrętki nie trafiają pod autostrady, do wózków i turnusów rehabilitacyjnych nie dopłacają producenci zgniatarek. Kawałki kolorowego plastiku sprzedaje się po prostu do recyklingu. Za kilogram można dostać 80 gr, przy odrobinie szczęścia i dobrej jakości surowca – nawet złotówkę.

Kilogram nakrętek... Ile to może być sztuk? Standardowa nakrętka od butelki waży 2,3 g. Żeby zebrać kilogram, potrzeba więc około 435 nakrętek. Nawet zakładając maksymalną stawkę okazuje się, że pojedyncza nakrętka to 0,0023 zł. Czyli dopiero pięć nakrętek daje grosz...

Może to drobna kwota. Ale jeśli nakrętek byłoby bardzo dużo, czy cała akcja nie okazałaby się ostatecznie opłacalna? Skoro ­kilogram nakrętek wart jest nawet złotówkę, to tona (prawie pół miliona nakrętek!) daje już kwotę tysiąca złotych. Czy to wystarczająco dużo, by pokryć koszty gromadzenia i przewożenia z miejsca na miejsce? Policzmy!

Rozważmy autentyczny przykład sprzed kilku lat, opisywany na stronie internetowej jednej z akcji. Dzieci w szkole zebrały 50 worków po 120 litrów nakrętek. A potem wysłały je ciężarówką do odległej o 400 km siedziby akcji. Nawet jeżeli kierowca poświęcił swój czas za darmo, a pojazd udostępniono nieodpłatnie, to przecież baku nie napełniono nakrętkami! Powiedzmy, że ciężarówka spaliła 25 l ropy na 100 km. Przy ówczesnych cenach oleju napędowego przebycie trasy (w obie strony) kosztowało ponad 1000 zł. Zgromadzone nakrętki (licząc po ówczesnych cenach) warte były mniej niż 600 zł. A przecież każda nakrętka musiała wcześniej odbyć własne małe podróże – od zbierającego do zbierającego, potem do „sztabu” w szkole... Jeśli zsumujemy to wszystko (a może należałoby doliczyć jeszcze koszty magazynowania czy długie godziny pracy zbieraczy?) – otrzymamy kwoty wielokrotnie przekraczające wartość nakrętek.

– Potrzebna jest dobra organizacja, potrzebny jest dobry pomysł – odpowiada na moje wątpliwości Żukrowski. – Tylko i wyłącznie przy odpowiednich założeniach taka akcja ma sens. Liczy się sieć koordynatorów regionalnych i punktów zbiórki. Ważne, by dostarczanie było bezkosztowe, czyli przy okazji.

Ważne też, by dodatkowych kosztów nie generowała sama obsługa zbiórki.

– Pomagamy – mówi twórca Zakrętki.info – ponieważ nie jesteśmy fundacją, która przejada pieniądze na administrację. 100 proc. ze zbiórek przekazujemy na zakup sprzętu medycznego.

Czyli pomaganie za pomocą nakrętek jest możliwe, lecz tylko przy spełnieniu określonych warunków. Niestety, jak zauważa Żukrowski, ludzie często nie do końca rozumieją funkcjonowanie akcji: – Czasem próbują pomagać w jakimś stopniu na siłę, m.in. przesyłając nakrętki pocztą. Przychodzą do nas zakrętki wysyłane w pudełku po obuwiu albo po ryzach papieru. Dostajemy takie paczki z całej Polski. Ktoś wysyła nam kilogram nakrętek i płaci za wysyłkę kilka-kilkanaście złotych. Prawdziwym hitem są małe paczki wysyłane przez kurierów. Ceny takiej przesyłki zaczynają się od 15 zł, natomiast sama wartość tych nakrętek to złotówka albo i 60 groszy.

Słowa Żukrowskiego potwierdza mi anonimowo w wywiadzie pracowniczka innej organizacji prowadzącej nakrętkową zbiórkę: – Często rodzice przywożą te nakrętki do biura. Odbiór przez nas możliwy jest dopiero od 30 kilogramów, wtedy robi to kierowca-wolontariusz.

I dodaje: – Mamy problem z firmami, które przesyłają nam paczki z całej Polski. Tłumaczę: „Państwo zapłacili 30 zł za przesyłkę, a wartość przyszła mniejsza”. To lepiej byłoby przelew zrobić. Ale ludzie chcą, to się jakoś tak zakorzeniło. No i nie płacą z własnego portfela, tylko może to w koszty firmy się wlicza?

To kluczowy element nakrętkowej machiny. Części jej kosztów sobie nie uświadamiamy, bo są ukryte lub przerzucone na kogo innego.

– Nasze zakrętki są „przy okazji” – to kluczowe tutaj – dostarczane z Madrytu, Wenecji, Irlandii – tłumaczy Żukrowski. – Często są transporty, które mają puste przebiegi. Muszą dotrzeć z punktu A do punktu B i przewiezienie dwóch, trzech worków nie stanowi dla nikogo problemu. Do Irlandii jadą polskie przetwory – wracają zakrętki. Zakrętki z Madrytu są z kolei przejazdem dostarczane do Krakowa. Jedna z osób z zarządu odbiera je honorowo z autostrady, ponieważ mieszka niedaleko. Moja mama np. w tym momencie, jak wraca – mieszka za granicą – jak jej zostaje kilogram w bagażu rejestrowanym, to uzupełnia go zakrętkami...

– No ale czy to jest sensowne ekonomicznie i ekologicznie? Czy koszt spalonego paliwa lotniczego nie jest większy niż to kilkadziesiąt groszy? – pytam.

W odpowiedzi słyszę bardzo ważne zdanie: – W jakimś aspekcie na pewno to bezsensowne. Ale tego się nie da przetłumaczyć. Bo ludzie chcą pomagać. Wierzyć, że nakrętki mają magiczną moc. Bo one mają magiczną moc, ale tylko w wielkich ilościach. Tu działa efekt skali. Nie wymagajmy od każdego wiedzy ekonomicznej – jak w tym przypadku z liczeniem kosztów paliwa.. To jest nie do obliczenia przez zwykłą osobę bez specjalistycznego wykształcenia. I takie obliczanie wszystkiego zniechęcałoby do pomagania.

Efektywni i efektowni

Kilka dni temu Bill Gates, który wie sporo i o efektywności, i o pomaganiu, udostępnił na swojej stronie internetowej quiz dotyczący zmiany klimatu (www.gatesnotes.com/Energy/Climate-change-quiz – polecam!). Większość pytań dotyczyła najważniejszych źródeł emisji gazów cieplarnianych i skutecznych strategii jej redukcji. Ciekawie było się dowiedzieć, że gdyby krowy były państwem, to zajmowałyby trzecie miejsce w emisji gazów cieplarnianych, ustępując tylko Chinom i USA. Albo że aż 2,5 mln kierowców musiałoby się przesiąść na elektryczne samochody, żeby przynieść redukcję emisji równą tej, jaką dałaby zamiana jednej elektrowni węglowej na atomową. W niezbyt korzystnym świetle stawia to zadowolonych z siebie „strażników ekologii” cicho sunących swoimi hybrydowymi autami na kolejny protest przeciw elektrowniom atomowym...

Z ostatniego pytania dowiedziałem się, że największą korzyść przyniósłbym środowisku, zaprzestając latania samolotem (rezygnacja z jednego lotu transatlantyckiego to aż dwa razy większa redukcja emisji niż cały rok niejedzenia mięsa!). Jakim cudem znalazłem czas, żeby rozwiązywać internetowe quizy? To proste. Czekałem akurat na odprawę na lotnisku, w drodze na bardzo ważną konferencję. Czy przyjmując kolejne zaproszenie, zadam sobie pytanie o skutki naukowych sympozjów dla zmian klimatycznych? A może wystarczy mi to, że – skuszony reklamą – zmieniłem żarówki w całym domu na „ekologiczne”?

Jak efektywne jest dobro, które czynimy? Czy to w ogóle właściwie zadane pytanie? Czy dobro powinno mierzyć się w złotówkach, kilogramach, metrach sześciennych? Może powinniśmy docenić i uwzględnić także wartość gestów i symboli, które – nawet jeżeli nie przynoszą wielkich korzyści ekonomicznych czy ekologicznych – to zmieniają naszą świadomość?

Stworzenie skutecznej organizacji charytatywnej (podobnie jak partii politycznej czy marki) wymaga zbudowania wokół niej systemu mitów i rytuałów. Słomka czy nakrętka dostarczają bezpośredniego poczucia sprawczości. Tworzą to, co marketingowcy nazywają „wezwaniem do działania”. „Kup ten produkt”, „kliknij tutaj” to odpowiednik „podziękuj za słomkę” czy „zachowaj nakrętkę”. Coś, co możemy zrobić tu i teraz.

Wyraźnie zdefiniowane rytuały i ich materialne nośniki mają też największe i najbardziej rozpoznawalne akcje charytatywne w Polsce – Wielka Orkiestry Świątecznej Pomocy czy Szlachetna Paczka (której mitologia otrzymała ostatnio potężny cios). Dlatego ważne, by budować (i wspierać) kampanie, które łączą oba te wymiary: są skuteczne i inspirujące, maksymalnie sprawne i w sferze ekonomicznej, i mitologicznej.

Z drugiej strony nietrudno znaleźć przykłady, gdy symboliczne działania nie tyle motywują do większej uważności i czynienia dobra, ile właśnie kołyszą do snu nasze sumienia, dostarczając łatwych wymówek. Bo przecież „coś robimy”.

W przypadku słomek czy nakrętek sprawa nie jest jeszcze tak bardzo skomplikowana. Tam przynajmniej nikt nie chce nas nabrać. Naprawdę ślisko robi się, kiedy do akcji wkraczają korporacje czy politycy. Bo czynienie dobra to dziś potężny segment rynku marketingu, PR i CSR (społecznej odpowiedzialności biznesu). Pomyślmy tylko o wszystkich firmach zachwalających swoje produkty jako ekologiczne czy zaangażowane w akcje charytatywne.

Czy korzystając z ich usług faktycznie czynimy dobro, czy może raczej w pakiecie z nowym samochodem, telefonem czy kawą kupujemy po prostu małą pigułkę do znieczulania sumienia? Czy firma z branży spożywczej z dumą ogłaszająca swoje zaangażowanie na rzecz poprawy świadomości dietetycznej albo zdrowego stylu życia nie przyniosłaby więcej dobra zmniejszając o 10 proc. ilość cukru w produkowanych przez siebie napojach lub jogurtach? Czy jedząc „produkty organiczne” naprawdę dbamy o środowisko, czy może tylko o własne samopoczucie, wykorzystując w dodatku ekonomiczne uprzywilejowanie, by odżywiać się lepiej niż ci, których nie stać na podobne luksusy? Albo czy nie nazbyt chętnie słuchamy polityków, którzy przekonują nas, że wciąż możemy spalać węgiel w gargantuicznych elektrociepłowniach, bo ich wpływ na środowisko będzie teraz równoważony przez kilka drzew posadzonych przez Lasy Państwowe?

Czy potrafimy odróżnić, które działanie ma realny wpływ na otaczający nas świat, a które tylko pozwala nam się poczuć lepiej? Czy w ogóle zadajemy sobie to pytanie?

Wyzwanie nowoczesności

Za sprawą kolei, autostrad, samolotów i sieci światłowodowych nasze jednostkowe losy splotły się w przedziwny sposób z losami ludzi żyjących na przeciwnych krańcach globu, a nawet z losami całej planety. Piszę te słowa w Europie, na komputerze zaprojektowanym w USA, ale wykonanym gdzieś w azjatyckiej fabryce. Do jego produkcji – jeżeli wierzyć przerażającym doniesieniom – wykorzystano w dodatku rzadkie minerały pozyskiwane w Afryce przez ludzi będących współczesnymi niewolnikami.

Urodziwszy się w Polsce – jednym z najspokojniejszych i najzamożniejszych zakątków naszego globu – każdego dnia czerpię korzyści z globalnych nierówności. Urodziwszy się pod koniec epoki bezprecedensowego przyspieszenia technologicznego spowodowanego w sporej mierze rabunkową gospodarką opartą na nieumiarkowanym spalaniu paliw kopalnych, żyję na kredyt, który spłacić będą musiały moje dzieci i wnuki. Moje codzienne decyzje konsumenckie mogą zmienić życie miliardów obcych mi ludzi i zwierząt. Nic dziwnego, że wolałbym sobie tej presji nie uświadamiać.

Nasza decyzja podjęta w jednym miejscu i czasie może przynieść nieoczekiwany rezultat w innym punkcie globu. Te połączenia, rozciągające się na tysiące kilometrów czy dziesiątki lat, czasem bardzo trudno dostrzec. Stąd gąszcz sprzecznych wyjaśnień, w które wikłamy się pragnąc zrozumieć, jak właściwie działa otaczający nas świat (i akcje charytatywne, w których bierzemy udział).

Wobec globalnych procesów ekonomicznych czy ekologicznych każdy z nas jest ostatecznie bezbronny. W jaki sposób opanować poznawczo świat, który poddaje się naszemu zrozumieniu jedynie w malutkim wycinku? Jak w takim świecie działać skutecznie, a przede wszystkim – jak zachować poczucie sensu i sprawczości? Jak ocalić wiarę w to, że nasze działania mają w ogóle sens, że cokolwiek od nas zależy? A przecież to właśnie ta wiara przesądza o naszym człowieczeństwie, stanowiąc także niezbywalny warunek czynienia dobra. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2018