Skąd wiesz, że wieloryb to żart?

Koniec świata nie nastąpi z nienawiści ani nawet przez tragiczny zbieg okoliczności. Świat skończy się dlatego, że ktoś zrobi głupi kawał, a kto inny weźmie go na poważnie.

26.03.2017

Czyta się kilka minut

 /
/

Co przyniesie zagładę ludzkości? Wojna? Epidemia? Asteroida, której Bruce Willis nie powstrzyma na czas? Coraz częściej myślę, że żadna z tych rzeczy. Być może ostatecznie największym zagrożeniem dla ludzkości okaże się to, co tak chętnie uznajemy za błogosławieństwo i ostatnią nadzieję – poczucie humoru.
Zajmuję się naukowo zjawiskami związanymi z internetowym folklorem. Ostatnio przedmiotem moich badań stają się nieporozumienia. Coraz częściej też sam jestem ich ofiarą albo sprawcą. Np. kiedy informuję znajomych o tym, że udostępniona przez nich w mediach społecznościowych wiadomość jest fałszywa, a oni mi na to: „No pewnie, że fałszywa! Przecież chyba każdy rozumie, że udostępniam to tylko ironicznie – po to, żeby wyszydzić, w jakie to bzdury ludziska teraz wierzą. Jak mogłeś pomyśleć, że to było na serio?!”.
Od kilku tygodni hitem są doniesienia o śmiertelnych niebezpieczeństwach czyhających w internecie na nasze dzieci. Alarmujące informacje na temat „niebieskiego wieloryba” i „ognistej wróżki” z równym zapałem udostępniały wielkie portale, początkujący blogerzy i zaniepokojeni rodzice. Problem polega na tym, że internet działa tu na zasadzie głuchego telefonu. Pierwotny komunikat, wyrwany z kontekstu, powielany jest i zniekształcany przez kolejnych nadawców. I bardzo trudno zorientować się, co oryginalnie było faktem, a co jedynie żartem.
„Niebieski wieloryb” to przykład zjawiska, które określić można mianem „informacyjnego supermutanta”. Jest to gra, rzekomo niezwykle popularna w Rosji, w ramach której tajemniczy opiekunowie wyznaczają nastolatkom coraz bardziej makabryczne zadania, z których ostatnim jest popełnienie samobójstwa. Ponieważ jedne portale kopiują i wklejają informacje znalezione na innych, wyśledzenie źródeł historii jest niemal niemożliwe. Wygląda jednak na to, że mamy tu do czynienia z klasycznym przykładem medialnej paniki: faktycznie w Rosji toczy się śledztwo w sprawie śmierci dwóch nastolatek (a nie ponad stu czy dwustu, jak podawały media), pierwotnie jednak gra była elementem specyficznego internetowego folkloru – nową wersją miejskiej legendy o inicjacji i niebezpieczeństwie.
Wokół „grup samobójczych” istnieje w internecie rozbudowana kultura związana z określonymi hasztagami, hasłami, a nawet piosenkami i zdjęciami. Udostępnianie tych treści w przeważającej większości przypadków nie ma jednak nic wspólnego z faktyczną gotowością do samobójstwa! Czasem jest po prostu sposobem wyrażenia przynależności do młodzieżowej kultury buntu. Częściej – formą ekspresji makabrycznego poczucia humoru, w którym wolno, a nawet należy śmiać się z rzeczy tragicznych. Niestety, w wyniku medialnej paniki gra – przedstawiona jako poważna propozycja spędzania wolnego czasu – trafiła do szerokiej publiczności, wywołując efekt naśladownictwa doskonale znany w psychologii społecznej. I mamy już w związku z tym pierwsze dość poważne przypadki okaleczeń. Nie są to jednak, jak chcielibyśmy może wierzyć, ofiary tajemniczych internetowych psychopatów, lecz uczestnicy medialnego głuchego telefonu, w którym żart i miejska legenda zamieniają się w bolesną prawdę.
„Ognista wróżka” to z kolei krótka instrukcja dla dzieci, która mówi, że aby zmienić się w magiczną istotę, należy w nocy, gdy wszyscy śpią, odkręcić w domu gaz. Na pierwszy rzut oka widać, że to makabryczny dowcip. W cyklu kolejnych „podań dalej” został on wyrwany z pierwotnego kontekstu i potraktowany śmiertelnie poważnie (oby tylko przez dziennikarzy, a nie przez kogoś, kto naprawdę chciałby zmienić się we wróżkę...).
Warto zauważyć, że identyczne instrukcje funkcjonowały i w moim dzieciństwie. Przybierały jednak inną formę. Wielu czytelników w moim wieku (lub w wieku moich rodziców) pamięta pewnie makabryczną przeróbkę piosenki ze „Smerfów”, która szła jakoś tak: „Hej, dzieci, jeśli chcecie / zobaczyć tamten świat / podłączcie się pod tysiąc wat / i telewizor włączcie / gaz odkręćcie i usiądźcie” i tak dalej... Dzieciom nie przychodziło do głowy, by potraktować te zalecenia poważnie, rodzicom – wpadanie w panikę z powodu głupiej piosenki.
Co zatem uległo zmianie? Dlaczego dziś nieporozumienia na wielką skalę są nie tylko możliwe, ale wręcz nieuniknione? Żeby to zrozumieć, musimy zadać sobie kluczowe pytanie: skąd właściwie wiemy, że żarty są żartami?
Skąd wiemy, z jakim gatunkiem wypowiedzi mamy w danej chwili do czynienia? Po czym poznajemy, że to, co widzimy czy słyszymy, to dowcip, baśń albo wiersz? Nad tym problemem zastanawiał się m.in. amerykański teoretyk literatury Stanley Fish w artykule pt. „Jak rozpoznać wiersz, gdy się go widzi”. Otóż, wbrew pozorom, nie decydują o tym wcale oczywiste cechy wiersza, jak podział na wersy albo nagromadzenie środków stylistycznych. Studenci Fisha omyłkowo wzięli za wiersz listę nazwisk zapisanych w rzędach na tablicy jego sali wykładowej. Co więcej, przeprowadzili błyskotliwą interpretację tego „wiersza”, znajdując w nim mnóstwo „zręcznych chwytów stylistycznych” i „głębokich nawiązań”. Stało się tak – nieco upraszczając – dlatego, że tekst pojawił się w miejscu, gdzie spodziewali się wiersza. Z drugiej strony, co warto zauważyć na marginesie tego eksperymentu, napisów na jogurcie głoszących: „kremowy smak / dojrzałej gruszki / przenosi cię w czasy dzieciństwa”, zwykle nie interpretujemy jako poezji, choć te same słowa na kartach tomiku poetyckiego ochoczo poddalibyśmy interpretacji, szukając tropów stylistycznych i drugiego dna.
Fish twierdzi, że cechy formalne tekstu (np. wiersza) nie poprzedzają rozpoznania gatunku, lecz z niego wynikają. Oznacza to – mówiąc prościej, że jeżeli rozpoznamy coś jako wiersz, znajdziemy w tym metafory. Podobnie: jeżeli rozpoznamy coś jako dowcip – zwykle będzie nas to śmieszyć.
Dlaczego więc nie ma chaosu? Dlaczego zwykle zgadzamy się, że wiersze są wierszami, a napisy na jogurcie nie? Dlatego, twierdzi Fish, że interpretacja jest aktem twórczym dokonywanym nie jednostkowo, lecz zawsze przez grupę, którą badacz nazywa „wspólnotą interpretacyjną”. Jej członkowie zgadzają się (czasem w drodze negocjacji) na pewne rozumienie tekstu i konsekwentnie się go trzymają. Choć mowa o grupie, zasada ta działa nawet wtedy, gdy jesteśmy sami. Np. ilekroć słyszymy słowa: „dawno, dawno temu, za górami, za lasami”, zaczynamy interpretować to, co po nich następuje, jako baśń. Są pewnie na świecie ludzie, którzy tego umownego sygnału konwencji nie znają. Oni, gdy opowieść dojdzie do smoka albo gadającego wilka, stwierdzą: „Ależ to przecież nie może być prawda! Smoki nie istnieją, wilki nie mówią”.
Poczucie humoru czy umiejętność rozpoznawania żartu albo ironii jest szczególnie wyraźnym przykładem działania tego rodzaju wspólnot interpretacyjnych. Na dobrą sprawę ilekroć z kimś rozmawiamy, musimy podejmować decyzję co do tego, czy dana osoba mówi poważnie. Żeby ułatwić sobie życie, zgadzamy się zwykle na pewne wyraźne sygnały wskazujące na to, że określony fragment wypowiedzi należy potraktować jako żart (to coś jak cudzysłów albo nawias w tekście pisanym, które mówią: „ten fragment traktuj inaczej”). Dowcipy, podobnie jak baśnie, mają swoje „formuły otwarcia”. Opowieść, która zaczyna się od słów: „przychodzi baba do lekarza”, będzie więc niemal na pewno dowcipem.
Zdarza się jednak, zwłaszcza w otoczeniu osób, które dobrze znamy, że przejście na poziom żartu czy ironii nie wymaga dodatkowych oznaczeń. Jeżeli np. znany konserwatysta wypowie zdanie: „jasne, czym prędzej zalegalizujmy małżeństwa jednopłciowe, to rozwiązanie wszystkich problemów”, nie pomyślimy, że doznał nagłego nawrócenia. Jego słowa, często wsparte subtelną zmianą intonacji, uśmiechem czy gestami, błyskawicznie rozpoznamy jako ironię.
Ten mechanizm działa sprawnie tak długo, jak długo wspólnoty interpretacyjne mają sensownie wytyczone granice. Co jednak, kiedy spotykamy się z ludźmi, którzy nie znają naszych prawdziwych poglądów i niekoniecznie podzielają umowne kody oznaczające żartobliwy ton? Wtedy wypowiedź zamierzona jako ironia może nagle zostać wzięta na poważnie, a ta poważna – odczytana jako ironia. Zdarza się i tak. Nazywamy to nieporozumieniem.
A gdyby istniała przestrzeń, która składa się z samych potencjalnych nieporozumień? Miejsce, gdzie nieustannie napotykamy nieznajomych, gdzie przecinają się setki rozłącznych wspólnot interpretacyjnych i kodów komunikacji? Taki komunikacyjny tygiel istnieje. To właśnie współczesny internet.
Nie wiedząc, kim jest osoba, która do nas mówi, i w ramach jakiego gatunku to czyni, nie sposób odróżnić ironicznego wyszydzania nienawiści od nawoływania do niej, mądrej satyry od bezdennej głupoty, parodii ekstremizmu od ekstremizmu rzeczywistego.
Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Zaglądamy do sekcji komentarzy pod artykułem (lepiej nigdy tego nie robić!), gdzie toczy się płomienna dyskusja o zagrożeniach, jakie niesie ze sobą imigracja z Bliskiego Wschodu. Wydaje nam się, że głosy niektórych internautów niebezpiecznie zbliżają się do retoryki, którą pamiętamy z podręczników historii. W przypływie frustracji piszemy więc: „Świetna dyskusja. Poraziła mnie wasza mądrość. Najlepiej wyślijmy ich wszystkich do gazu”. Nasz (niestosowny niezależnie od intencji) komentarz miał w zamierzeniu wyrażać oczywistą ironię. Jakie jest więc nasze zdziwienie, gdy zaczynają się pod nim pojawiać wyrazy poparcia. „Nareszcie ktoś miał odwagę to powiedzieć”. „Brawo!”. „Chitler by wiedział, co zrobić!!!111”... Jak odróżnić, które wypowiedzi pochodzą od ludzi chorych z nienawiści, a które od trolli z niesmacznym poczuciem humoru? Które z nich wyrażają faktyczne poparcie dla chorej idei, a które stanowią kolejny poziom ironii?
W internecie nazywają to „prawem Poego” – nie od nazwiska Edgara Allana, lecz niejakiego Nathana Poe, o którym nie wiemy właściwie nic poza tym, że sformułował to prawo w jednej z internetowych dyskusji na temat kreacjonizmu. Bo problem dotyczy nie tylko mowy nienawiści i miejskich legend, lecz także dyskusji politycznych, starć nauki z pseudonauką i w ogóle wszystkiego, co tylko w internecie rozpala emocje i rodzi dyskusje.
Dodajmy do tego rozwój setek internetowych gatunków i podgatunków, których reguły interpretacji i cechy charakterystyczne mogą być dla nas nieznane. Są miejsca w sieci, gdzie ludzie prześmiewczo tworzą historie makabryczne, obrzydliwe czy absurdalne, gdzie szkalują postaci powszechnie poważane lub obrzucają się wzajem wyzwiskami. Wszystko to w ramach zaskakująco sztywnych reguł gatunkowych, doskonale znanych wtajemniczonym. Jest np. gatunek (tzw. pasta, od ang. copy-paste – kopiuj-wklej) polegający na przeklejaniu z niewielkimi zmianami gotowych tekstów, które „wtajemniczeni” rozpoznają po charakterystycznych wyrażeniach czy składni. Jedną z takich past jest np. ta ze słowami: „Ja się pytam, człowieku, dumny ty jesteś z siebie? Masz ty w ogóle rozum i godność człowieka?!”. Pasta ta wyraża parodię oburzenia. Jej wklejenie pod czyjąś wypowiedzią nie stanowi więc rzeczywistego znaku potępienia. Wręcz odwrotnie, jest dowodem aprobaty i chęcią przyłączenia się do zabawy polegającej na wygłaszaniu „dla beki” (tj. dla śmiechu) twierdzeń ekstremalnych, obraźliwych, prowokujących. Ten ironiczny głos potępienia zostaje jednak często omyłkowo wzięty na poważnie. Żartowniś zostaje pochwalony jako „swój” przez oburzonych, a zganiony jako „sztywniak” przez niełapiących ironii współdowcipnisiów.
Dlatego właśnie rozpoznawanie konwencji (albo wypracowanie nowych), umiejętność określenia, co jest żartem, a co głoszone jest na poważnie, może się okazać jedną z najważniejszych kompetencji współczesnych badaczy, dziennikarzy, polityków, ale też zwykłych użytkowników.
Dwa tygodnie temu pisałem na tych łamach o zwolennikach teorii o prastarym Imperium Lechitów [zobacz: powszech.net/lechici) Ich internetowe wspólnoty stanowią doskonałą ilustrację omawianego tu problemu. Na każdego czytelnika książek o Wielkiej Lechii, który faktycznie wierzy w ich treść, przypada trzech dowcipnisiów piszących absurdalne elaboraty o cywilizacyjnych osiągnięciach naszych praprzodków po to, żeby szydzić z „Turbosłowian”. Pojawiają się fikcyjne mapy przedstawiające prapolski podbój Ameryki albo dowody na to, że to starożytni Słowianie zbudowali piramidy. Ale te szyderstwa odczytywane są często przez wyśmiewanych w dobrej wierze i interpretowane jako... kolejne dowody na wspaniałość dawnych Lechitów. Wyrwane z pierwotnego kontekstu żarty trafiają na strony o prasłowiańskich imperiach, gdzie dyskutowane są śmiertelnie poważnie i twórczo rozwijane przez kolejnych entuzjastów.
Podobne mechanizmy przenikają wszystkie grupy poświęcone teoriom spiskowym, medycynie alternatywnej itp. Wchodząc na fanpage czy grupę dyskusyjną poświęconą tego rodzaju zjawiskom, coraz trudniej zorientować się, kto jest kim. Wygłaszane na poważnie teorie traktowane są jak żarty, żarty brane na poważnie, wyśmiewający stają się niechcący autorytetami, wyśmiewani nie chwytają ironii i czują się zachęceni do dalszych dociekań...
No dobrze. Ale skąd ten apokaliptyczny ton? Przecież to brzmi jak doskonały przepis na komedię. Wszak niewiele jest rzeczy śmieszniejszych niż nieporozumienia! Niestety, te same mechanizmy odpowiadają coraz częściej za narodziny niesławnych „fake newsów”, które decydują o politycznych nastrojach, wynosząc do władzy jednych i obalając innych.
Pomyślmy tylko, ile materiałów święcących triumfy na prawicowych portalach mogło powstać jako kiepskie żarty ze skrajnej prawicy? Niedawno na prawicowych stronach internetowych furorę robił nagłówek „TYSIACE BANERÓW W KRAJACH ISLAMSKICH ZACHENCAJĄCE (!) DO GWAŁTÓW W EUROPIE” (błąd ortograficzny może nie być przypadkiem...). Pod nim oglądać można billboard przedstawiający trzech czarnoskórych mężczyzn gwałcących białą kobietę. Napis na plakacie głosi: „RAPE RAPE RAPE. You can do it in Poland. Refugees can do anything. Contact the Finnish Embassy Now!”. Dlaczego plakat, rzekomo rozwieszany w krajach Afryki, zachęca do skontaktowania się z fińską ambasadą? Otóż dlatego, że jest niestaranną (zapewne celowo) przeróbką identycznego plakatu zachwalającego bezkarność gwałtów w Finlandii. Ten z kolei powstał w czyjejś chorej wyobraźni w wyniku komputerowej edycji oryginalnego plakatu, informującego o możliwościach pomocy dla ofiar gwałtów (na prawdziwym plakacie ofiara także jest czarnoskóra). Mamy tu więc do czynienia z (ironiczną?) przeróbką (zrodzonej z nienawiści?) przeróbki, rozpowszechnianą w sieci jako oryginał i nakręcającą spiralę paniki i nienawiści wobec uchodźców.
Człowiek jest zwierzęciem niezwykle konformistycznym. Nasze działania staramy się zawsze dopasować do pewnej normy. Jak jednak rozpoznać, co jest normą, jeżeli wokół siebie słyszymy tysiące ekstremistycznych, wulgarnych czy zwyczajnie absurdalnych wypowiedzi, których nie potrafimy jednoznacznie rozpoznać jako ironicznych? Kiedy otaczają nas obrazy przemocy i nienawiści, co do których nie potrafimy orzec, czy są prawdziwe, czy stanowią jedynie wytwór czyjejś wyobraźni?
Chaos, panika, kolejne warstwy ironii, w których nikt już nie jest się w stanie połapać... ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2017