Scena i kulisy

Leży przede mną raport na temat broni jądrowych czwartej generacji, sporządzony przez pewien niezależny instytut w Szwajcarii. Jego lektura skłania do tego, by powiedzieć parę słów na temat zagrożeń, o których nie czyta się dziś na pierwszych stronach gazet.

02.05.2004

Czyta się kilka minut

Autorzy piszą w zakończeniu, że dotąd żadna broń jądrowa oparta na niestandardowej technologii nie została zbudowana, ale znaczny postęp w rozwoju fizyki jądrowej pokazuje, że wiele potencjalnych rozwiązań, które uważano za czysto spekulatywne, stało się technicznie możliwe. Raport powstał przed czterema laty; myślę, że znajdujemy się o krok dalej.

Nie referuję oczywiście szczegółów, nie jest to temat dla “Tygodnika". Próby nad nowymi broniami prowadzi się dzisiaj często w rzeczywistości wirtualnej. Przy pomocy testów atmosferycznych łatwo sprawdzić, czy ktoś dokonał próbnego wybuchu jądrowego, ale stwierdzić, że przeprowadzono wybuch symulowany komputerowo, w ogóle nie można, chyba że ma się dostęp do tego komputera.

Poza znanymi reakcjami rozszczepienia, opartymi na uranie i plutonie, mamy jeszcze jedną potencjalną możliwość, której dawno temu poświęciłem bardzo niedobre opowiadanie. Istnieje grupa pierwiastków transuranowych, które mogłyby służyć jako broń jądrowa, pod warunkiem, że miałyby rozsądny połowiczny czas rozpadu. Dotychczas uzyskane trwają zaledwie ułamki mikrosekund, więc na broń się nie nadają, ale poszukiwania dalej są prowadzone.

Przejście od broni dozwolonych przez traktat o powszechnym zakazie prób z bronią jądrową, przyjęty przez Zgromadzenie Ogólne ONZ w roku 1996 (chodzi o ładunki o mocy wybuchu do 1 kilotony równoważnika trotylowego, czyli jednej szesnastej bomby hiroszimskiej), do większych mocy niszczących trudno wykryć. Są też inne możliwości. W amerykańskiej publicystyce modna jest po pierwsze “brudna bomba", czyli połączenie substancji promieniotwórczych z konwencjonalnym środkiem wybuchowym, jak trotyl albo semtex, po drugie “bomba ubogich", czyli broń biologiczna. Laboratorium do produkcji wąglika można założyć w byle piwnicy.

Generalicja rosyjska sowieckiego jeszcze chowu, ale i chyba sam Putin, dążą do odzyskania przez Rosję mocy imperialnej dawnych Sowietów. Stąd niedawne manewry wojsk rakietowych, z najgorszym zresztą rezultatem i rozmaitymi przykrymi niewypałami. Pewien admirał oświadczył nawet, że największa jednostka pancerna z głowicami atomowymi zaraz się rozleci; potem jego oświadczenie dementowano. Nie wiemy jednak, z jakim impetem Rosjanie prowadzą dalsze badania i jakie jest ich zaawansowanie w przybliżaniu się do najnowszej generacji broni jądrowej.

Nowych amatorów tej broni usiłuje się zniechęcić poprzez nacisk międzynarodowy. W przypadku Libii to się udało i pan Kadafi rzeczywiście zrezygnował. Natomiast ajatollahowie irańscy kręcą: najpierw zarzekali się, że żadnych badań nie prowadzą, teraz mówią, że owszem, tak, ale tylko dla celów pokojowych. Stany Zjednoczone zastosowały metodę powolnego okrążania Iranu, tworząc półpierścień z udziałem Afganistanu, Pakistanu i postsowieckich republik Azji Środkowej. Im gorzej jednak Amerykanom powodzi się w Iraku, tym wyżej podnoszą głowę w Teheranie.

Prezydent Bush doszedł do władzy zapatrzony w inicjatywę Reagana dotyczącą nowego systemu obrony strategicznej. Prawie dwieście miliardów dolarów ma kosztować budowa na Alasce silosów, z których wystrzeliwano by rakiety, mające unieszkodliwiać nadlatujące pociski. Ale skąd miałyby one nadlatywać? Na razie jedyne miejsce, o którym się wspomina, to Korea Północna. Jednak Phenian, gdyby nawet wysłał nad Amerykę rakiety z głowicami atomowymi (do czego podobno jest zdolny), w następnej chwili zostałby zmieciony z powierzchni ziemi. Chodzi raczej o możliwość gwałtownego pogorszenia stosunków z Rosją...

Nie jestem odosobniony w przekonaniu, że cała ta inicjatywa nie ma ręki ani nogi, zwłaszcza że pojawił się inny wróg, do którego nie ma ona najmniejszego zastosowania, czyli terroryzm islamski. Koszta są ogromne, skuteczność trafiania w cel, przynajmniej w fazie eksperymentalnej - bardzo kiepska. Przypomina mi to moje i mojego przyjaciela Romka Hussarskiego zabawy sprzed lat: na strychu jego domu było gniazdo szerszeni, próbowaliśmy strzelać do nich z wiatrówek, ale nigdy nam się nie udało żadnego szerszenia trafić, nawet z odległości dwóch metrów.

Tymczasem Pentagon, który szeroką ręką wydawał pieniądze, rozpoczął próby z konwencjonalną bombą trotylową o ładunku wagi dziewięciu ton. Nie wiem, po co. Podstawową cechą ruchu terrorystycznego skierowanego przeciw Ameryce jest przecież rozproszenie w morzu islamskim. Im potężniejsza broń, tym mniej skuteczna.

Po ataku na Manhattan Bush bardzo chciał uderzyć w jakiś poważny, duży cel. Afganistan nie wydawał mu się wystarczający, Irak był odpowiedni. Myślę, że motywy psychologiczne odgrywały dużą rolę: dlatego Bush domagał się od Wesleya Clarka potwierdzenia, że Saddam był powiązany z bin Ladenem. Troszeczkę to przypomina metody dawnego politbiura sowieckiego, które dowiadywało się o tym, o czym chciało się dowiedzieć.

Prezydent powinien teraz przyznać: trochę się pomyliłem, ale skoro już tam wleźliśmy, nie możemy wyleźć, siedzimy na tygrysie, z którego zejść nie będzie łatwo. Tymczasem znalazł się między młotem a kowadłem. Dowódcy wojsk stacjonujących w Iraku domagają się posiłków, zwłaszcza że nie tylko Hiszpanie, ale też ich akolici z Hondurasu i Dominikany postanowili się wycofać. Walka o głosy wyborcze sprawia jednak, że trudno podejmować niepopularne decyzje.

Jeśli sytuacja nie przesili się w ciągu lata i jesieni, konkretne rozstrzygnięcia zapadną po listopadowych wyborach prezydenckich. Jeśli wybrany zostanie Kerry, będzie musiał coś zrobić z bagażem po Bushu. Jeśli zaś Bushowi uda się ponownie wygrać, będzie mógł podejmować decyzje nie martwiąc się już o kolejne wybory, bo tylko Rooseveltovi pozwolono rządzić przez trzy kadencje. Mister Kerry zachowuje się zresztą dość lojalnie: ani nie atakuje strategicznego projektu Busha, ani nie proponuje skrajnych kroków w rodzaju wycofania się z Iraku, co zresztą byłoby w tej chwili katastrofą dla całego Bliskiego Wschodu.

Wydarzenia w Iraku to oczywiście spektakl krwawy i ponury. Przypomina mi on jednak grę na proscenium. W głębi sceny albo za kurtyną dokonują się tymczasem długofalowe przezbrojenia i udoskonalenia arsenałów. Rozmawiając parę lat temu z trzema młodymi filozofami niemieckimi, powiedziałem, że doczekamy w końcu chwili, w której padnie pierwszy pocisk nuklearny. Zakrzyknęli: dlaczego jest Pan takim pesymistą? Odpowiedziałem: bo wierzę w rachunek prawdopodobieństwa. Rozszerzanie się nowych broni można hamować, ale z tego, co się stało po Hiroszimie, widać, że w stopniu ograniczonym. Nie wierzę, by się atomowego dżina udało zapakować na powrót do butelki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2004