Różnice muszą zostać

ANDRZEJ BRZEZIECKI: - Mamy w Europie do czynienia z renesansem polityki historycznej rozumianej jako zaangażowanie państwa w kreowaniu pożądanej wizji przeszłości. Jednocześnie niemiecka minister edukacji rzuciła pomysł wspólnego dla Unii Europejskiej podręcznika do historii. Czy Pan zgodziłby się wziąć udział w pracach nad takim podręcznikiem?

26.03.2007

Czyta się kilka minut

PAWEŁ MACHCEWICZ: - Wizja wspólnego podręcznika jest utopijna i niepotrzebna. Utopijna, bo różnice w postrzeganiu historii są tak duże, że nie udałoby się w bliżej określonym czasie takiego podręcznika napisać. Podręcznik zaakceptowany przez dwadzieścia kilka rządów to najtrudniejsze przedsięwzięcie, jakie sobie tylko można wyobrazić.

- A niepotrzebna, bo...

- Gdyby w końcu powstało takie dzieło, byłoby ono ogólnikowe i wyprane z wszelkich interpretacji albo składałoby się z samych protokołów rozbieżności.

- Zatem niemożliwa jest wspólna europejska wizja historii?

- Możliwa, choć tylko do pewnego stopnia, a podręcznik to złe rozpoczęcie rozmowy. To mógłby być jakiś hipotetyczny punkt docelowy. Wiele rzeczy można robić na etapach pośrednich. Mam na myśli dialog krajów w przeszłości skonfliktowanych - tu można powołać się na doświadczenie polsko--niemieckiej komisji podręcznikowej. Współpraca w ramach UE stwarza też szansę na ciekawe ujęcia regionalne. Marzy mi się stworzona przez UE rada programowa historyków Unii, którzy proponowaliby różne inicjatywy.

- O ile w polskich księgarniach półki pełne są książek o historii Anglii, Niemiec, Francji, to społeczeństwa tamtych krajów nie interesują się historią "młodszej Europy". Może taka odgórna inicjatywa jak podręcznik dałaby nam szansę się zaprezentować?

- Lepiej skupić się na drobniejszych celach. Dobrym pomysłem była inicjatywa sieci "Pamięć i Solidarność". Miała obejmować Polskę, Niemcy, Słowację i Węgry, a zainteresowane udziałem w tym przedsięwzięciu były też Ukraina i kraje bałtyckie. Sieć - z siedzibą w Warszawie - miała koordynować wspólne działania dotyczące dwudziestowiecznej historii regionu, wydawać książki, organizować wystawy. Niestety, po wyborach do Sejmu we wrześniu 2005 r. inicjatywę zamrożono. To groźne, bo poparcie dla tej sieci wpisano do porozumienia koalicyjnego CDU i SPD jako alternatywę dla projektu Centrum Przeciw Wypędzeniom Eriki Steinbach. Jeśli sieć nie ruszy, to można się obawiać, że CDU wróci do koncepcji Steinbach. Są już zresztą takie sygnały.

Ważną instytucją - mam nadzieję - okaże się polskie Centrum Badań Historycznych w Berlinie. Niemcy dysponują kilkoma takimi placówkami na świecie. Przykładowo w Warszawie Niemiecki Instytut Historyczny działa prężnie i propaguje wiedzę o Niemczech zgodnie z najnowszym stanem badań. Polska taką działalność podejmuje z opóźnieniem, ale jeśli nakreślić mapę możliwych przedsięwzięć, na którą składałyby się wystąpienia polskich eurodeputowanych w sprawach historii, wystawy pokazywane w krajach UE, planowana sieć instytucji, jest szansa na oswajanie europejskiej opinii publicznej z polskim widzeniem historii.

Polska na poziomie europejskim mogłaby wysunąć pomysł stworzenia muzeum II wojny światowej albo ofiar totalitaryzmów. Takie muzeum dawałoby szansę Wschodniej Europie zaprezentowania własnej wizji II wojny światowej i okresu powojennego. To lepszy pomysł niż muzeum wypędzonych. Bo przymusowe wysiedlenia to był tylko skutek wojny.

Niemcy muszą rozumieć

- Ale nawet prof. Bronisław Geremek, któremu ciężko zarzucić niechęć do Unii, pisał w "Dzienniku", że inicjatywy deputowanych z Polski czy Węgier są niezrozumiałe dla zachodnich kolegów.

- Ignorancja Zachodu wobec historii naszej części Europy jest spora. Doświadczenia nowych członków UE, którzy przeżyli komunizm, są niezrozumiałe dla Zachodu pamiętającego głównie o narodowym socjalizmie. Swego czasu łotewska minister kultury na targach książki w Lipsku przyrównała zbrodnie nazizmu i komunizmu. Dla nas to oczywiste, ale w Niemczech był skandal.

Same inicjatywy eurodeputowanych nie wystarczą. Jeszcze gdy pracowałem w Instytucie Pamięci Narodowej, przygotowaliśmy wystawę o zbrodniach Wehrmachtu na ziemiach polskich. Była ona pomyślana jako uzupełnienie, a nawet polemika ze słynną niemiecką wystawą. Tamta prezentowała "dokonania" Wehrmachtu począwszy od 1941 r. i było to odbicie świadomości niemieckich historyków, którzy uważali, że w 1939 r. Wehrmacht walczył w Polsce niemal rycersko. Nasza wystawa była pokazywana w głównych miastach niemieckich. Widziało ją kilkanaście tysięcy ludzi. To działanie cząstkowe, ale była to publiczność opiniotwórcza: profesorowie, historycy, dziennikarze.

- Prof. Geremek proponuje "dwustronne" podręczniki, Panu ta koncepcja też wydaje się bliższa. Polska ma takie doświadczenie. Co z niego wynika?

- Komisje są modelem uznanym w Europie. Komisje polsko-niemiecka i polsko-ukraińska dowodzą, że historycy mogą dojść do pewnych ustaleń. Oczywiście, ciężko przełożyć je potem na konkretne podręczniki, zwłaszcza w Niemczech, gdzie o wyborze książki decydują landy. Niemniej jest to jakaś droga poznania wzajemnej historii i wrażliwości, dzięki której można choćby nauczyć się unikać pewnego słownictwa, tak by nie drażnić drugiej strony. Znawcy tej problematyki twierdzą, że np. prezentowanie spraw polskich w podręcznikach ukraińskich poprawiło się w stosunku do początku lat dziewięćdziesiątych.

- Czy Polska jest instytucjonalnie gotowa do ponownego odczytania historii uwzględniającego racje innych?

- Prawdopodobnie jesteśmy lepiej przygotowani do rozmów niż np. Ukraińcy, którzy są na etapie tworzenia wielu instytucji. Poczucie pewnej słabości organizacyjnej miałem w stosunku do Niemców, którzy posiadają znacznie więcej silnych instytucji badawczych i edukacyjnych. Możliwości polskich historyków i państwa polskiego w kwestii dialogu historycznego są duże. Opieram to przekonanie na doświadczeniu Jedwabnego. To jeden z największych sukcesów III RP. Zareagowaliśmy merytorycznie. Wydaliśmy rzetelną dokumentację, ujawniliśmy też inne akty przemocy. Nie było manipulowania. To wyjątkowe w skali Europy, bo w wielu krajach dochodzenie do prawdy o wstydliwych kartach II wojny światowej do dzisiaj idzie opornie. Była to najlepsza strategia także w pragmatycznym wymiarze. Polski wysiłek doceniły środowiska żydowskie, a nasze stosunki z nimi są lepsze niż przed ujawnieniem sprawy Jedwabnego.

- Prof. Gerard Labuda, który był w komisji polsko-niemieckiej, mówił jakiś czas temu w rozmowie z Pawłem Wrońskim z "Gazety Wyborczej", że od początku lat 90. prace komisji zamarły, a dialog historyków z Polski i Niemiec to dialog głuchych.

- Bo te komisje nie działają w próżni. Ich prace odbijają zaangażowanie i wolę polityków, także nastroje społeczne. Od dobrych kilku lat historia znów dzieli Polaków i Niemców. Główną osią sporu jest oczywiście ocena przymusowych wysiedleń po II wojnie światowej, ale także obraz samej wojny.

- Owszem, komisja polsko-niemiecka powstała na fali ocieplenia i Ostpolitik, jednak prawdziwe unormowanie stosunków z zachodnim sąsiadem nastąpiło dopiero po 1989 r.

- Pamiętajmy, że dla nas sprawy niemieckie są znacznie ważniejsze niż dla Niemców polskie. To nie zawsze jest zła wola z ich strony, ale czasem zwykła ignorancja. Przykładem wzajemnego niezrozumienia i występowania dwóch odrębnych narracji historycznych był spór dotyczący zajść w Bydgoszczy

3 i 4 września 1939 r., gdzie zginęła duża liczba niemieckich cywili. Dla Niemców było oczywiste, że doszło wtedy do masakry niewinnych ludzi, a Polacy mówili, że było to jedynie tłumienie dywersji niemieckiej. Rzecz w tym, że Niemcy opierali się jedynie na dokumentach wytworzonych jeszcze w czasie wojny przez różne instytucje III Rzeszy i późniejszych relacjach członków ziomkostw pochodzących z Bydgoszczy. Zaś polscy historycy opierali się na relacjach polskich świadków.

Dopiero zespół historyków, w ramach badań zainicjowanych przez IPN, dotarł do wszelkich możliwych źródeł i przygotowuje publikację, z której wynika, że doszło do próby dywersji, a potem rzeczywiście - w napiętej atmosferze początku wojny - do mordu na niemieckich cywilach.

- Ustalenia historyków to jedno, a opinia publiczna drugie. Dziś Niemcy chcą oglądać filmy o wypędzonych, a bulwarówka "Bild" epatuje czytelników drastycznymi opisami. Czy w takiej atmosferze dialog jest możliwy?

- Nawet historycy, którzy świetnie zdają sobie sprawę z niemieckich zbrodni, nie zawsze rozumieją polską wrażliwość. Mówią nam na konferencjach, że pamięć o zbrodniach III Rzeszy to kanon wychowania obywatelskiego w Republice Federalnej Niemiec i dla każdego ucznia jest oczywiste, co Niemcy robili w czasie II wojny światowej.

- Niemcy czy "naziści"?

- Na ogół mówi się o reżimie narodowosocjalistycznym. Główny problem polega na tym, że te zbrodnie rozumiane są głównie jako zbrodnie na Żydach. Holokaust przysłania wszystko inne. Moi niemieccy koledzy przyznają, że Polska i jej historia są czymś marginalnym w nauczaniu i świadomości Niemców. Niemcy nie słyszeli o rzeziach na Woli, czyli wymordowaniu kilkudziesięciu tysięcy cywili w czasie zaledwie kilku dni Powstania Warszawskiego. Stąd jesteśmy dla nich nadwrażliwi. Dla nich Steinbach to margines i nie rozumieją naszych obaw, gdy np. politycy CDU chodzą na wystawy organizowane przez nią.

Po zjednoczeniu Niemcy doszli do wniosku, że są już normalnym krajem i obowiązek pokuty nie jest już konieczny. Zaczęto przypominać ofiary nalotów dywanowych i przesiedleń. To zrozumiałe i nieuniknione. Jednak wspomniana wystawa o Wehrmachcie pokazuje, że Polacy mają prawo do niepokoju.

Emocje są zrozumiałe

- Czy tak jak my mamy prawo domagać się zrozumienia ze strony Niemców, tak w naszych stosunkach z Ukrainą role się odwracają i to my musimy wykazywać więcej pokory?

- Polska występuje jako silniejszy partner - członek UE, mocniejszy gospodarczo itp. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę XX w., to Polacy wycierpieli od Ukraińców więcej niż oni od nas. Wiem, że to, co powiedziałem, zostanie przez Ukraińców odrzucone. Jednak jeśli na jednej szali położymy zbrodnie OUN-UPA na Wołyniu i w Galicji, a na drugiej Akcję "Wisła" czy antyukraińskie działania polskiej partyzantki, wynik będzie jednoznaczny.

- Ukraińcy mogliby dorzucić represje z czasów II Rzeczypospolitej. Pytanie tylko, czy ta buchalteria ma sens i czy czasem nie staje na drodze porozumienia?

- Bez badania faktów nie osiągniemy porozumienia na poziomie politycznym czy społecznym. Musimy wiedzieć, o czym mówimy. Gdyby polscy historycy, a głównie Grzegorz Motyka, nie zbadali historii takich miejsc jak Pawłokoma, trudno byłoby o uroczystość z maja ubiegłego roku. Gdyby Ewa i Władysław Siemaszkowie nie podjęli badań dotyczących Wołynia, to nie doszlibyśmy do tych stu tysięcy polskich ofiar. Wcześniej polskie środowiska kresowe mówiły nawet o pół milionie - czy wtedy łatwiej byłoby o dialog? Bez historyków pojednanie będzie ułomne. Prawdę czasem trzeba wykrzyczeć, nawet jeśli jest nieprzyjemna. Przy okazji Wołynia środowiska kresowe też miały prawo wykrzyczeć prawdę.

- Prawdę czy interpretację?

- To jest prawda obiektywna. Zbrodnia na Wołyniu była przez lata przemilczana. To doświadczenie jest tak trudne i drastyczne, że trzeba zrozumieć emocje, które są z nim związane. Jeśli mamy w Warszawie pomnik upamiętniający wywiezionych na Wschód przez Sowietów, to tym zabitym przez UPA też pomnik się należy. Choć sama jego zaproponowana forma - ciała zabitych dzieci przybite do drzewa - budzi sprzeciw. Nie znam innego równie drastycznego w formie pomnika, upamiętniającego zbrodnie niemieckie czy radzieckie.

- W Pawłokomie mamy do czynienia z czymś przeciwstawnym: napis na pomniku jest tak ogólnikowy, że ktoś niezorientowany nie domyśliłby się, jak zginęli Ukraińcy.

- Jeśli popatrzymy na konkretne rozwiązania, to w wielu przypadkach nie będą one do końca satysfakcjonujące dla obu stron. Na pomniku w Porycku-Pawliwce też nie jest napisane, kto zamordował Polaków. W Pawłokomie Ukraińców wymordował odział AK, a dokładnie poakowski, bo Armię Krajową rozwiązano dwa miesiące wcześniej. Jednak zbrodnia w Pawłokomie była kontynuacją zażartej wojny polsko-ukraińskiej toczącej się na tych terenach od 1944 r. Obawiano się powtórzenia sytuacji z końca I wojny światowej, a że na tych terenach Polacy mieli przewagę, to chcieli je oczyścić tak, by utworzyć pas sięgający Lwowa. W tym sensie nie ma znaczenia, czy był to odział AK, czy już nie. Ale AK to dla nas świętość i trudno przyznać, że ta formacja dokonała mordu.

To, co się dzieje między oboma narodami w ciągu ostatnich lat, to wielki postęp. Znaczenie miały zarówno uroczystości w Porycku-Pawliwce na Ukrainie, jak i te w Pawłokomie, z udziałem obu prezydentów. Przemówienie Lecha Kaczyńskiego w Pawłokomie to jedna z najlepszych kart jego dotychczasowej prezydentury.

Wola polityków czy prace komisji podręcznikowej nie miałyby sensu, gdyby nie inne, liczne inicjatywy historyków. Choćby cykl spotkań "Polska-Ukraina trudne pytania". Historycy obu krajów i, co ważne, ze strony polskiej kombatanci spotykali się regularnie. Wygłaszano referaty dotyczące trudnych zagadnień poczynając od II RP aż do Akcji "Wisła" i pisano protokół rozbieżności. W ciągu kilku lat doszło do wzajemnego poznania argumentów, nawet jeśli różnice pozostają.

Harmonia jest niemożliwa

- Czy konieczna będzie weryfikacja naszej historii i obecności na Wschodzie? Czy będziemy musieli porzucić takie pojęcia jak "kresy" i zastąpić je innymi, np. "kolonializmem"?

- Należy unikać określeń jątrzących, ale trudno wymazywać słowa, które były w naszym języku od setek lat. Zderzenia odnośnie języka muszą być i trzeba je z góry założyć. Trudno mi sobie wyobrazić wprowadzenie słowa "kolonializm". Ono nie występowało w polskiej historiografii i publicystyce odnośnie Kresów. Odnosi się do działań Anglików czy Francuzów na gruncie pozaeuropejskim. Prędzej widziałbym "dominację", "polonizację".

Podam inny przykład, znów dotyczący Wołynia. Ukraińcy nie przyjechaliby na konferencję zatytułowaną "Ludobójstwo Polaków na Wołyniu i Galicji Wschodniej", ale wzięli udział w konferencji IPN, zatytułowanej "Antypolska akcja OUN-UPA". Ta ostatnia nazwa jest neutralna, bo zaczerpnięta z dokumentów ukraińskich czasów wojny. Ale byliśmy atakowani przez środowiska kresowe, które upierały się przy "ludobójstwie" w nazwie konferencji, nawet za cenę bojkotu ze strony ukraińskiej. W trakcie konferencji uczestnicy używali sformułowań, które uważali za stosowne, ale chodziło o to, by samo nazewnictwo z góry nie udaremniło próby dialogu.

Można i należy przypominać o zbrodniach OUN--UPA przeciw Polakom, ale nie można mówić o "bandach UPA", bo to jest obraźliwe dla ludzi, którzy walczyli o niepodległą Ukrainę.

- Ale wspólny język historyczny nawet w obrębie dawnej Rzeczypospolitej jest niemożliwy?

- Pełna harmonia jest niemożliwa. Na przykład z Litwinami nigdy nie uzgodnimy jednej historii. Mamy do nich sentyment, jako do małego, dzielnego narodu, który przeciwstawiał się Sowietom, a który ma z nami związki historyczne. Jednak oni widzą to inaczej. Kiedyś na zajęciach powiedziałem o Wileńszczyźnie sprzed 1939 r. jako części Polski. Traf chciał, że brała w nich udział studentka litewska, która przyjechała do Polski w ramach unijnego programu Erasmus. Zaoponowała i upierała się, że Wileńszczyzna nigdy nie była częścią Polski, lecz była przez nią okupowana.

- Co Pan jej odpowiedział?

- Mówiłem o unii, o Rzeczypospolitej Obojga Narodów, wreszcie o tym, że w okresie międzywojennym Litwini stanowili nie więcej niż 2 proc. mieszkańców Wilna. Ale miałem świadomość, że to nie spotyka się ze zrozumieniem. Nigdy nie osiągniemy pełnego konsensu. Choć w kwestiach szczegółowych jest postęp. Na Litwie mówiono, że AK była zbrodniczą organizacją. Po kilku konferencjach polsko-litewskich udało się osiągnąć zgodę co do tego, że brygada Armii Krajowej "Łupaszki" dokonała w 1944 r. mordu na 27 Litwinach i był to jeden przypadek, będący zresztą odwetem za zabicie 38 polskich cywili przez policję litewską współpracującą z hitlerowcami. Nikt poważny tych ustaleń już nie zaneguje.

- Takie ustalenia na linii Polska-Rosja wydają się dziś niemożliwe. Jak z Rosjanami rozmawiać o historii?

- Tam debata historyczna jest sterowana. Politykę historyczną wbudowano w wizję miejsca Rosji w świecie. Musimy jednak wiedzieć, że pewne zjawiska nie są wynikiem instrumentalnego podejścia Władimira Putina, ale wrażliwości rosyjskiej. Zamiast protestować przeciw ustanowieniu święta narodowego w rocznicę wypędzenia Polaków z Kremla w 1612 r., lepiej zrozumieć, że dla Rosjan data ta to koniec smuty - okresu trudnego dla Rosji. To nie jest działanie antypolskie. Słusznie protestujemy przeciw putinowskiej wizji obchodów końca II wojny światowej, ale z drugiej strony musimy pamiętać, że Wielka Wojna Ojczyźniana jest dla Rosjan ważnym punktem odniesienia, wręcz świętością. Niezależnie od polityki Putina jest obecna w życiu każdej rodziny, a jej weterani są powszechnie szanowani. Uszanujmy emocje Rosjan - zwłaszcza gdy mówimy o cmentarzach i pomnikach Armii Czerwonej w Polsce.

Historia i polityka

- Jest Pan zwolennikiem polityki historycznej. Część środowisk optujących za zaangażowaniem się państwa w konstruowanie narracji historycznej przekonuje, że należy raczej przypominać momenty chwalebne w naszej historii, a nie bić się nieustannie w piersi. Czy słynny już dylemat: "Westerplatte czy Jedwabne" jest rzeczywisty?

- Do pewnego stopnia. Prof. Andrzej Nowak, który podniósł tę kwestię, uważa, że najpierw trzeba budować godność narodową i poczucie dumy z własnej historii. W jednej z dyskusji odpowiedziałem mu, że "jednocześnie Westerplatte i Jedwabne". Tak naprawdę jednak to sztuczny dylemat, bo tylko w ograniczonym stopniu można zapanować nad debatą publiczną. Książka Jana Tomasza Grossa "Sąsiedzi" pojawiła się dlatego, że dokonał on pewnych ustaleń i postanowił je opublikować. Nie było sposobu, by nad tą dyskusją zapanować. I to nie była ani wina, ani zasługa IPN, że Polacy przez półtora roku dowiadywali się z mediów nie o bohaterstwie AK, tylko właśnie o Jedwabnem.

Co zaś się tyczy polityki historycznej, to wszystkie rządy ją prowadzą. W PRL nie było inaczej. Wtedy w panteonie świętych występowali Wanda Wasilewska, Marian Buczek czy Feliks Dzierżyński. I jeśli po 1989 r. w Warszawie obalono pomnik Dzierżyńskiego i zmieniano nazwy ulic ze Świerczewskiego na "Solidarności", to też była to polityka wobec historii, czyli polityka historyczna. Pytanie tylko, jak ona wyglądała.

- Zdaje się, że główną "winą" III RP było, iż do wydarzeń historycznych podchodzono ze zbyt małą pompą.

- Polityka historyczna to nie tylko symbole, ale też rozwiązania prawne. Nie da się już nadrobić zbyt późnego powołania IPN. Przypomnę, że Niemcy powołali Urząd Gaucka w 1992 r., a rok później na Litwie powołano Centrum Badania Ludobójstwa i Ruchu Oporu Mieszkańców Litwy. I nie chodzi tu o polowanie na czarownice, jak głoszą przeciwnicy wszelkich rozliczeń z czasami dyktatury, ale zbudowanie nowego, niepodległego i demokratycznego państwa na bardziej wyrazistym fundamencie moralnym i historycznym.

- Za to teraz mamy IPN i lustrację. Także obchody 25-lecia "Solidarności" obchodzono zgodnie z regułami polityki historycznej. Było doniośle i nowocześnie: robotnikom zagrał Jean Michel Jarre. Czy odniesiono sukces rozumiany jako przekonanie świata, że to nad Wisłą upadł komunizm?

- Pytanie, kto w Europie koncert Jarre'a zobaczył. Gdyby wystąpił na Polach Elizejskich czy pod Bramą Brandenburską, byłoby to wydarzenie innej rangi. Wydaje się, że Węgrzy zrobili więcej dla pamięci 1956 r. niż my dla "Solidarności". Pół roku temu szedłem Broadwayem i wśród wielu neonów zobaczyłem wielkie zdjęcie dwójki węgierskich powstańców, ze zniszczonym radzieckim czołgiem w tle i napisem: "Węgry 56". Nowojorczycy zatrzymywali się i odkrywali, że jest taki kraj jak Węgry, który odwołuje się do swojej historii. Takich plakatów o "Solidarności" nie widziałem w miastach Europy czy USA. Sukcesem były natomiast obchody 60. rocznicy Powstania Warszawskiego, zwłaszcza film pokazany przez CNN.

- Jak możemy Europejczykom z dumą mówić o "Solidarności", skoro sami nie mamy jednej wizji upadku komunizmu. Jeśliby poprosić Adama Michnika i Jarosława Kaczyńskiego o napisanie historii polskiej transformacji, otrzymalibyśmy dwie rozbieżne narracje.

- Możemy odwoływać się do sympatii, jaką cieszyła się "Solidarność", przypominać, że była największym ruchem wolnościowym w tej części Europy i że bez Okrągłego Stołu i 4 czerwca 1989 r. nie byłoby przemian w innych krajach. Polska specyfika polega na tym, że wychodzenie z komunizmu było wynegocjowane przy stole i rozłożone na miesiące. Nie było tak spektakularne jak obalenie Muru Berlińskiego, będącego symbolem podzielonej Europy. Reżyser najbardziej kasowego filmu z Hollywood nie wymyśliłby nic lepszego od obrazu Niemców wchodzących wieczorem na mur, rozbijających go i ze łzami padających sobie w objęcia.

Różnice w interpretacji najnowszych dziejów pokazują ograniczenia polityki historycznej. Bo jeśli przeważają głosy, że rok 1989 był spiskiem i zdradą, to jak skutecznie upubliczniać za granicą przekonanie, iż miały w nim miejsce wydarzenia epokowe?

- Jaki jest więc wstępny bilans polityki historycznej ostatnich lat?

- Niejednoznaczny. Można mówić na razie o oznakach i tendencjach. Są zjawiska pozytywne, jak Pawłokoma. Trzeba docenić rangę, jaką nadano obchodom Poznańskiego Czerwca '56 r. czy Czerwca '76 r. z udziałem prezydenta Kaczyńskiego. Ale były też wypowiedzi polityków najwyższej rangi, które choć nie mieszczą się w nurcie polityki historycznej, to dotyczą historii. Odwoływanie się do "Solidarności" i porównywanie przeciwników politycznych do ZOMO to przykład przenoszenia współczesnych sporów na przeszłość. Tak samo sprzeciw wywołuje przyrównywanie Jarosława Kaczyńskiego do Gomułki, bo zaciera fundamentalną różnicę między demokracją a dyktaturą. Myślenie o historii jako o narzędziu walki politycznej nie sprzyja jej.

Paweł Machcewicz jest historykiem, profesorem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, docentem w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Stypendysta m.in. w Woodrow Wilson International Center for Scholars, programu Fulbrighta i Maison des Sciences de l'Homme. Od początku istnienia IPN do stycznia 2006 r. kierował jego pionem badawczo-edukacyjnym; autor książek: m.in. "Polski rok 1956", "Emigracja w polityce międzynarodowej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2007