Rozmowy wewnętrzne

Prof. Bogdan de Barbaro, psychiatra i psychoterapeuta: Mężczyzna ma tyle prawa do współdecydowania o aborcji, ile miejsca wywalczy sobie w sercu i umyśle partnerki. Rozmawiali: Dariusz Jaworski i ks. Jacek Prusak SJ

01.07.2008

Czyta się kilka minut

Rys. Mirosław Owczarek /
Rys. Mirosław Owczarek /

Dariusz Jaworski i ks. Jacek Prusak SJ: Dlaczego, gdy przychodzi do podejmowania decyzji o aborcji, to nie ma przy tym mężczyzn, nie ma ojców? Weźmy choćby przypadek 14-letniej Agaty...

Prof. Bogdan de Barbaro: W niektórych sytuacjach w procesie decyzyjnym ojcowie uczestniczą, w innych - ojców nie ma. Ale przecież nie mamy danych statystycznych - i nie sądzę, żeby ktokolwiek je miał - które pozwoliłyby odpowiedzieć na pytanie o stopień i zakres tej nieobecności. Nie możemy się też sugerować organizującym naszą wyobraźnię schematem medialnym, bo on upraszcza zagadnienie, pokazując mężczyznę i ojca jako prawie zawsze nieobecnego. Proszę również pamiętać, że w przypadku Agaty nie mamy dostępu do bezpośrednich relacji i jesteśmy skazani na informacje "z trzeciej ręki": od dziennikarzy i od tych, którzy na kanwie ludzkiego dramatu kreowali własne wizje i własne tezy. Nie mamy też dostępu, co szczególnie ważne, do obrazu międzyludzkich relacji w rodzinie Agaty. Jesteśmy więc jedynie świadkami, którzy otrzymują wybiórczy materiał i którym sugeruje się takie czy inne sądy. Niestety, najczęściej oparte na uproszczeniach.

Czyli nieobecność mężczyzny/ojca w tzw. sytuacji aborcyjnej to tylko uproszczony obraz medialny?

Ten obraz jest prawdziwy w tym wymiarze, że ciąża dotyczy tylko kobiety w sensie biologicznym, natomiast w sensie psychologicznym już nie - bo przecież jest to zdarzenie, w którym uczestniczą dwie osoby: matka i ojciec. Tyle że skutki tego wspólnego poczęcia, szczególnie wtedy, gdy ciąża jest - jak to się potocznie mówi - niechciana i staje się problemem, spadają przede wszystkim na kobietę. W tych przypadkach postawa mężczyzny/ojca rzeczywiście bywa dość mroczna: odwraca się od problemu, namawia lub wręcz wymusza aborcję, albo porzuca kobietę, a w każdym razie jej nie wspiera.

Mówię tu o pewnym schemacie, ale dotyka on ważnego problemu: samotności kobiety w trudnej dla niej sytuacji.

A może mężczyzna/ojciec bywa eliminowany z procesu brania odpowiedzialności za podejmowanie decyzji aborcyjnej?

Z moich doświadczeń terapeuty rodzinnego wynika, że takie sytuacje się zdarzają. W tej pracy często posługujemy się tzw. genogramem, czyli graficznym przedstawieniem drzewa rodzinnego. To pozwala na namysł nad historią rodziny, pozwala zrozumieć rodzinne relacje. Gdy na genogramie umieszczamy graficzny znak symbolizujący aborcję, to stawiamy go na linii małżeństwa - związku. Jest w tym coś symbolicznego: aborcja "dzieje się" między kobietą a mężczyzną, nie jest przypisana tylko kobiecie. Potem jednak, gdy w trakcie terapii powraca temat aborcji, mężczyzna zwykle znika z dyskusji.

Dlaczego?

Pomijając wspomniane już sytuacje, gdy mężczyzna ucieka od odpowiedzialności, przyczyną jego nieobecności może być sam przebieg dyskursu pro- i antyaborcyjnego. Można bowiem odnieść wrażenie, że w tym silnie nasyconym politycznie dyskursie, w którym wypowiadają się działacze pro-life i pro-choice, uczestniczą matki, ale jakoś dziwnie rzadko ojcowie - chyba że w roli żarliwego polityka.

Skoro więc do dyskursu o aborcji zapraszane są tylko kobiety, to jaką rolę mają odgrywać mężczyźni?

Dziś przede wszystkim występują w roli arbitrów czy wręcz prokuratorów.

Raz jeszcze zapytamy: dlaczego?

Moja hipoteza jest taka: dla mężczyzn sytuacje nasycone emocjami - a taką jest sytuacja aborcyjna - są za trudne nie tylko do werbalizacji. Mężczyznom trudno jest mówić o swoich emocjach - lęku, bezradności, rozpaczy, wstydzie, nadziei - oraz mierzyć się z nimi. Zarówno ich "rozmowy wewnętrzne", jak i to, co są w stanie zwerbalizować, jest znacznie uboższe niż u kobiet. Dlatego się wycofują. Np. w grupach samopomocy dla rodzin, w których dziecko cierpi na jakąś chorobę przewlekłą, uczestniczą głównie kobiety. Im jakoś łatwiej zmierzyć się z bolesnymi emocjami i szukać sposobów poradzenia sobie z trudną sytuacją.

Możemy nad tym boleć, możemy się pocieszać, że to się stopniowo zmienia, ale ciągle w naszej kulturze dominuje model, w którym mężczyzna odpowiada za kasę i jest chętny do rozstrzygania, co jest dobre, a co złe. Za "całą resztę" odpowiada kobieta.

Mówiąc o odpowiedzialności mężczyzn za aborcję, jako terapeuta pozostaje Pan na poziomie emocji. A przecież jest jeszcze poziom prawa paragrafów oraz prawa moralnego, które dla wielu ludzi ściśle łączy się z ich przekonaniami religijnymi. Czy te trzy "prawa" mogą się spotkać?

To są w pewnym sensie inne światy oraz inne języki. Stopień odpowiedzialności za aborcję w wymiarze stricte prawnym wyznaczony jest przez ustawodawcę i opiera się na paragrafach. O prawo moralne należałoby zapytać księdza lub etyka. Natomiast "prawo emocjonalne" rozgrywa się w interakcji dwojga ludzi. I od tego, jaki jest ten związek oraz jaka jest jego jakość, zależy zdolność do współdecydowania. Każdy związek jest inny, więc i prawo emocjonalne do współdecydowania będzie inne w zależności od tego, jak bardzo poczęcie dziecka jest ich wspólną przyszłością, wspólną radością, wspólną miłością, wspólną rozkoszą.

Działaczki feministyczne, które są zwolenniczkami całkowitej legalizacji aborcji, często posługują się hasłem: "Macica jest moją własnością". Zwalczając model patriarchalny, zastępują go matriarchatem, a mężczyzn pozbawiają jakiegokolwiek prawa do współdecydowania o aborcji.

Przecież nie sposób zaprzeczyć, że macica należy do kobiety. Z mojego doświadczenia wynika, że mężczyzna - żeby użyć tu metafory - w różnym stopniu jest w ciąży. W praktyce terapeutycznej doświadczyłem nawet takiej sytuacji, że kiedy mężczyzna z powodów medycznych nie został przez personel porodówki dopuszczony do uczestniczenia w porodzie, wpadł w głęboką depresję. Ale przecież - przepraszam za ten banał - żaden mężczyzna ze względów biologicznych nie może być w ciąży tak, jak kobieta.

Tylko że wspomniane wyżej hasło feministki nie odnoszą jedynie do prawa biologicznego, ale i do uczuciowego.

Przyznam, że podoba mi się feminizm, gdy broni kobiet i pomaga im się wydobyć z patriarchalnej kultury, ale nie podoba mi się, gdy jego głównym motywem jest agresja w stosunku do mężczyzn. A radykalna interpretacja hasła "Macica jest moją własnością" może prowadzić do agresywnego eliminowania mężczyzn z odpowiedzialności i procesu decyzyjnego.

Oceniając feministki pamiętajmy również o dominujących u nas wzorcach kulturowych. Kobieta rodzi dziecko, a potem pracuje na dwóch lub trzech etatach, bo tak przecież można traktować jej obowiązki domowe. Ta "wieloetatowość" mężczyzny na ogół nie dotyczy.

Ile więc prawa do współdecydowania o dokonaniu lub niedopuszczeniu do aborcji ma mężczyzna?

Jeżeli mówimy o prawie osobistym, interakcyjnym, to ma on tyle prawa, ile miejsca wywalczy sobie w sercu i umyśle partnerki. W tym sensie ważne jest to, żeby to był związek partnerski, a nie to, żeby mężczyzna miał nad kobietą władzę. Nie chcę przez to powiedzieć, że mężczyzna nie ma mieć praw, tylko to, że na te prawa musi sobie zasłużyć. I to nie tym, że jest mężczyzną i wszystko mu się z definicji należy, tylko tym, że jest odpowiedzialnym partnerem - mężem i ojcem.

Jak, patrząc z perspektywy gabinetu terapeutycznego, radzą sobie mężczyźni z tzw. zespołem poaborcyjnym?

Aborcja to utrata, która jest potem obecna w świadomości rodziny: kobiety i mężczyzny. Terapeuta ma pomóc rodzicom otworzyć tę nie tyle zagojoną, co schowaną przed świadomością ranę. A potem ma miejsce konfrontacja z bólem i praca nad zabliźnianiem tej rany. Z mojego doświadczenia wynika, że mężczyźni radzą sobie z tym lepiej niż kobiety. Proszę jednak pamiętać, że zadaniem terapeuty nie jest wzbudzanie czy wzmacnianie wyrzutów sumienia pacjenta, tylko udzielenie mu pomocy. Terapeuta nie może etyki kwestionować, ale też nie ma być tym, który poucza, narzuca system wartości, moralizuje.

Sugeruje Pan, że terapeuta powinien redukować wrażliwość moralną pacjenta?

Nie. Wrażliwość moralna w kwestiach aborcyjnych jest niezwykle ważna, ale ważne jest także to, jak się o nich rozmawia. Bo proszę np. spojrzeć na dyskusję w mediach nad problemem Agaty. Miałem poczucie, że jej osoba została użyta, wręcz nadużyta, do pojedynku zwolenników pro-life ze zwolennikami pro-choice. Każda ze stron stosowała uproszczenia, przeinaczenia, każda ze stron jednocześnie deklarowała głęboką wrażliwość etyczną i brak takiej zarzucała adwersarzom.

Martwi się Pan o Agatę?

Myślę, że czeka ją bardzo trudny czas. Może posłużyć różnym grupom jako pretekst do głoszenia własnej ideologii - dotąd tak właśnie ją traktowano. A jej dramat może trwać. W każdym momencie przed drzwiami jej domu może pojawić się dziennikarz, żeby sprawdzić, jak jej się teraz żyje, czy nie żałuje swojej decyzji itd. Tzw. sprawa Agaty jest dla mnie ilustracją marnej kondycji polskiego dziennikarstwa. Przykładem marnowania wolności, która oderwana od odpowiedzialności prowadzi do wielkich dramatów.

A jak modelowo należało rozwiązać tę sprawę?

Zanim została podjęta decyzja o aborcji, powinna była się odbyć intymna narada sześciu osób: Agaty, jej partnera oraz ich rodziców. Gdy powstaje problem, to tworzy on system, czyli organizuje grupę ludzi, dotkniętych przez ten problem i w ten problem zaangażowanych. W tym przypadku systemem problemowym jest sześć osób. I w tym gronie powinna się była odbyć pogłębiona rozmowa, i w tym gronie powinna zapaść decyzja. Gdyby potrzebowali wsparcia, to poprosiliby o pomoc księdza, terapeutę czy prawnika. Niestety, wygląda na to, że ten system został rozbity, bo zaatakowano go z zewnątrz.

A może on tak naprawdę nigdy nie zadziałał, bo był - jak mówią psycholodzy - dysfunkcjonalny?

Tego nie można wykluczyć. Ale jedno jest pewne: problem przerósł system, a pomoc, jaka nadeszła (zarówno ta oczekiwana, jak i ta niechciana), nie zrekompensowała tego braku.

Ojcowie obojga dzieci, 14-latki i jej o rok starszego partnera, też nie zdali egzaminu z odpowiedzialności.

W tym miejscu uczynię zastrzeżenie: jako terapeuta wiem, jak krzywdzące i niesprawiedliwe mogą być pochopne i powierzchowne oceny, nie oparte na wiedzy, lecz na dziennikarskich "newsach". Gdyby jednak opierać się na relacjach prasowych, to można domniemywać, że mężczyźni albo sami się wycofali, albo zostali wycofani z obszaru odpowiedzialności. Tak, niestety, często się dzieje ze współczesnymi ojcami, którzy w obliczu sytuacji granicznej nie podejmują wyzwania i zajmują się odreagowywaniem. Przecież często jest tak, że w obliczu jakiegoś niepowodzenia, chociażby w szkole, jedynym pomysłem ojca wobec dziecka jest agresja. I to buduje błędne koło: jeżeli w razie kłopotów mężczyźni/ojcowie nie potrafią wniknąć w problem, a jedynie stosują agresję, to mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego są tak słabo obecni.

Oczywiście, taki obraz jest uproszczeniem, bo przecież jest wielu mądrych, wrażliwych i odpowiedzialnych ojców, lecz ci nie potrzebują tu naszego strofowania.

Czy w swoim gabinecie terapeutycznym dostrzega Pan jednak jakieś zmiany: mężczyźni w sprawach trudnych przestają być tylko arbitrami i sędziami, a stają się ich uczestnikami - biorą na siebie odpowiedzialność?

Z pewnością mężczyzna jako prawodawca i sędzia nie czuje już się tak pewnie jak pokolenie lub dwa temu. Ale pełnego uczestniczenia w sprawach trudnych, wejścia w ich wymiar emocjonalny jeszcze się nie nauczył. Po prostu nie udzieliła mu się, jak dotąd, kobieca wrażliwość.

Przemiany obyczajowe, kulturowe czy technologiczne, które obserwujemy, są fascynujące, niekiedy niepokojące. Wiedza, którą się dziś przekazuje kandydatom na terapeutów rodzinnych, jest zupełnie inna niż ta sprzed 20 lat. Rodzina jest innym tworem, wzorce rodzinne są inne, matki i ojcowie są inni. Niegdysiejszy model rodziny został zakwestionowany.

Jeżeli więc dzisiejsze przesłanie jest takie, że każda rodzina jest inna i tak naprawdę nie wiemy, jaka jest, to terapeuta nie powinien odwoływać się do jakiegoś abstrakcyjnego modelu, lecz za każdym razem od nowa ją poznawać.

Dlaczego?

Dawniej więcej wiedzieliśmy, bo wzorce były stabilne. Dziś, gdy zmieniają się one w tak szalonym tempie, gdy się relatywizują, to do czego możemy się odwoływać?

Kiedy więc mężczyzna będzie obecny w podejmowaniu tak ważnej decyzji jak aborcja?

Wtedy, gdy ze swoją wybranką zbuduje taki związek, w którym kobieta w ciąży nie będzie tylko brzemiennym organizmem. A sama ciąża będzie istotą tego troistego związku: kobiety, mężczyzny i poczętego dziecka. Mężczyźnie trzeba jednak pomóc w stawaniu się ojcem, żeby potrafił stanąć na wysokości zadania. W przeciwnym razie ciągle będzie nieobecny, nawet jeśli fizycznie będzie w pobliżu.

Prof. dr hab. med. Bogdan de Barbaro jest psychiatrą i psychoterapeutą, kierownikiem Zakładu Terapii Rodzin Katedry Psychiatrii Collegium Medicum UJ. Superwizor Sekcji Psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Przewodniczący Sekcji Naukowej Terapii Rodzin PTP.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2008