Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Te przedolimpijskie – z wykluczeniem lekkoatletów rosyjskich na czele – sprawiły, że z podejrzliwością patrzyliśmy na starty Rosjan, reprezentantów byłych republik radzieckich, a także Chin. Nie myśleliśmy, że przyjdzie się wstydzić także za polskich sportowców [o aferach dopingowych pisze Piotr Żelazny w dziale Kraj – red.].
Ale twarz olimpiady wykrzywiał także grymas bólu. Francuski gimnastyk Samir Aït Saïd podczas skoku przez konia doznał fatalnego złamania nogi, a kolarze – Holenderka Annemiek van Vleuten i Włoch Vincenzo Nibali – na ograniczonej niedopuszczalnymi w europejskim ściganiu wysokimi krawężnikami trasie wyścigów ze startu wspólnego doznali koszmarnie wyglądających wypadków.
Mimo wszystko jednak: szkoda, że niewielu z nas mogło to oglądać. Bo różnice czasowe między Rio a Polską sprawiają, że finały pływackich zawodów śledzić można między trzecią a piątą nad ranem. Na olimpijskiej pływalni zaś znowu pisała się historia. I znowu pisały ją te same od 12 lat ręce i ramiona. Od 2004 r. jedno na igrzyskach olimpijskich się nie zmienia: ich największym bohaterem zostaje ten sam człowiek.
Michael Phelps już od Pekinu 2008 jest najbardziej utytułowanym sportowcem w dziejach nowożytnych olimpiad. W Rio do 18 złotych medali dołożył 4 kolejne (a po zamknięciu tego wydania „TP” stanie jeszcze do walki o piąty, na 100 m stylem motylkowym). Z liczbą 22 złotych krążków zdaje się unosić jak motyl ponad areną wiecznej sławy, na której swoje 9 złotych medali zdobyli kolejni multimedaliści olimpijscy: Łarysa Łatynina, Paavo Nurmi, Carl Lewis i drugi w historii igrzysk pływak, także Amerykanin Mark Spitz.
Jednak to nie zwiększająca się z każdym startem przewaga medalowa sprawia, że obserwujemy najważniejsze dla Phelpsa igrzyska. Amerykanin nie ściga się już z własnymi rekordami: mierzy się z upływającym czasem (31 lat dla pływaka to wiek emerytalny) i tnącą wokół wodę młodzieżą (o dekadę młodszym Japończykom złoto wyrywał, zwyciężając o pół długości kciuka). Wygrywa w Rio także z własną słabością. Przeżywał ją zresztą po każdych igrzyskach. Po Atenach na karb nastoletniej niedojrzałości można było zrzucić alkoholową wpadkę za kierownicą. Po Pekinie, przyłapany na paleniu niełamiącej wprawdzie antydopingowych przepisów, ale z pewnością niesportowej marihuany, stracił sponsorów i został zawieszony na trzy miesiące. Po Londynie oficjalnie zakończył karierę, ale półtora roku później wrócił do startów. I znów wsiadł za kierownicę pod wpływem alkoholu, co kosztowało go tym razem półroczną dyskwalifikację. Wydawało się, że już bezpowrotną. Ale on wrócił, odrodził się, przypłynął, by pokazać w Rio lepszą twarz sportu. Jego naturą jest przecież walka ze słabością i zmienność, nawet jeśli prowadzi do niezmiennych efektów. A także to, że podziwiamy najbardziej tych mistrzów, którzy potrafią odbić się o dna. ©℗