O jedną czwartą wzrosła w trakcie poprzedniej dekady liczba uli na całym świecie. W 2021 r. było ich, zdaniem oenzetowskiej agencji żywnościowej FAO, nieco ponad 100 milionów. Zera tańczą przed oczami, zwykły zjadacz miodu gapi się na dane jak głupi, nie wiedząc, czy to dużo, czy mało. Okazuje się „oszczędny poznawczo, ale szczodry emocjonalnie”, bo któż by nie kochał pszczółek. To piękne sformułowanie prof. Jarosława Flisa, nieustannie dbającego o ukrwienie odrętwiałego od papki języka naszej polityki, dotyczy wprawdzie zradykalizowanych zwolenników jakiejś partii, ale pasuje też w kontekście losów owadziej gromady, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkiego zapylającego drobiazgu („drobiazg to może masz we łbie, a mój tęgi odwłok to ty szanuj” – słyszę zirytowane bzyczenie trzmiela).
Otóż więc nie miliony i miliardy są tu dla nas istotne, ale dynamika, tempo przyrostu oraz konstatacja, że nigdy jeszcze na świecie nie było tyle pszczół, co dzisiaj. A ściślej tych z gatunku, o którym nie da się wprawdzie powiedzieć, że jest udomowiony jak krowa czy pies, ale na pewno został nie mniej niż krowa wprzęgnięty w ludzką gospodarkę rolną. Owszem, jest w nas fascynacja tym stworzeniem, jego zbiorową formą świadomości i skomplikowanym systemem komunikacji oraz wyrafinowanymi strategiami przetrwania. Ale na forach porad pszczelarskich rozmawia się konkretnie, bez rozkosznej pszczółko-majowej otoczki, o optymalizacji hodowli i metodach przynajmniej częściowego sterowania dzikim i sprytnym rojem. Nie miejsce tu, by cytować, co i jak cieknie z podciętych skrzydełek królowej – dzięki temu zabiegowi można zapobiec rójce, bo biedna królowa nie odleci dalej niż metr od ula. Niestety, piszą fachowcy, rój dalej będzie czekał na następną okazję i nie będzie pracował. „Radykalne metody mogą zmusić pszczoły do pracy” – radzą młodszym doświadczeni pszczelarze.
Otóż ta „praca”, czyli tysiące ton miodu, ale przede wszystkim systematyczne zapylanie sadowniczych, owocowych czy rzepakowych monokultur sprawia, że żaden owad na Ziemi nie jest otoczony taką troską, a jego populacja nie jest tak usilnie wspomagana. A jednak w naszej potocznej świadomości „pszczoły masowo giną”, każdy ul to prezent dla planety i ludzkości, która, wedle powracającego pseudocytatu z Einsteina, przetrwa ledwie cztery lata po wyginięciu ostatniej pszczoły. To bzdura, Einstein niczego takiego nie powiedział, fraza pojawia się pierwszy raz w 1994 r. w ulotce francuskich pszczelarzy organizujących w Brukseli demonstracje na rzecz – tak, zgadliście – jeszcze większych subwencji, ulg i ochrony rynku. Czemu agrolobbyści postanowili postraszyć eurokratów akurat autorytetem fizyka, który pasjonował się, jak to bywa z wielkimi umysłami, po trochu wszystkim, ale niekoniecznie rozmnażaniem roślin? Może założyli – pewnie słusznie – że to taki uczony, o którym słyszał w szkole nawet najbardziej tępy polityk.
Prawdziwi, a nie symboliczni, uczeni o nikomu nieznanych nazwiskach na początku tego stulecia badali zjawisko, które nawet w Wikipedii ma swoje hasło: „masowe ginięcie pszczół” – i nie doszli do jasnych konkluzji. Jego dynamika, a przede wszystkim powody nie zostały porządnie ustalone, zanim po prostu się rozmyło. Bywa, że tu i ówdzie pszczele populacje nagle się zmniejszają, w trakcie niektórych zim ginie ich znacznie więcej niż przeciętnie, ale generalnie jest ich wszędzie coraz więcej. Konkurując (przy ludzkim wsparciu) o tę samą ilość nektaru z resztą owadów zapylających, w sposób nieunikniony wypierają je ze szkodą dla bioróżnorodności, która nie jest abstrakcyjnym, ładnym hasłem, jeśli pomyślimy np., że te inne owady – choćby osy czy ćmy – stanowią z kolei ogniwa łańcuchów pokarmowych innych zwierząt.
Ale jaki prezes banku czy korporacji chciałby mieć na dachu szklanej wieży sto tysięcy ciem? Stawianie niepotrzebnych uli to nadal jeden z hitów greenwashingu, choć są takie miasta, jak Londyn czy Nowy Jork, gdzie firmy pszczelarskie już zaczynają mówić: dość, lepiej zbudujcie domostwa dla trzmieli czy posiejcie kwietną łąkę, pojawi się w obiegu więcej nektaru dla wszystkich zainteresowanych. Z najważniejszych pszczelich pożytków nie trzeba dosadzać tylko lipy. Jej, jak widać, nigdy nie zabraknie. ©℗
Akurat w kwestii miodu nie musimy mieć kompleksów wobec na ogół obfitszego w smaki i niuanse Południa (ani Zachodu – w Polsce jest sto razy łatwiej o uczciwy, niepodrabiany miód w rozsądnej cenie). Ale południowcy miewają zaskakujące pomysły. Oto przekąska podawana na Sycylii na św. Józefa. Przy okazji jest to też Dzień Ojca, więc wam, dzieciaci koleżanki i koledzy, ten przepis dedykuję. Na suchej patelni delikatnie prażymy 100 g bułki tartej ze 100 g płatków migdałowych i łyżeczką zmielonego białego pieprzu (do lekkiego zrumienienia). Gotujemy 400 g spaghetti, odcedzamy, przekładamy do miski, aż makaron stanie się letni, wlewamy ok. 100 g miodu (najlepiej neutralnego, np. akacjowego), mieszamy intensywnie, posypujemy skórką otartą z jednej cytryny, posiekaną miętą oraz uprażoną bułką i migdałami. Podajemy w małych porcjach – bo to na nasze standardy dość dziwne połączenie.