Przeciwko historycznemu wszystkoizmowi

"Tygodnik" już kilkakrotnie otworzył łamy dla rozważań o "Cenie przetrwania?". Chyba byłoby dobrze, gdybym i ja mógł zabrać głos w tej debacie.

05.04.2011

Czyta się kilka minut

W dyskusji o mojej książce pojawiło się wiele tropów prowadzących na manowce. Mam na myśli najzupełniej fantastyczne interpretacje, które - gdyby je brać serio - wikłałyby nas w dyskusje o czymś, czego nie ma. Nie ma np. w książce próby wyciągania wniosków o treści rozmów z oficerami SB na podstawie rachunków z knajpy. Byłby to kompletny nonsens. Nie wiem, jakim cudem wytrawny historyk, którym przecież jest Andrzej Friszke, dopatrzył się na jej kartach tego rodzaju wnioskowania. I nie rozumiem, dlaczego wytrawny dziennikarz, jakim jest Piotr Mucharski, brał to i inne fantastyczne twierdzenia swoich rozmówców z dobrodziejstwem inwentarza ("TP" nr 9/11).

Ale zostawmy to. W dotychczasowej debacie pojawiały się niekiedy wątki interesujące. Warto je rozwinąć, bo jeśli historia ma nas czegoś nauczyć, musimy ją najpierw dobrze rozumieć.

Cenzura tak, bezpieka nie

Niektórzy dyskutanci podnoszą argument, że gdy się w warunkach PRL-u wydawało gazetę, trzeba było rozmawiać z władzą i jej eksponentami. Pełna zgoda: nie dało się z legalną gazetą zejść do podziemia. Trzeba było rozmawiać z partią (ba, prawo do rozmowy z ważnymi osobistościami z PZPR-owskiej hierarchii było przywilejem), z Ministerstwem Kultury i Sztuki, z Urzędem do Spraw Wyznań, no i - oczywiście - z cenzurą.

Argument ten jest jednak nadużywany. Powiada się bowiem: trzeba było rozmawiać z przedstawicielami władzy, w tym także z SB. Otóż w tym miejscu zaciera się granicę pomiędzy znaczeniem rozmów z całą resztą aparatu państwowego a znaczeniem takich rozmów ze Służbą Bezpieczeństwa.

Żeby nie ułatwiać sobie zadania, pokażę różnicę pomiędzy rozmowami z SB a rozmowami z cenzurą. Ona też była znienawidzona, bo była narzędziem tłamszenia wolności słowa (tak jak bezpieka była narzędziem tłamszenia wolności w ogóle). Kto nie musiał, nie chodził na Mysią (siedziba Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk) albo na Rynek Kleparski (siedziba krakowskiej delegatury GUKPiW). Kto nie musiał, nie rozmawiał z cenzorami przez telefon. Kto nie musiał, nie kreślił na szpaltach czy przygotowanych już do druku kolumnach gazety cięć wymuszonych przez cenzora.

W redakcji "TP" w latach 80. do tych niemiłych czynności były wydelegowane dwie osoby: Krzysztof Kozłowski i Mieczysław Pszon, a pod koniec tego okresu niżej podpisanemu zdarzało się ich zastępować. Piszę o tym, żeby podkreślić, iż jakkolwiek nie była to czynność przyjemna, nie było w niej nic wstydliwego - wiem, bo przerabiałem to na własnej skórze. Nie było to nic wstydliwego tym bardziej, że "Tygodnik" jako jedno z nielicznych czasopism z cenzurą wojował. Rozmowy z cenzorem nie polegały na prostym wykonywaniu poleceń, lecz były próbą uratowania części zakwestionowanego tekstu.

Nie było jednak tak, że wszystkie rozmowy z "tamtymi" były nie do uniknięcia. Nie ma zgody. Cenzura - tak, bezpieka - nie; taką linię demarkacyjną musimy wyznaczyć w odtwarzaniu meandrów najnowszej historii, jeśli nie chcemy popaść w totalny relatywizm.

Granice nie do przekroczenia

Gdy mówimy: "kontakty z SB", ukrywamy w tym pojęciu diametralnie różne rzeczywistości. Jakieś kontakty z SB mieli i ks. Popiełuszko, i ks. Czajkowski: zgódźmy się, że biegunowo różna była ich natura. W "Cenie przetrwania?" z kolei inne były kontakty z SB Sabiny Kaczmarskiej, która po prostu donosiła na kolegów: długo, za pieniądze i z niejaką zajadłością; inne zaś kontakty Haliny Żulińskiej, która odmówiła współpracy, mimo że SB miała na nią potężnego haka, a odmówiwszy zapłaciła za to sporą cenę (dwukrotne wyrzucenie z pracy, zakaz wyjazdów za granicę).

Cokolwiek by powiedzieć na usprawiedliwienie kontaktów z SB Haliny Bortnowskiej, Stefana Wilkanowicza, Marka Skwarnickiego i Mieczysława Pszona, nie były to tego rodzaju relacje, co Haliny Żulińskiej. Nie podjęli tego ryzyka i nie zapłacili tej ceny odmowy współpracy, jaką zapłaciła ta ostatnia (przypadek Bortnowskiej jest różny od pozostałej trójki, ale i jej daleko pod tym względem do Żulińskiej). Podobnie zresztą, jak nie da się czterech "przypadków osobnych" zaliczyć do grupy, w której pomieściłem Kaczmarską, a więc osobę, która straciła jakąkolwiek autonomię w stosunku do swoich oficerów prowadzących.

Wspomniane cztery przypadki są z pewnością osobne, chociaż każdy, kto uczciwie je przeanalizuje, będzie miał trudność z ich precyzyjnym zdefiniowaniem. Ja też mam taką trudność, czego nie taję i w konsekwencji buduję tylko "słabą hipotezę". Moi oponenci natomiast z reguły nie mają kompleksów, wygłaszając zdecydowane sądy o Bortnowskiej, Wilkanowiczu, Skwarnickim i Pszonie w takim duchu, że o żadnej formie współpracy w ich przypadku mowy być nie może. Pytam: jaką szczególną wiedzą dysponują, że daje im tytuł do tak stanowczej opinii?

"Kontakty służbowe"

Aby w jakimś stopniu rozświetlić mroki tej trudno przenikalnej rzeczywistości, odwołajmy się do figury tzw. kontaktu służbowego. SB określała w ten sposób osoby, które były mniej czy bardziej zmuszone do rozmów ze "smutnymi panami" z tytułu pełnionej funkcji. Zazwyczaj chodziło o przełożonych rozmaitych instytucji, poddanych kontroli operacyjnej SB.

"Kontaktami służbowymi" bywali więc rektorzy wyższych uczelni, dyrektorzy przedsiębiorstw czy naczelni redaktorzy gazet. Stopień przymuszania do tych spotkań był różny, ważne jest jednak, że bodaj do końca PRL-u obowiązywała niepisana norma społecznego zachowania, przyzwalająca na tego rodzaju kontakty. Do rektora od czasu do czasu przychodzi "smutny pan", rektor z nim rozmawia, bo żyjemy w Polsce położonej między NRD a ZSRR, a nie na Księżycu. Chodzi tylko o to, że ów rektor będzie w czasie spotkania wypowiadać się oględnie, raczej broniąc podległego sobie personelu, niż współpracując z SB w jego okiełznaniu.

W książce cytuję notatkę służbową sporządzoną przez płk. Stanisława Wałacha po rozmowie z Jerzym Turowiczem, przeprowadzonej 20 września 1963 r. w jednej z krakowskich kawiarni. Wprawdzie nigdzie w zachowanej dokumentacji dotyczącej Turowicza nie znajdziemy wzmianki, iżby był traktowany jako "kontakt służbowy", tym niemniej tryb, w jakim spotkanie przeprowadzono, pozwala przyjąć, że była to właśnie tego rodzaju sytuacja.

Naczelny "TP" daje Wałachowi wyraźnie do zrozumienia, że nie da się sprowadzić do roli przedmiotu. Nie daje się kokietować zwyczajowymi w epoce wczesnego Gomułki komplementami w rodzaju: "Pan taki postępowy katolik, inaczej niż ten reakcyjny Wyszyński, to my się jakoś dogadamy". Można rzec: jest świadom gry prowadzonej przez Wałacha i nie daje się ograć. Wiemy to z notatki tego drugiego, przecież gdyby było inaczej, szef krakowskiej SB nie omieszkałby o tym napisać.

Ten dokument jest świadectwem niepowodzenia SB, bo Wałach pisze: "Rozmowę ogólnie można ocenić jako dość przyjemną, toczącą się dość wartko. (...) Dalsze rozmowy mogą bardziej zbliżyć wymienionego do problemów interesujących naszą służbę. Turowicz kieruje się w swym postępowaniu pewnymi przekonaniami patriotycznymi (...) Nic jednak nie wskazuje, aby Turowicz zechciał w przyszłości współpracować z naszą służbą".

Widzimy, że rozmowę z Turowiczem bezpieka oceniła jako nierokującą na przyszłość. A zarazem wiemy, że Bortnowska, Wilkanowicz, Skwarnicki i Pszon w konsekwencji swoich rozmów (bo spotykali się z SB już wiele lat wcześniej) zostali zarejestrowani jako kontakt operacyjny (Bortnowska) lub jako tajni współpracownicy (Wilkanowicz, Skwarnicki, Pszon). Wyprowadzam stąd ostrożny wniosek, że Turowicz rozmawiał z SB inaczej niż jego podwładni.

Dlaczego "współpraca"?

W książce rozkładam na czynniki pierwsze wszystko, co wiemy o rozmowach czołówki "Tygodnika" z SB. Trzeba pamiętać, że o treści tych rozmów wiemy niewiele, dlatego wnioski muszą być ostrożne. Z tego też czyni mi się zarzut, fantazjując na temat budowania przeze mnie jakichś piętrowych konstrukcji na podstawie "słabej hipotezy". To kompletny nonsens. Moja "słaba hipoteza" odnosi się tylko do charakterystyki kontaktów "przypadków osobnych" z SB i jest zwieńczeniem, nie zaś początkiem wnioskowania. A po drodze są także twarde dowody (długoletnia rejestracja, regularność spotkań, potwierdzanie statusu TW w okresowych sprawozdaniach co kilka lat itp.).

Ze strzępów zachowanych materiałów wynika, że te rozmowy obejmowały trzy poziomy. Poziom pierwszy to informacje o wewnętrznej sytuacji w środowisku. Poziom drugi to dostarczanie SB wiedzy eksperckiej o świecie i o Polsce. Poziom trzeci to próba uprawiania polityki przy założeniu, że z braku kontaktów z przywódcami PZPR traktuje się oficerów SB jako pośredników w kontaktach z politykami.

Najtrudniejszy do usprawiedliwienia jest poziom pierwszy - ale dla jasności wywodu pomińmy go. Nie najłatwiej bronić poziomu drugiego, bo wtedy trzeba byłoby założyć, że bardziej oświecona SB jest mniej groźna niż mniej oświecona. Nie jestem tego zdania - ale i to pomińmy. Zostaje poziom trzeci: rozmowy polityczne.

Tu też piętrzą się wątpliwości. Nie wydaje się prawdopodobne, iżby Halina Bortnowska, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki mieli pełnomocnictwa Turowicza do prowadzenia tego rodzaju rozmów (Bortnowska zresztą tego nie twierdzi). Gdyby je mieli (jak dziś utrzymują Wilkanowicz i Skwarnicki), to dlaczego dowiedzieliśmy się tego dopiero, gdy niżej podpisany przedstawił obu panom dokumenty z archiwum SB, a nie 20 lat wcześniej?

Moim zdaniem Wilkanowicz i Skwarnicki nie mieli (podobnie jak niemal wszyscy w środowisku) kwalifikacji do prowadzenia takiej misji. Nie byli w stanie przechytrzyć specjalistów od manipulacji i tak z nimi rozmawiać, żeby nic istotnego dla SB nie powiedzieć, a jeszcze wytargować jakąś korzyść dla środowiska. Co innego Pszon. On najprawdopodobniej miał pełnomocnictwa Turowicza i miał podstawy, by sądzić, że nie da się przez płk. Żyłę czy mjr. Chmurzyńskiego wyprowadzić w pole.

Można jednak postawić pytanie, jaki sens miały rozmowy polityczne w sytuacji, gdy ani partia, ani będąca wykonawcą jej zaleceń SB nie otwierały żadnej interesującej perspektywy politycznej? Wtedy dialog z nimi miał cechy - uczciwszy uszy - dialogu d... z batem. A taka sytuacja trwała przecież przez ogromną większość okresu 1945-89.

Zostawmy jednak te - niemałe - wątpliwości. Załóżmy optymistycznie, że wszyscy ci, których określam mianem "przypadków osobnych", prowadzili z SB rozmowy polityczne, że prowadzili z nią tylko tego rodzaju rozmowy, i że takie rozmowy były skuteczne. Co z tego wynika?

Jeśli prowadzi się w imieniu "Tygodnika" rozmowy polityczne z SB, to zakłada istnienie jakiejś wspólnej platformy pomiędzy SB a "Tygodnikiem". Taką wspólną platformą mogły być Ziemie Zachodnie, w przekonaniu, że wszyscy Polacy mają interes w utrzymaniu w granicach Polski Szczecina i Wrocławia. Taką platformą mogła być w latach Soboru i zaraz po nim niechęć do tradycyjnego katolicyzmu. Taką wspólną płaszczyzną mogła być wreszcie (pod koniec lat 80.) próba wynegocjowania jakiegoś modus vivendi władzy z opozycją. Jeśli zatem jest wspólna płaszczyzna, to znaczy, że jest wspólna praca, czyli współpraca.

Owszem: zasadniczo innego charakteru niż tajna współpraca delatorów takich jak Sabina Kaczmarska czy Tadeusz Nowak. Przecież w książce podkreślam do znudzenia, że to jest inna kategoria. Tym niemniej termin "współpraca z SB" wydaje mi się na miejscu. Nie ma lepszego słowa na opisanie tej rzeczywistości.

***

Jak w każdej pracy usiłującej opisać złożoną rzeczywistość społeczną, tak i w pracy historyka dotyczącej PRL-u trzeba precyzyjnie rozróżniać rozmaite kategorie opisywanych zjawisk. Wydaje mi się, że dotychczasowa recepcja "Ceny przetrwania?" nie spełnia tego postulatu. Wszystkoizm, jakim się nas karmi, nie pozwala rozumieć tej nieprostej historii. A z aspiracji do jej rozumienia nie powinniśmy rezygnować.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2011