Pożegnanie z „multi-kulti”

Europa się boi. Nie tylko mieszkańców Północnej Afryki i Bliskiego Wschodu, którzy mogą skorzystać z arabskiej "Wiosny Ludów", by szukać u nas lepszego życia. Coraz głośniej mówi się też o fiasku eksperymentu z wielokulturowością.

01.03.2011

Czyta się kilka minut

Druga, mniej radosna strona oswobodzenia Afryki Północnej spod władzy autorytarnych przywódców objawiła się na początku lutego. Celem uderzenia stały się Włochy - i nic w tym dziwnego, skoro leżą najbliżej. Do brzegów maleńkiej wysepki Lampedusa zaczęły przybijać statki i łodzie, wiozące uciekinierów z Tunezji.

W ciągu paru dni przybyło pięć tysięcy ludzi - tylu, ilu mieszkańców liczy wyspa. "Jak gdyby cały naród chciał uciec najpierw z Tunezji do Włoch, a potem dalej, do innych krajów" - powiedział Bernardino de Rubeis, szef władz Lampedusy, ogłaszając na wyspie stan klęski.

Kraje frontowe, kraje docelowe

Włochy są bezradne. Tamtejszy rząd domaga się pomocy od Unii Europejskiej - środków na utrzymanie uchodźców i patroli do pilnowania wód wokół Lampedusy, która od Sycylii jest oddalona o ponad 200 km, ale od Tunezji - tylko o 113. Unia skora jest do krytyki, z pomocą bywa gorzej. Z drugiej strony, władze w Tunisie nie zgodziły się, aby policja włoska mogła przeciwdziałać napływowi ludzi na miejscu, w Tunezji.

Fala, jaką zrodziła zmiana władzy w Tunezji, jest jednak niczym w porównaniu z tym, co może wywołać rewolucja w Libii. Uchodźcy szukający azylu, ludzie reżimu uciekający przed gniewem ludu, a nade wszystko tysiące Libijczyków spragnionych lepszego życia w bogatej Europie, dla których chaos to świetna okazja. W dodatku nie tylko Libijczyków: Libia, w myśl porozumienia zawartego z rządem włoskim, funkcjonowała jak "filtr", zatrzymujący dążących do Europy mieszkańców Czarnej Afryki. Teraz "filtr" przestaje działać.

Europa dostrzega zagrożenie. Widzą je przede wszystkim państwa frontowe - te, w które bezpośrednio uderza napływ ludzi: Włochy, Malta, Grecja, Cypr, a także Francja i Hiszpania. Od unijnych partnerów solidarnie oczekują pomocy. Zagrożeni, mówią, jesteśmy wszyscy, skoro większość przybyszów wcale nie planuje pozostania na Malcie czy w Grecji. Ich celem są państwa najbogatsze: Niemcy, Dania, Szwecja, Holandia. Problem w tym, że najbogatsi niespecjalnie mają ochotę ich przyjąć.

Milion ludzi

Na "wielki skok" do Europy może dziś w Libii czekać nawet milion ludzi. Czy da się powstrzymać tak potężną masę ludzką, uciekającą od biedy, głodu i wojen, a przy tym wierzącą w wielki miraż "ziemi obiecanej", z jej dobrobytem i opieką dla wszystkich? Doświadczenia nie napawają optymizmem. Najbardziej zdeterminowanych nie odstraszą ani mury (co pokazuje przykład Ceuty i Melilli: otoczonych murem enklaw hiszpańskich w Maroku), ani wzmocnione patrole morskie i straże na granicach lądowych, ani najbardziej nawet restrykcyjne przepisy antyimigracyjne.

Europa ma poważne powody do obaw - tym bardziej że coraz bardziej otwarcie mówi się o fiasku eksperymentu z wielokulturowością. W swoim czasie podyktowała go zwykła potrzeba: brak rąk do pracy. Europejczycy, coraz zamożniejsi i lepiej wykształceni, coraz mniej palili się do wykonywania niskopłatnych prac fizycznych. Ale w ślad za potrzebą pojawiła się ideologia: hasło harmonijnego współżycia różnych kultur i szacunku dla innych. Brzmiało bardzo dobrze, tylko rzeczywistość rychło zadała mu kłam. Świadomi porażki wielokulturowości są już nie tylko zwykli obywatele. Dziś mówią o tym głośno również rządzący. Pękła bariera, która nie pozwalała otwarcie powiedzieć, że masowa imigracja przyniosła z sobą nie tylko korzyści gospodarcze, ale także negatywne następstwa społeczne.

Najważniejsi światowi przywódcy mówią dziś w gruncie rzeczy to, co przez lata głosiły takie ugrupowania jak francuski Front Narodowy, belgijski Blok Flamandzki (dziś: Partia Interesów Flamandzkich) czy włoska Liga Północna. Do tej zbieżności niechętnie się przyznają, bo piętno ksenofobii, jakie przylgnęło do FN i jej wieloletniego lidera Jeana-Marie Le Pena, ciągle działa. Dlatego gdy Marine Le Pen, która zajęła miejsce ojca na czele partii, pochwaliła przemówienie premiera Davida Camerona, brytyjscy konserwatyści oświadczyli, iż ich lider został źle zrozumiany. Nie chciał, uchowaj Boże, krytykować wielokulturowości. Po prostu ubolewał nad tym, że w Wielkiej Brytanii różne społeczności ciągle żyją nazbyt osobno.

Gorzka prawda

Zabiegi takie nie zmieniają jednak wymowy faktów. Cóż bowiem mówił Cameron, gdy zabrał głos podczas niedawnej konferencji na temat bezpieczeństwa, zorganizowanej w Monachium? "Nie udało nam się stworzyć wizji takiego społeczeństwa, w jakim ludzie chcieliby uczestniczyć. Tolerowaliśmy nawet te społeczności, które działały w sposób sprzeczny z naszymi wartościami. Tymczasem kluczem do osiągnięcia prawdziwej spójności społecznej jest stworzenie silnego poczucia tożsamości narodowej i lokalnej". Cameron dodał, że w ramach doktryny "wielokulturowości państwa" różne społeczności i kultury de facto zachęcano, aby żyły całkowicie oddzielnie od siebie.

Brytyjski premier ubrał swe idee w dość oględną formę troski o spójność społeczną. Kanclerz Angela Merkel poszła prostszą drogą. "Próba zbudowania w Niemczech społeczeństwa wielokulturowego zupełnie się nie powiodła. Imigranci powinni dążyć do integracji, a pierwszy ku temu krok to nauka języka niemieckiego" - powiedziała członkom organizacji młodzieżowej CDU, gdy spotkała się z nimi w październiku 2010 r. Horst Seehofer, lider bawarskiej CSU, wypowiedział się jeszcze bardziej otwarcie: "Multi-kulti jest martwe".

W Europie na tak sformułowaną krytykę wielokulturowości reagowano różnie, zależnie od orientacji i przekonań. Ale warto odnotować reakcję z Australii, która od zawsze uchodziła za wzór społeczeństwa wielokulturowego, prawdziwy raj multi-kulti. "Czas się obudzić. Wydawać pieniądze publiczne po to tylko, by stworzyć naród złożony z różnych plemion, to wielki eksperyment, który skończył się porażką, ponieważ aż nadto dobrze się udał" - pisał komentator dziennika "Melbourne Herald Sun".

Trudno dzisiaj udawać, że problem nie istnieje. Z jego rozmiarów zdaje sobie sprawę każdy, kto w Paryżu, Londynie czy Brukseli widział dzielnice imigrantów. Wiele z nich szybko zmieniło się w prawdziwe imigranckie "getta", bo dawni mieszkańcy wolą się wyprowadzić, niż znosić uciążliwe sąsiedztwo. A to nie wszystko. Istnieje wiele spraw i zjawisk bardziej niepokojących niż chusty na głowach kobiet, gromada hałaśliwych dzieci czy bałagan - to na przykład nie usankcjonowana prawnie, ale faktyczna poligamia czy żądanie stosowania prawa koranicznego wobec muzułmanów. Taki postulat sformułowano w Wielkiej Brytanii i nawet arcybiskup Canterbury wykazał dlań, o dziwo, pewne zrozumienie.

Szalik Erdo?ana

To, że ustalone granice są niepostrzeżenie przekraczane, opinia publiczna uświadamia sobie dopiero wtedy, gdy coś ją szczególnie poruszy - zamachy w Nowym Jorku, Madrycie i Londynie, gwałtowne zamieszki we Francji i Holandii czy też dyskusje, takie jak prowadzona niedawno we Francji w związku z zakazem noszenia burki. Uwagę na problem zwraca czasem drobny szczegół - ot, szalik tureckiego premiera Recepa Tayyipa Erdo?ana podczas meczu Turcja-Niemcy jesienią ubiegłego roku. Utrzymany w barwach i wzorach obu krajów, miał zapewne podkreślać, iż integracja Turków - największej, ponad 2-milionowej społeczności imigrantów - stała się faktem. Ale czy tak jest?

Do prapoczątków obecności Turków nawiązała Merkel we wspomnianym przemówieniu, czytelnie, choć słowo "Turcja" nie padło ani razu. "Na początku lat 60. - mówiła - nasz kraj wezwał robotników cudzoziemskich, by przyjeżdżali do Niemiec, no i teraz żyją oni w naszym kraju. Oszukiwaliśmy się, mówiąc: »Nie zostaną, kiedyś przecież wyjadą«. Ale tak się nie stało".

Rzeczywiście, zawarte w 1961 r. porozumienie międzypaństwowe o rekrutowaniu Turków do pracy w Niemczech nie przewidywało, że będą oni mogli zostać tam na stałe. Zawierało zresztą klauzulę przewidującą rotację pracowników. W trzy lata później klauzula została usunięta, i wcale nie dlatego, że tak chcieli Turcy. To niemieccy pracodawcy mieli dość nieustannej zmiany pracowników. Część Turków wróciła do Turcji, ale wielu postanowiło zostać. Zgoda na sprowadzanie rodzin była tu zapewne czynnikiem decydującym.

Od tamtych lat sytuacja skomplikowała się niepomiernie. Na początku lat 60. w Europie osiedlali się "gastarbeiterzy" i nieliczni uchodźcy - obie grupy legalnie. Wojny ostatnich 20 lat, niepokoje i zamieszki wewnętrzne, rosnąca przepaść między światem bogatych i biednych - wszystko to wiele zmieniło. Coraz więcej jest uchodźców z terenów ogarniętych wojnami, ale i coraz więcej ludzi, skuszonych dobrobytem Zachodu, ryzykuje nielegalne przejście granicy. A że potrzeba rodzi rozwiązanie, organizowanie drogi na Zachód stało się wielkim biznesem - domeną drobnych przemytników i potężnych gangów.

Legalni i nielegalni

"Europa nic nie robi, by powstrzymać napływ ludzi. Włochy pozostawiono samym sobie, choć polityczne trzęsienie ziemi w Maghrebie może mieć destrukcyjne skutki dla nas wszystkich" - oświadczył włoski minister spraw wewnętrznych Roberto Maroni parę dni temu, na spotkaniu unijnych szefów MSW.

Doświadczenie nakazuje maksymalną ostrożność. Po wojnie w Zatoce Perskiej na Zachód dotarło wielu członków grup terrorystycznych, także islamskich - udawali uchodźców. Najgłośniejszy jest przypadek mułły Krekara, irackiego Kurda, który osiadł w Norwegii. Nie miał dokumentów; uwierzono mu na słowo, że jako Kurd i przeciwnik Saddama Husajna był w Iraku w wielkim niebezpieczeństwie. Gdy później wyszło na jaw, że kieruje ekstremistyczną, powiązaną z Al-Kaidą grupą Ansar al-Islam, nie sposób już było wydalić go z Norwegii. Z kolei fala uchodźców, która na początku lat 90. runęła z Albanii do Włoch, przyniosła z sobą groźną albańską mafię. Dlatego minister Maroni zapowiedział, że dokumenty uchodźców z Tunezji będą skrupulatnie sprawdzane.

To sposób na tych imigrantów, którzy stawiają na drogę pseudo-legalną. A co z imigracją nielegalną? Czy da się ją zahamować? Zdaniem znawców tych spraw, to bardzo trudne. Nielegalna imigracja działa trochę na zasadzie naczyń połączonych. Jeśli jedna droga zostanie uszczelniona, natychmiast otwiera się inna. Wzmocnienie kontroli w jednym miejscu powoduje, że fala ludzka wlewa się w innym, słabiej strzeżonym.

"Szóstka" przed murem

Tak jest na przykład w Grecji. "Opanowanie sytuacji na morzu nie rozwiązuje problemu, tylko przesuwa go gdzie indziej" - tak problemy Greków komentował Andrej Mahecić, rzecznik Urzędu Wysokiego Komisarza NZ ds. Uchodźców (UNHCR). Skoro trudniej dostać się ostatnio na greckie wyspy, imigranci wędrują lądem: przez granicę z Turcją. Dlatego na najtrudniejszym, 12-kilometrowym odcinku koło Orestiady Grecy postanowili wybudować mur.

Pewnie jednak i na to znajdzie się sposób. Problem jest ogromny, bo, jak się ocenia, 90 proc. nielegalnych imigrantów dążących na Zachód - ludzie z Afganistanu, Pakistanu, Turcji, Afryki Północnej, ale także Albańczycy - dociera tam przez Grecję. Jesienią ubiegłego roku do Grecji przybywało 250 osób dziennie. Pomoc unijna zaś ograniczała się do krytykowania złych warunków w ośrodkach dla imigrantów i łajania Greków za niechęć do udzielania azylu. Dopiero w listopadzie Frontex (unijna agencja ds. ochrony granic) skierował do Grecji 175 specjalistów do pomocy, ale tylko na dwa miesiące.

Dziś - w obliczu zagrożenia napływem imigrantów z Libii - szóstka krajów "frontowych" domaga się więcej: stworzenia wspólnego "funduszu solidarności" na pokrycie kosztów i rozlokowania azylantów we wszystkich krajach Unii.

Ale partnerzy wcale się do tego nie kwapią. Przecież, jak zauważył niemiecki minister spraw wewnętrznych Thomas de Maizi?re, wielkiego napływu wcale nie widać... Dlatego, dorzucił belgijski minister Melchior Wathelet, "nie straszmy się sami".

Wygląda na to, że "szóstka" także natrafia na mur.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2011