Polski statek i unijna tratwa

II Rzeczpospolita trwała krótko i miała mnóstwo wad, ale uczyła obywateli myślenia o tym, co będzie za 10, 20, 30 lat. III RP jest państwem krótkiego oddechu: dalekosiężnych programów nie ma ani prawica, ani lewica, która przejęła program wejścia do NATO i UE od kogoś innego. Dobrym przykładem trudności polskiego wchodzenia do Unii jest rolnictwo.

02.05.2004

Czyta się kilka minut

W 1990 r., jako jeden z niewielu rozwiniętych krajów świata, mieliśmy rolnictwo pozbawione pomocy państwa. Stając przed nowymi wyzwaniami, a nie mając żadnego wsparcia, musiało ono ulec zapaści. Korzenie obecnej sytuacji, wraz z sukcesami Samoobrony, sięgają więc zarania III Rzeczypospolitej, traktującej rolnictwo po macoszemu. O zmianach w tej dziedzinie trzeba myśleć w kategoriach pokolenia, a my ciągle ograniczamy się do doraźnego zarządzania. Patrzymy na problemy rolnictwa przez pryzmat dwóch kategorii: klasy społecznej i ekonomii. O perspektywie ogólnoludzkiej nawet nie wspominamy.

Istota polskich “kłopotów z rolnictwem" de facto nie ma nic wspólnego z UE, bo chodzi po prostu o przynajmniej czterokrotne zmniejszenie liczby ludności utrzymującej się z uprawy roli. Blisko 80 proc. ludzi, żyjących w ten sposób, albo ich dzieci, musi zająć się czymś innym, jeżeli mają żyć na poziomie, jakiego oczekuje się w Europie początku XXI w. Nie chodzi tu o gospodarstwa produkcyjne, bo tych jest mało, ale o co najmniej 1,5 mln Polaków, dla których praca na roli i hodowla jest podstawą utrzymania, choć konsumując produkowane towary, niczego nie oddają na rynek. Jeśli przeciętny polski PKB per capita wynosi nieco ponad 1/3 przeciętnego PKB w Unii, ludzie, o których piszę, żyją na poziomie znacznie niższym. Weźmy to pod uwagę, emocjonując się wzrostem rolniczych dochodów aż o 35 proc. po wejściu do UE.

Twórcy Unii stawiali jej cele polityczno-ideowe, używając do ich realizacji instrumentów gospodarczych. Tę formułę powtarza się w Polsce, co można dostrzec w exposé kolejnych premierów. Nie znaczy to jednak, że zasada ta weszła w krwiobieg polityki. O Unii wciąż myśli się głównie w kategoriach ekonomicznych i technicznych. Tymczasem jej podstawą jest coś ważniejszego: poczucie solidarności, wynikające z innych przesłanek niż sprzeczne interesy gospodarcze. Tak więc nasza akcesja musi się opierać także na poczuciu odpowiedzialności za rolników, skoro nie chcieliśmy lub nie umieliśmy im pomóc w ciągu ostatnich piętnastu lat.

Zdaję sobie jednak sprawę, że tak jak w Europie mamy do czynienia z deficytem solidarności, tak w Polsce nie mamy nawet świadomości, że jest ona czymś istotnym. Odbija się to na podejściu do UE: większość Polaków uważa, że na akcesji skorzysta bardziej Unia niż Polska; większość rolników - że UE chce nas złapać w sidła i zniszczyć polskie rolnictwo. Takie poglądy to imputowanie Unii głupoty: gdyby przedstawicielom Unii zależało na zrujnowaniu rolnictwa, Polska pozostałaby krajem ubogim. A wtedy UE, w myśl obowiązujących w niej zasad, musiałaby do nas dopłacać, np. wspierając funduszami strukturalnymi.

Czy liberał przejmie się rolnikiem?

W Polsce od 1989 r. zachodzą równolegle dwa procesy: szybkich przemian społeczno-gospodarczych (urbanizacja, otwarcie na rynki światowe) i integracji Polski ze strukturami Unii. Z gospodarczego punktu widzenia to “szczęśliwy zbieg okoliczności", z punktu widzenia świadomości społecznej - raczej nie, ponieważ wejście do Unii łączone jest z bolesnym przekształcaniem obszarów wiejskich czy postindustrialnych, jak np. Śląska. Do nierzadkich należy pogląd, że to Unia wymusza zamykanie kopalń, wygaszanie hut czy mobilizację milionów ludzi na wsi, którzy nie mogą przyzwoicie żyć z rolnictwa.

Zamieszanie w głowach wywołuje fakt, że większość Polaków postrzega Unię jako cel sam w sobie, a nie wielki projekt, korzystający ze wspólnej tradycji dla realizowania celów Wspólnoty. Do Unii musimy się dostosować, ale to, czego od nas wymaga, nie jest krępującym ruchy gorsetem. Przecież gdyby Unia nie wymusiła na nas przyjęcia mnóstwa przepisów, dalej trulibyśmy się chemikaliami, mieszkali nad cuchnącymi rzekami albo pili mleko drugiej klasy, bo, o zgrozo, UE wymaga mycia krów! Nawet wymóg rozstrzygania zamówień publicznych na drodze przetargu, co sprzyja przejrzystości życia publicznego, postrzega się jako szykanę.

Gdyby nie Unia, problemy polskiego rolnictwa też musielibyśmy rozwiązać, ale sami. Za jaką cenę? Zmiany w strukturze społecznej XIX-wiecznej Irlandii okupiły setki tysięcy ludzi, którzy musieli wyemigrować do USA. Wystarczy zresztą sięgnąć do “Ziemi obiecanej" Reymonta, by zobaczyć, jakie straty ludzkie powodowała żywiołowa industrializacja bez pomocy państwa. Na przełomie XX i XXI w. tolerancja dla masowej nędzy i spowodowanej ubóstwem ucieczki ze wsi jest o wiele mniejsza niż sto lat temu. Buntujemy się przeciw puszczeniu zmian społecznych na żywioł, a wejście do UE pomoże nad nimi zapanować.

Okazuje się jednak, że chodzi nie tylko o pomoc Unii dla rolników. Musimy też pokonać bariery wewnętrzne, np. trudno oczekiwać, aby rolnikami zaczęli się w Polsce przejmować zwolennicy nieskrępowanego wolnego rynku. Krytykując Wspólną Politykę Rolną, nie zastanawiają się, czy nie jest ona szansą dla polskiej wsi. WPR powstała przecież dla łagodzenia szoku społeczno-ekonomicznego wywołanego zmianami np. w sposobie organizacji rynku. Ostatnio mówi się też o zachowaniu jakości europejskiego krajobrazu i zwiększeniu szans gospodarstw rodzinnych, produkujących zdrową żywność.

Polscy liberałowie piszą o WPR wyłącznie w kategoriach zakłócania wolnego rynku, twierdząc, że np. Nowa Zelandia obywa się bez dotacji. Nie zwracają uwagi, że rolnictwo czy struktura wsi u nas i w Nowej Zelandii różnią się niebagatelnie. Z drugiej strony np. w USA interwencjonizm w rolnictwie rośnie; w Szwajcarii i Norwegii subsydia są znacznie wyższe niż w państwach UE, a Japonia, która ma mały rynek rolniczy, płaci producentom ryżu czterokrotnie więcej niż jego importerom.

Wykupią i wywiozą

Przejdźmy do tematów, które najczęściej poruszano w związku z wejściem polskich rolników do UE.

Pierwszy to “bitwa o ziemię", czyli: czy można pozwolić cudzoziemcom wykupić polską ziemię? Już sam zwrot był stronniczym sloganem. W negocjacjach nie ryzyko wykupu ziemi przez cudzoziemców było problemem, tylko zrównanie w prawach zakupu Polaków i nie-Polaków. Okazywało się, że ta równość zagraża naszej tożsamości. Nie ukrywam jednak, że jestem “stronniczy": mój pradziad przeniósł się z Saksonii do Polski, kupił ziemię, ożenił się z Polką, a mój ojciec już w 1918 r. poszedł na ochotnika do wojska polskiego, a później walczył w Powstaniu Warszawskim...

Nikt, kupując ziemię, nie staje się eksterytorialnym posiadaczem ziemskim, lecz wchodzi z rodziną w polskie środowisko prawne i społeczne. Ponadto, jeśli ktoś nie chce, nie musi sprzedawać ziemi; Bolesław Prus opisał to już w “Placówce". Problem leży gdzie indziej: ziemia w Polsce jest tania i może kusić zagranicznych inwestorów do masowego wykupywania w celach spekulacyjnych, ale można to przecież prawnie ograniczyć, a nie szermować hasłami o związaniu własności ziemi z tożsamością narodową i kulturową.

Zresztą polska tożsamość już jest w kryzysie, choć do masowego wykupu ziemi daleko. Nie pozbieraliśmy się jeszcze z szoku, jaki wywołało zniszczenie, wspólnymi siłami nazistów i komunistów, inteligencji zakorzenionej w ziemiaństwie. Staliśmy się narodem, któremu oberwano część głowy. Kraków to chyba jedyne miasto w Polsce, które wie, czym jest ciągłość: kultury, pokoleń... Niezniszczone Lwów i Wilno znalazły się poza nowymi granicami. Ludność innych dużych miast, łącznie z Warszawą, jest w sporym stopniu napływowa. Jeśli poczucie tożsamości jest zakorzenione m.in. w materii: trwaniu budynków i krajobrazu, ciągłości kulturowej, wojna i przesunięcie granic musiały nadszarpnąć tożsamość kulturową. I w tym widzę zagrożenie, a nie w przypuszczeniach, ile kto kupi ziemi.

W jaki sposób chcemy utrwalać naszą tożsamość, skoro od lat spadają nakłady na naukę i kulturę? Dlaczego w tym nie widzimy zagrożenia dla tożsamości kulturowej? Gdyby Holendrzy, Belgowie, a nawet Niemcy chcieli inwestować w polską wieś, korzystałbym z tego, bo może dzięki nim łatwiej znalazłyby się pieniądze na stypendia dla uczniów i studentów.

Nie o dopłaty chodzi...

Drugim “rolniczym tematem" polskiej akcesji była wysokość dopłat. Swego czasu odrzuciliśmy nawet propozycję Komisji Europejskiej, która chciała obniżyć ich wysokość dla polskich rolników. Jak z ówczesnych badań wynikało, mówiliśmy, że “nie wolno ustąpić", zdając sobie sprawę, że “będziemy musieli ustąpić, bo nasze stanowisko jest nie do przyjęcia". Już wówczas było widać, że to niezdrowo twardo bronić stanowiska, o którym wiemy, że jest nie do utrzymania...

Wszystko dokonywało się w takiej atmosferze, jakby głównym celem unijnych dopłat dla rolników było coś innego niż ułatwienie przemian społeczno-gospodarczych na wsi, czyli zainwestowanie w gospodarstwa, zmianę profilu produkcyjnego lub przeniesienie się do innego sektora gospodarki, zgodnie z zasadą: mniej ludzi w rolnictwie, więcej w innych zawodach związanych ze wsią. I nie wysokość dopłat jest istotna, ale możliwość decydowania, co można dzięki nim zrobić. Okazuje się jednak, że mieszkańcy wsi są bardziej otwarci na zmiany wynikające z integracji niż sami rolnicy. Warstwa, która najwięcej może zyskać, nie zdaje sobie sprawy z możliwości wyboru! Tymczasem po przeprowadzonej prawie rok temu reformie WPR, kiedy wysokość dotacji uzależniono nie od kwot produkcyjnych, ale rodzaju wykonywanych zajęć i produkowanych towarów (dzięki czemu można wspierać np. rolnictwo ekologiczne czy dbać o krajobraz), szanse na zmianę wsi są jeszcze większe.

Może jednak wraz z tym, jak Wspólna Polityka Rolna będzie przekształcać się we wspólną politykę obszarów wiejskich, zaczniemy traktować nasze uczestnictwo w Unii jako środek, a nie cel. Powinniśmy wreszcie ustalić, do czego dążymy, jak ma wyglądać europejski krajobraz za 10, 20 lat. Kategorie kwot, procentów i praktycznych posunięć powinny zostać zastąpione przez cele dalekosiężne.

Diabeł tkwi w zasadach

Nie ukrywam, że można byłoby liczyć w tej mierze na Kościół rzymskokatolicki, niejako z natury powołany do przypominania o dalekich horyzontach. Mimo to, do nierzadkich należały sytuacje, gdy odmawiano mu prawa do wypowiadania się na ten temat. Stanowisko Kościoła w kwestii “europejskiej" postrzegano jako krótkowzroczne. Wielu ludziom wydawało się, że Kościół “wkracza do akcji", żeby coś popchnąć lub osiągnąć. Działo się tak głównie z winy niektórych polityków, powołujących się na wartości chrześcijańskie i autorytet Kościoła, oraz części duchowieństwa. Kościół postrzega się jako uwikłany w politykę, co zawęża jego wpływy. Np. od zawsze cieszył się on sporym autorytetem na wsi, ale czy jest tak nadal? Chyba nie, skoro różne ugrupowania i środowiska antyeuropejskie, powołując się zresztą na chrześcijańską inspirację, znajdują zwolenników wśród chłopów.

Patrząc przez pryzmat rolnictwa na polskie problemy z wejściem do UE, zobaczymy obraz karykaturalny, ale charakterystyczny. Wywoływaliśmy problemy zastępcze, np. wykorzystując kwestie dopłat i własności ziemi do pokrzykiwania w obronie tożsamości, podczas gdy trzeba o nią walczyć gdzie indziej. Sporo energii straciliśmy na mało sensowne spory, zamiast zużyć ją na praktyczne przygotowanie się do członkostwa. W rezultacie, jak było do przewidzenia, to nie chciwa UE i łaknący polskiej ziemi cudzoziemcy zagrażają naszym interesom gospodarczym i społecznym, tylko własne zaniedbania w dziedzinie ustawodawstwa i administracji.

Podczas polskich negocjacji diabeł tkwił nie w szczegółach, ale sprawach zasadniczych: zamiast patrzeć na integrację jako realizację pewnych celów, widzimy ją przede wszystkim od strony pragmatyczno-technicznej. W przeciwnym razie nie zastanawialibyśmy się, czy należy wchodzić do Unii, skoro nie wszystko jest tak, jak sobie założyliśmy. Polska nie składa się wyłącznie z rolników i grup potrzebujących wsparcia. Trzeba jeszcze dostrzegać interes całego narodu.

Cieszy społeczne poparcie dla wejścia Polski do UE. Szkoda, że jednocześnie spada zaufanie do instytucji państwa i poziom identyfikacji z nim. Według socjologów dla coraz większej części społeczeństwa wejście do Unii jest nie tyle wyborem podyktowanym zakładanym celem, ale aktem wymuszonym przez sytuację. Unia, o której ludzie słyszą rozmaite rzeczy, ale coraz więcej z nich zna ją z doświadczenia, jawi się jako coś, co funkcjonuje: ta tratwa płynie - w przeciwieństwie do naszego statku, który zdaje się dryfować - więc skaczmy na nią, wybierając integrację. Niesie to podwójne zagrożenie: czy jako członkowie UE nie będziemy bierni, bo wybraliśmy Wspólnotę nie jako środek do celu, ale unik? Czy za rozczarowania, jakich nieuchronnie doświadczymy po akcesji, nie będziemy obwiniać Unii? Przecież miała być tratwą, a może się zdarzyć, że popłynie nie tam, gdzie będziemy chcieli.

Prof. ZDZISŁAW NAJDER (ur. 1930) jest historykiem literatury i publicystą. Był członkiem Klubu Krzywego Koła i redakcji “Twórczości". W 1976 r. założył Polskie Porozumienie Niepodległościowe (konspiracyjną grupę polityczną powstałą w proteście przeciwko wprowadzeniu zmian w konstytucji PRL w 1976 r.). Od 1980 był członkiem i doradcą NSZZ “Solidarność"; po wyjeździe z kraju, w latach 1982-87 - dyrektorem Rozgłośni Polskiej RWE; w latach 1990-91 - przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, później szefem doradców premiera Jana Olszewskiego. Jest badaczem życia i twórczości Josepha Conrada-Korzeniowskiego, ostatnio wydał, m.in.: “Jaka Polska. Co i komu doradzałem" (1993) oraz “Sztuka i wierność: szkice o twórczości Josepha Conrada" (2000).

Jest to skrócona wersja tekstu, jaki zostanie opublikowany w czerwcu 2004 r. w kolejnym tomie serii “Wokół współczesności" przez Katolickie Biuro Informacji i Inicjatyw Europejskich OCIPE.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2004