Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Prace nad dyrektywą, która rozszerza zakres konkurencji i zachęca do odwagi na rynku usług, trwały trzy lata. Jej pierwotny kształt przypominał "wolną amerykankę" - właściwie wszystko byłoby wolno - więc spotkał się z ostrą krytyką zwolenników regulacji nie tyle rynkowych, co socjalnych. Poszło o tzw. zasadę kraju pochodzenia, która mówiła, że firma np. z Polski może oferować w Niemczech lub Hiszpanii usługi na warunkach polskich. To znaczy: dużo taniej. Zasada ta nie likwidowała oczywiście wymogów jakości, te musiałyby być zachowane, tylko redukowała koszty - skoro polska firma buduje tanio w Polsce, może budować tanio i w Belgii. Czy można się dziwić, że nad niemieckimi czy francuskimi związkowcami pojawiło się widmo bezrobocia? Protesty i interwencje skutecznie wyrugowały więc z dyrektywy pomysł kraju pochodzenia.
Ale i tak dyrektywa zmieni usługi w Unii. Ważne jest bowiem, jakie ograniczenia znosi. A znosi wiele. Wymóg obywatelstwa, przynależności do organizacji branżowych, znajomości języka obcego. Wystarczą dokumenty i świadectwa z własnego kraju. Nie trzeba będzie zdawać nowych egzaminów umiejętności w kraju, gdzie oferuje się usługę. Państwa członkowskie nie będą mogły wprowadzać przepisów dyskryminujących firmy z innych państw członkowskich. Formalności z podjęciem pracy mają być minimalne i załatwiane w jednym okienku: elektronicznym.
70 proc. dochodu wytwarzanego w Unii pochodzi dziś z sektora usług. To olbrzymi rynek, także pracy. Nic go tak nie ożywi jak swoboda świadczenia usług. Trzeba pamiętać tylko o dwóch rzeczach: polska firma wykonująca usługi za granicą będzie musiała opłacić swoich polskich pracowników według miejscowych stawek. I że zasada wolności usług działa w obie strony: także drzwi do Polski będą stać otworem dla innych.