Polityka dla polityków?

Polscy politycy boją się społeczeństwa. Zdają sobie bowiem sprawę, że gdyby dopuścili do swojego grona ludzi z zewnątrz, szybko by się okazało, że byle kto potrafi lepiej rządzić niż oni.

19.07.2006

Czyta się kilka minut

Rys.A.Pieniek /
Rys.A.Pieniek /

Obserwując ich zachowanie, łatwo dojść do wniosku, że polityka jest zajęciem czy też rozrywką uprawianą przez polityków w swoim kółku. Dopuszczają do niego mass media, kiedy wydaje im się to przydatne dla pognębienia lub skuszenia potencjalnego przeciwnika lub nieprzeciwnika. Polityka stała się rodzajem wojny toczonej, na szczęście, bez udziału ludności cywilnej, ale rzekomo dla jej dobra i przy jej biernej - bo jaka mogłaby być inna? - postawie. Tak politykę, jako walkę z nieprzyjacielem, definiował w obecnie bardzo znanych tekstach wybitny filozof i prawnik niemiecki Carl Schmitt. Tylko - by sparafrazować powiedzenie innego znanego myśliciela niemieckiego - polityka powtarza się jako farsa. Tyle że obecnie nie chodzi o walkę z rzeczywistym nieprzyjacielem, który, jak pisze Schmitt, "zagraża naszej formie egzystencji", lecz o walkę z nieprzyjacielem parlamentarnym, walkę prowadzoną tylko o władzę i tylko po to, by ewentualnemu przeciwnikowi pokazać, kto jest mocniejszy.

Z socjologicznego punktu widzenia jest to klasyczna walka o dominację na podwórku. Bywa przecież tak, że przywódcę podwórkowej grupy nagle pozbawia się władzy i siły - casus premiera Kazimierza Marcinkiewicza - których był pewien, bo powstała wroga mu koalicja w obrębie jego własnej partii. Musi wtedy coś wymyślić, by przywrócić swoją dominację. Efekt demonstracji siły i władzy jest najważniejszy, stając się głównym przedmiotem troski polityków, a nie jego ewentualne konsekwencje dla społeczeństwa. Tego bowiem nie ma, są tylko wyborcy, których w gruncie rzeczy nie uważa się za żywych ludzi, a jedynie maszynki do głosowania. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji wielu ludzi, nie godząc się na rolę maszynki, nie chce być wyborcami.

Co czytał Richelieu?

Nie jest to jednak sytuacja wyjątkowa i problem "polityki dla polityków", a nie dla demokratycznego społeczeństwa pojawił się we wszystkich demokracjach; w Polsce jednak jest to zjawisko nieco bardziej intensywne. Podaje się kilka odpowiedzi, które mają wyjaśnić, usprawiedliwić czy też poddać krytycznej analizie ten fenomen. Choć w moim przekonaniu są one nietrafne, publicyści na tyle je rozpowszechnili, powtarzając zachodnie komentarze, że trzeba te odpowiedzi krótko zanalizować.

Pierwsze wyjaśnienie polega na przypisywaniu demonicznej i często negatywnej roli tzw. ekspertom. Polska prasa powtarza za amerykańską, że w gruncie rzeczy Stanami Zjednoczonymi rządzi grupa ekspertów wychowanych przez wielkiego konserwatywnego myśliciela Leo Straussa i jego ucznia Alana Blooma. Eksperci wychowani przez tak wybitnych myślicieli nie byliby na pewno najgorsi, ale rzecz w tym, że liczni w rządzie uczniowie wspomnianej szkoły "chicagowskiej" oraz "realistów" z tradycji Hansa Morgenthaua czy George'a Kennana są nie tyle ekspertami, ile doradcami prezydenta i władzy wykonawczej, co jej na pewno sprzyja i czyni ją bardziej inteligentną. Można się spierać - i to jest sensowny spór - czy doradcy powinni być dobierani z kręgów konserwatywno-liberalnych czy raczej lewicowo-liberalnych, ale to już jest decyzja prezydenta George'a W. Bu-sha, który, jak wiemy, lewicowo-liberalny akurat nie jest. Chodzi przede wszystkim o to, żeby doradcy byli rozumni.

Zarzut, jaki im się stawia, że w przeciwieństwie do przedstawicieli władzy ustawodawczej i wykonawczej nie zostali wybrani w procesie demokratycznym, jest nonsensowny. Funkcja doradcy jest stara jak świat i gdyby nie istniała, filozofia polityczna w ogromnej mierze straciłaby sens (a do tego nie mogę dopuścić, bo to moje zajęcie od kilkudziesięciu lat). Zresztą tylko w czasach nowożytnych pierwszy wybitny filozof zajmujący się polityką napisał "Księcia" jako poradnik dla władzy wykonawczej i mimo zakazów kościelnych i cenzury, był czytany i wykorzystywany. Podręcznik ten leżał na biurku np. innego wielkiego doradcy, kardynała Richelieu. Wszyscy wybitni politycy otaczali się doradcami (ekspertami), by z okresu powojennego wspomnieć Raymonda Arona, doradcę Charlesa de Gaulle'a, czy Anthony Giddensa, doradzającego Tony'emu Blairowi. Głupi politycy otaczali się zwykle marnymi doradcami albo w ogóle nie korzystali z dorobku filozofii politycznej.

Ekspert jest zatem instytucją starą jak świat, jedynie nazwa sugeruje, że jest to kto inny niż doradca. To ta sama rola, zawsze potrzebna i traktowana w demokracji podejrzliwie. Czyżby publicyści, którzy tak się uwzięli na ekspertów, woleliby, by politycy decydowali o wszystkim bez cudzej rady? Wolałbym nie, bo im mniej ważna rola doradców, tym bardziej politycy zajmują się starciami w ramach swojego politycznego kółka, a nie prawdziwym przedmiotem polityki. Znakomitym przykładem jest objęcie przez Jarosława Kaczyńskiego stanowiska premiera, co w gruncie rzeczy niczego nie zmienia, a wywołało mnóstwo szumu.

Lęk przed masami

Drugi zarzut brzmi następująco: politycy tworzą rodzaj elity, która rządzi krajem, czy wręcz światem, co jest niezgodne z zasadami i duchem demokracji. Rzeczywiście tak jest, a zarzut ten bywa słuszny, ale tylko wtedy, kiedy politycy specjalnie tak się urządzają, by w ramach elit, jakie pozostają praktycznie poza kontrolą, spokojnie podejmować decyzje niepodlegające demokratycznej kontroli.

Zarzut ten wydaje się trafnie opisywać stan rzeczy w wielkich organizacjach międzynarodowych, jak Bank Światowy, które niemal wymknęły się spod kontroli, ale zarzut ten nie dotyczy rządów krajowych. Naturalnie pewne formy elitaryzmu mają charakter powszechny. I tak być musi, ponieważ decyzje polityczne muszą być podejmowane przez niewielkie grona, a poza tym wielu obywateli albo polityka nie obchodzi, albo są zbyt mało sprawni intelektualnie, by zrozumieć jej niuanse. Nie znaczy to jednak, że są głupi, o czym przekonaliśmy się w Polsce, kiedy dostrzegliśmy, że polscy rolnicy - mimo całej wrogiej propagandy politycznej - zdali sobie sprawę z tego, jak można wykorzystać członkostwo w Unii Europejskiej.

Polityka pozostaje jednak domeną elit, tak jak wszystkie inne dziedziny życia. To stwierdzenie nieprzyjemne dla każdego demokraty, ale zdawali sobie z tego sprawę już tacy myśliciele jak Alexis de Tocqueville czy John Stuart Mill. Teraz tylko skrzętnie pomija się te fragmenty dzieła Milla, w których nie krył on przekonania, że polityka to sprawa tych, którzy chcą wolność wykorzystywać, a stanowią oni zawsze i w każdym społeczeństwie mniejszość. Stąd u tych i wielu innych filozofów obawa przed masami czy ciemną większością w polityce, obawa wielokrotnie w rzeczywistości przedtem i potem potwierdzona. Jak widać, pewien elitaryzm w polityce jest nieunikniony. Niedopuszczalny jest jednak elitaryzm samych polityków, którzy na ogół nie są ani lepsi, ani gorsi od przeciętnych obywateli. Jeżeli politycy poczują, że mają do spełnienia misję, że zajmują miejsce wyróżnione w społeczeństwie, najlepiej z takiego kraju emigrować lub - o ile jest to wykonalne - usunąć tych polityków. W demokracji jest to teoretycznie proste, praktycznie niemal niewykonalne.

Świat polityki ma charakter elitarny funkcjonalnie, ale politycy nie są żadną elitą i źle się dzieje, gdy się nią poczują. Dlatego i Tocqueville'owi, i nam tak się podoba polityka lokalna, samorządowa, gdzie o elitaryzmie nie ma mowy.

Wreszcie często powtarza się trzeci zarzut, o charakterze bardziej postulatu niż zarzutu: społeczeństwo, czy niektórzy obywatele, nie są dostatecznie oświeceni, co pozwala politykom skupić się na wew­nątrzpolitycznych zabawach. Ileż to razy słyszeliśmy eksklamację: "Co to za społeczeństwo, co to za ludzie, którzy głosowali na »Samoobronę« czy Ligę Polskich Rodzin", w podtekście: co za idioci. Zupełnie jakbyśmy się spodziewali, że społeczeństwo składa się prawie wyłącznie

z filozofów polityki i politologów. Nieustannie powraca nadzieja, że obywatele staną się powszechnie "oświeconymi obywatelami" i będą dokonywać roztropnych i opartych na rozległej wiedzy wyborów oraz podejmować równie rozumne decyzje w odniesieniu do sfery publicznej. Jeżeli, argumentują najwybitniejsi myśliciele współczesności, od Roberta A. Dahla po Jürgena Habermasa, tak nie będzie, polityka nieuchronnie wpadnie w łapy zawodowych polityków, którzy myślą tylko o tym, jak manipulować ciemnym tłumem.

Leninowski charakter

Marzenie o republice światłych obywateli ma szczytny charakter, a marzenie o republice oświeconych obywateli, którzy rwą się do nieustannego udziału w życiu publicznym, jest jeszcze bardziej pociągające, ale oba trzeba pozostawić teoretykom. Ponadto, jak się wielokrotnie okazywało, sfera polityczna nie jest miejscem szczególnie intensywnie oświetlonym, w którym oświecenie miałoby zasadnicze znaczenie. Sfera publiczna i polityczna jest raczej ciemnawa, co jednak nie znaczy, że brudna.

Z tej zatem racji mnożenie światłych obywateli nic nie pomoże, polityka z tego tylko powodu nie przestanie być wyłącznym łupem polityków. Wiem, że to, co piszę, może oburzyć wielu nauczycieli w najszerszym rozumieniu tego słowa, którzy łudzą się, że nauka wiedzy o społeczeństwie w szkole i w ogóle edukacja do polityki przyniesie znakomite rezultaty, a te zmienią obecny stan. Tak się, niestety, nie stanie. Odwołując się do niektórych współczesnych myślicieli, którzy wywarli szczególnie duży wpływ na politykę w Wielkiej Brytanii, np. do Michaela Oakeshotta czy Johna Gray'a, można powiedzieć, dlaczego nauka wiedzy o społeczeństwie jest w znacznej mierze stratą czasu: wiedza ta nie ma charakteru teoretycznego, ale praktyczny, a pewnych zasad wiedzy praktycznej nie da się nauczyć w szkole. Wiedzę praktyczną w dziedzinie polityki zdobywa się tak, jak w każdej innej dziedzinie życia: przez doświadczenie, intuicję, dobry smak, roztropność. Bywa, że to tylko przypadek i nic więcej, ale w polityce fakt, że ktoś jest "zwierzęciem politycznym", czyli ma talent do polityki, miewa poważne konsekwencje. To kwestia zrządzenia losu, więc nie ma się nad czym zastanawiać, bo losem rządzić nie potrafimy.

Będziemy mieli obywateli nie tyle oświeconych, ile wprawnych w praktyce politycznej, jeżeli pozwolimy im politykę praktykować. Z tego zaś wynika, że tym lepsze społeczeństwo i tym lepsze państwo, im bardziej obywatele mają okazję uczestniczyć lub chociażby oddawać się obserwacji uczestniczącej w polityce. Na to zaś politycy, którzy chcą świadomie bądź odruchowo zachować politykę dla siebie, nie zamierzają się godzić i są pod tym względem wyjątkowo konsekwentni. Wszystkie działania samorządowe - mamy aż nadto przykładów w Polsce - zostają najszybciej i najbardziej ściśle jak to tylko możliwe poddane politycznej kontroli partii aktualnie rządzących. Wszelkie próby samodzielnego działania polityków partyjnych na najniższych szczeblach władzy (np. zawieranie koalicji innych niż na szczytach) jest natychmiast potępiane i partie polityczne mają w gruncie rzeczy wciąż leninowski charakter.

Wiemy, dlaczego tak jest, a w szczególności dlaczego tak jest w Polsce. Politycy bowiem, tak postkomunistyczni, jak postsolidarnościowi, nie mają prawie żadnego doświadczenia w rządzeniu - raz jeszcze podam jako przykład Jarosława Kaczyńskiego - czyli w prawdziwej, a nie tylko partyjnej polityce, i obawiają się, że społeczeństwo zorientuje się, że ich legitymacja do rządzenia wzięła się co najwyżej ze złej lub dobrej moralnie tradycji, co jednak z polityką nie ma nic wspólnego. Politycy ci - do pewnego stopnia podobnie jest w całym demokratycznym świecie, ale w Polsce doszło ostatnio do wyjątkowej intensyfikacji tego zjawiska - strasznie boją się społeczeństwa, bo gdyby dopuścili do swojego grona ludzi z zewnątrz, łatwo mogłoby się okazać, że byle kto potrafi lepiej rządzić niż oni. Dlatego otaczają się postaciami drugorzędnymi.

Obywatele niekoniecznie zawsze są oświeceni, a tym bardziej rzadko mają wiedzę praktyczną na temat polityki, ale bywa, że posiadają ją dzięki przypadkowi, intuicji lub talentom indywidualnym i wtedy widzą, jak się ich pragnie zlekceważyć, jak się uprawia komedie w polityce zagranicznej, jak się nie podejmuje zasadniczych kwestii ani nie proponuje poważnego do nich podejścia. Zabieg, polegający na ograniczeniu polityki do polityków i zawieszeniu wielkiego napisu "obywatelom wstęp wzbroniony" (odruchowe niemal zakazy manifestacji już na taką tendencję wskazały), może przez jakiś czas być skuteczny, ale wielki sprawca i surowy nauczyciel - los, odwróci się, odmówi łutu szczęścia i nie będzie już z kim się bawić.

Tak na wszelki wypadek proponuję zatem chociaż tyle: niech partie polityczne jasno i demonstracyjnie wycofają się z wszelkiego udziału w wyborach samorządowych, niech chociaż tyle zostawią obywatelom. Ale wiem, że jestem jak ten dziad, co mówił do obrazu. Bywają jednak cuda i nawet postacie z obrazu mogą nabrać życia i jak wtedy przyłożą, nikt się nie pozbiera.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2006