Polityczni Rusini

Antoni Kroh, badacz ludów karpackich: Łemków łączy dziś trauma w czwartym pokoleniu, poczucie wyjątkowości własnego cierpienia, przekonanie, że tylko im wiatr wiał w oczy, a inni gryźli pestki.

21.05.2017

Czyta się kilka minut

Łemkowska chałupa w Czarnem, 2010 r. / Fot. Adam Lawnik / EAST NEWS
Łemkowska chałupa w Czarnem, 2010 r. / Fot. Adam Lawnik / EAST NEWS

AGNIESZKA SABOR: Spotykamy się w Collegium Maius na sesji „Łemkowie. Akcja »Wisła«”, zorganizowanej przez Polską Akademię Umiejętności. Mam wrażenie, że to bardzo wewnątrzśrodowiskowe wydarzenie.

ANTONI KROH: Na podobnych uroczystościach widzę ciągle te same twarze, z roku na rok coraz starsze. Czasem zajrzy ktoś młody. Przekonani przekonują przekonanych. Tymczasem – i chcę, by zabrzmiało to mocno – każda rocznica Akcji „Wisła” winna być traktowana przez państwo, społeczeństwo, Kościół, tak samo jak inne tragiczne rocznice: Westerplatte, Poczta Gdańska, Katyń, Zamojszczyzna, Palmiry, powstanie w getcie, powstanie warszawskie. Bo nie jest to jedynie sprawa ukraińska czy łemkowska. To także sprawa polska. W moim kraju bezprawnie (i bezkarnie) przemieszczono ponad sto tysięcy moich współobywateli. A skoro można wysiedlić Łemkowszczyznę, to dlaczego nie – pod jakimś innym pozorem – na przykład Kielecczyznę?

Tymczasem, kiedy w 1984 r. organizowałem w Nowym Sączu wystawę poświęconą Łemkom, pierwszą po 1945 r., zdarzało mi się słyszeć od Polaków: „Nic o tych wywózkach nie wiedziałem”. Nie rozumiem, podobnie jak nie rozumiem, że ktoś w PRL-u mógł nie wiedzieć o Katyniu. Niestety, wielkim sukcesem komunizmu jest to, że Akcję „Wisła” wypchnięto z polskiej świadomości społecznej.

Nie było to, co w niczym nie zmienia postaci rzeczy, pierwsze przesiedlenie na Łemkowynie.

Wcześniej, w 1945 r., NKWD z właściwą sobie swadą namawiało Łemków do przeprowadzki na Ukrainę, obiecując wręcz „parówki na płotach”. Jedną z bardzo nielicznych wsi na tym terenie, które deklarowały sympatie proukraińskie, były Słotwiny (po łemkowsku Sołotwiny), dziś dzielnica Krynicy. Jej mieszkańcy poszli wtedy na wschód ze śpiewem i chorągwiami cerkiewnymi. No i na miejscu okazało się, jakie są realia. Później zdarzało się, np. w okolicach Tarnopola, że Polacy zamieniali się z Łemkami dokumentami. Łemkowie starali się wrócić do domu jako polscy – przepraszam za słowo, którego nie znoszę – „repatrianci”, Polacy zostawali w ZSRR jako ukraińscy Łemkowie-osiedleńcy.

Roztoka Mała, niegdyś ludna wieś między Łabową a Krynicą, nie istnieje za sprawą Akcji „Wisła” i wcześniejszych wysiedleń. Pozostały jedynie kapliczki. I układ pól uprawnych. Takich wsi było wiele.

Jak wyglądała Łemkowyna, kiedy na początku lat 70. Pan, rodowity warszawiak z doświadczeniem w zakopiańskim Muzeum Tatrzańskim, podjął pracę w nowosądeckim Muzeum Regionalnym?

Akcja „Wisła” miała straszliwe, skutkujące do dzisiaj konsekwencje: złamano ludzkie losy, zagrabiono majątek, rozpędzono spójną kulturę, która kształtowała się przez stulecia w zgodzie z konkretnym miejscem. I ta trauma trwa do dzisiaj – w trzecim, czwartym pokoleniu. Co rok na Dolnym Śląsku odbywa się „Łemkiwska Watra na Czużyni”, czyli na obczyźnie. A to oznacza, że dzisiejsi Łemkowie nadal nie czują się na ziemiach zachodnich u siebie. We Florynce, wsi koło Grybowa, spotkałem kiedyś młodych ludzi z plecakami, w strojach turystycznych. Spytałem: „Skąd jesteście?”. Powiedzieli, że stąd, z Florynki. Przyjechali, by poszukać rodzinnej chyży (domu), ale nie do końca wiedzieli, gdzie stała. Urodzili się we Wrocławiu, ich rodzice urodzili się we Wrocławiu, ale oni nadal byli z Łemkowyny. Tyle że Florynka za sprawą osadników bardzo się zmieniła i nie przypomina tradycyjnej wsi łemkowskiej.

Podobny problem jest w Powroźniku. Stoi tam przepiękna XVII-wieczna cerkiew św. Jakuba, chyba jedna z najpiękniejszych w Karpatach (niegdyś greckokatolicka, obecnie należąca do katolików rzymskich). Jej otoczenie nie jest z nią związane. Jest nijakie.

Przykłady można by mnożyć. To był kiedyś ludny, pracowity, rozwijający się region, który po Akcji „Wisła” stał się ruiną, pustynią – także w sensie gospodarczym. Powstały np. PGR-y więzienne. Pasterz wychodził rano na wypas ze 100 krowami, wracał z 97, i nikogo to nie obchodziło. Pasterza – bo to nie jego. Kierownika – bo to nie jego, zresztą on był od służby więziennej, a nie od gospodarki. Po raz pierwszy w dziejach Karpat pojawiło się rolnictwo i pasterstwo obojętne na wyniki swej pracy.

Byli też osadnicy. Całe rzesze korzystały z biurokratycznego bałaganu, każdy powiat prowadził bowiem osobną ewidencję osiedleńczą. Delikwent osiedlał się więc w Nowosądeckiem, brał zaliczkę na osiedlenie, krowę – przepijał to wszystko i przenosił się w Gorlickie, Jasielskie, Krośnieńskie. I od nowa. Grupą, która na tym tle wyróżniała się pozytywnie, byli Górale podhalańscy. Mochnaczka, Banica to dziś wsie typowo podhalańskie, które mądrze zagospodarowali ci, dla których brakło miejsca w ojcowskiej chałupie. Choć jednocześnie dla baców, którzy przyjeżdżali w te rejony na wypas, były to dzikie pola. Bez wahania odpiłowywali „niepotrzebne” deski z tutejszych wschodnich krzyży. Żeby było bardziej „po Bożemu”...

Ilu Łemków zdążyło wrócić do domu, gdy Pan do nich zapukał?

Powroty – bardzo utrudnione – stały się możliwe po 1956 r. Prawdopodobnie powróciło jedynie około 15 proc. miejscowej ludności. Nadal byli pogrążeni w strachu: gdy tylko widzieli kogoś spoza swojej społeczności, natychmiast przechodzili z łemkowskiego na polski, którym władali przecież biegle. Niełatwo było zdobyć ich zaufanie. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi bliżej w 1980 r. Pracowałem wtedy w regionalnym tygodniku „Dunajec”. Przy okazji ogólnopolskiego zjazdu towarzystw regionalnych, który odbywał się w Nowym Sączu, naczelny zamówił tekst o dorobku kulturalnym regionu, o orkiestrach, czytelnictwie, twórcach ludowych itp. Nie chciało mi się tego pisać, ale w końcu napisałem, że Sądecczyzna była niegdyś wielokulturowa, a teraz stała się jednokulturowa – i może szkoda. Zadałem też retoryczne pytanie: „Czy Łemkowie żyją?”, odpowiadając: „Jasne, że żyją. Kto by im chciał odprawić ostatnią panichidę, musi jeszcze długo czekać”. Przyszedł stary Łemko, Wasyl Sowa z Nowej Wsi, żeby mi podziękować. Chodziłem z nim potem po jego małej ojczyźnie, a on mówił: „Tu było to, tu mieszkał ten”... Drugim moim nauczycielem był pan Wenhrynowycz z Krynicy. Kiedyś ugościł mnie i Wasyla pyszną nalewką. A kiedy już jej zakosztowaliśmy, zapytał, czy jako Polak czuję się za Akcję „Wisła” odpowiedzialny. „Panie – mówię – byłem wtedy dzieckiem”. A on mi na to: „To znaczy, że od przynajmniej dwudziestu lat jesteś dorosły”.

Jest jeszcze kwestia Kościoła rzymskokatolickiego, który – mimo lekcji Jana Pawła II – traktował i traktuje grekokatolików po macoszemu. Pamiętam „pobożne” protesty, które towarzyszyły przekazaniu niewielkiego kościółka św. Norberta w Krakowie grekokatolikom. Z ulicy Kanoniczej zniknęła też kaplica świętych Gleba i Borysa z malowidłami Jerzego Nowosielskiego.

W 1947 r. ksiądz rzymskokatolicki z Ptaszkowej, polskiej wsi graniczącej z łemkowską Binczarową, usprawiedliwiał na kazaniu Akcję „Wisła”, mówiąc, że kąkol trzeba wyplewić. Pamięć o takich wypowiedziach pozostaje u Łemków do dzisiaj.

W Binczarowej też zachowała się cerkiew, dawniej greckokatolicka, dziś – kościół łaciński. Drugą, prawosławną, zniszczono w 1947 r.

Osadnicy kompletnie nie rozumieli, jak to możliwe, że ksiądz greckokatolicki, który ma żonę, odprawia mszę w obrządku łacińskim i ma do tego pełne prawo. „Co ta baba tu robi?” – oburzali się.

Wasyl Sowa, gorliwy grekokatolik, starał się o przywrócenie obrządku, odkąd tylko wrócił na Łemkowszczyznę pod koniec lat 50. Wielokrotnie jeździł do biskupa tarnowskiego z petycjami – i nic. „Bóg jest ten sam, chodźcie na mszę do łacinników” – słyszał. Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy w latach 80. pojawiła się idea zbudowania w Krynicy cerkwi prawosławnej pod wezwaniem Równego Apostołom św. Włodzimierza Wielkiego. Szybko okazało się, że Kościół rzymski znalazł miejsce dla obrządku greckiego.

Na czym opiera się współczesna tożsamość łemkowska? Co spaja tę społeczność? Są przecież Łemkowie-Polacy, Łemkowie-Rusini, Łemkowie-Ukraińcy, Łemkowie-Słowacy. Są Łemkowie-grekokatolicy, Łemkowie-prawosławni, a pewnie i ateiści.

Przede wszystkim trauma, poczucie krzywdy i wyjątkowości własnego cierpienia, przekonanie, że tylko im wiatr wiał w oczy, a inni gryźli pestki. W drugiej kolejności świadomość odrębności od sąsiadów, przede wszystkim od Polaków. Jednocześnie ubolewają, że ich dzieci polonizują się czy słowakizują. Być Łemkiem w rodzinnej wsi jest łatwo, ale w Zielonej Górze czy Warszawie?

Bardzo ważnym symbolem pozostaje dla Łemków Thalerhof, obóz koncentracyjny niedaleko Grazu, w którym podczas I wojny światowej władze austro-węgierskie umieszczały podejrzanych o sympatie prorosyjskie. Łemkowie uważają, że był to specjalny obóz dla Rusinów.

W Poździaczu (Lesznie) koło Medyki znajduje się pomnik ofiar Thalerhofu z krzyżem wschodnim, w Tyliczu otacza się kultem grób parocha Emiliana Wengrynowicza, który zginął w obozie...

Nie był to obóz dla Rusinów, ale dla wszystkich przeciwników monarchii austro-węgierskiej. Stały tam baraki czeskie (pisał o tym Haszek), serbskie, a nawet niemieckie! Lecz Łemkowie pamiętają go najsilniej – wymordowano tam prawie całą ich ówczesną inteligencję.

W książce opisuje Pan historię pomnika wdzięczności Armii Czerwonej, wzniesionego w Zyndranowej przez miejscowych – prywatnym sumptem, z potrzeby serca, w 1976 r. Przetrwał kilka miesięcy: wysadzili go w powietrze żołnierze LWP na rozkaz władz. Odbudowano go w 2004 r., a więc już w III Rzeczypospolitej! Cała seria paradoksów.

Sympatie prorosyjskie wśród Łemków sięgają przynajmniej czasów Wiosny Ludów. Kiedy Lajos Kossuth ogłosił rewolucję niepodległościową, Wiedeń wezwał na pomoc Rosjan. Ci szli na Górne Węgry, czyli na Słowację, przez Łemkowynę, głosząc hasła wspólnoty kulturowej i językowej. Rodziły się ruchy „moskalofilskie”.

Kiedy podczas I wojny światowej Rosjanie zaczęli odnosić sukcesy wydali edykt, że Łemkowyna stanowi nieodłączną część Wielkiej Rusi. Łemkowie witali Rosjan entuzjastycznie, pomagali im. Gdy w maju 1915 r. po bitwie gorlickiej sytuacja się odwróciła, Austriacy rozpoczęli wyłapywanie rusofili. Napięcie eskalowało.

W latach 20. i 30. w Tyliczu, Leluchowie, Powroźniku, Łabowej śpiewano pieśń: „Ja Sybiru się nie boję, bo to także ruska ziemia”. Pojawiały się pomysły, by emigrować na wschód.

A język – jakie ma znaczenie dla łemkowskiej tożsamości?

Bardzo cenię liczne łemkowskie wydawnictwa, podziwiam panią Mirosławę Chomiak z Uścia Gorlickiego (dawniej Ruskiego), która przygotowała podręczniki dla szkoły podstawowej. Petro Trochanowski uczy łemkowskiego w Krynicy, Wysowej, Bielance... Można zapisać się na zajęcia prowadzone na Uniwersytecie Jagiellońskim albo Pedagogicznym w Krakowie.

Przykładów znalazłoby się więcej. Lecz istnieje mnóstwo wariantów języka rusińskiego. Mam łatwość uczenia się języków ze słuchu, ale tu napotkałem na trudności. Jeden Łemko mówił „okno”, drugi „wikinco”, a jeszcze inny używał słowa słowackiego i węgierskiego „oblok”. Między Starą Lubowlą a granicą ukraińską występuje przynajmniej siedem gwar zasadniczych, różniących się od siebie jak krakowska od podhalańskiej. Której wersji mam się trzymać? Język jako wyróżnik tożsamości narodowej to rzecz nieprosta. Wańkowicz zjeździł Mazury i stwierdził, że ludzie mówią tam po polsku. Ale mówić po polsku i czuć się Polakiem to dwie różne rzeczy. Miejscowi uważali, że mówią po mazursku. Podobnie mają się sprawy na Spiszu. Miejscowości słowackie: Lendak, Nowa Lubowla i inne posługują się gwarą podobną do zakopiańskiej, ale ich zdaniem jest to gwara słowacka.

Jak kształtują się relacje między Łemkami mieszkającymi w trzech różnych krajach? Są bardziej razem czy osobno?

I razem, i osobno. Istnieje coś takiego jak „polityczny rusinizm”. Jeśli czujesz się „politycznym Rusinem”, Ukrainiec chciałby od razu wsadzić cię do pudła. Zakarpacie to niewielki kraj, który ma kilka nazw zależących od poglądów człowieka, który ich używa: Ukraina Zakarpacka, Ukraina Przedkarpacka, Ukraina Podkarpacka, Ruś Podkarpacka... Tuż po rozpadzie ZSRR państwo ukraińskie zorganizowało na tym terenie referendum, w którym sugerowano jakąś formę autonomii. Wycofano się z tego pomysłu, gdy tylko okazało się, że 70 proc. miejscowych Rusinów chciało przyłączenia do Węgier. Taką opowieść słyszałem, nie jestem w stanie jej sprawdzić.

Jak widzi Pan przyszłość Łemków?

Pesymistycznie. Ta społeczność jest skłócona i straszliwie podzielona religijnie oraz politycznie na tle stosunku do Polski (czy jest bardziej matką, czy macochą), na tle stosunku do Ukrainy (co lepsze: niepodległe państwo ukraińskie czy coś w rodzaju dawnego ZSRR?), do Słowacji. Ilko Sova, rusiński bohater satyrycznych rysunków Fedora Vico z Preszowa, na jednym z nich wysłuchuje słowackiego urzędnika, a ten peroruje: „My Rusinów szanujemy i jesteśmy skłonni was popierać. Ale musicie w końcu zdecydować, jesteście Ukraińcami czy Słowakami?”.

W dodatku nie bardzo wiadomo, jak przyciągnąć młodych. Bo przecież na co dzień Łemko jest polskim, słowackim, ukraińskim lekarzem, nauczycielem, inżynierem. A czy da się być Łemkiem wyłącznie niedzielnym? Lecz nie wolno tracić nadziei.

A co z dziedzictwem materialnym Łemkowszczyzny?

Nie spodoba się, co powiem, ale przypomnę, że Polacy mają zasługi w ratowaniu tego dziedzictwa. W PRL wydano niemałe pieniądze na konserwację cerkwi w Powroźniku czy w Kwiatoniu. Doktor Hanna Pieńkowska, młoda, drobna dziewczyna, już pod koniec lat 40. przeczesywała wymarłe wsie w poszukiwaniu zabytków. Robiła to z narażeniem życia, bo na Łemkowszczyźnie grasowało mnóstwo rzezimieszków. Dzięki niej powstała znakomita kolekcja ikon w muzeum w Nowym Sączu. Gdyby nie ona, zostałyby rozkradzione. Niewątpliwe zasługi mają członkowie Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich z Warszawy.

A jeśli chodzi o tradycyjne wsie łemkowskie z ich charakterystyczną zabudową, to już ich nie zobaczymy. Kiedy po raz pierwszy pojechałem do Bartnego we wczesnych latach 70., słychać tam było język łemkowski, a w przestrzeni dominowały drewniane chyże. Teraz 80 proc. budynków jest murowanych, a chyże idą w ruinę. Proponowano mieszkańcom przekształcenie wsi w rezerwat architektoniczny – taki jak Chochołów na Podhalu – ale potraktowali ten pomysł źle. Stwierdzili, że nie chcą być jak Indianie na pokazach dla turystów. Ale, moim zdaniem, bali się po prostu rozlicznych ograniczeń konserwatorskich. ©

ANTONI KROH jest pisarzem, etnografem, badaczem kultury ludowej Karpat. Wydał m.in. „Sklep potrzeb kulturalnych”, „Za tamtą górą. Wspomnienia łemkowskie” oraz drugi przekład Haszkowej epopei poświęconej dobremu żołnierzowi Szwejkowi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2017