Pod światło

Fot. JOANNA GROMEK-ILLG

24.07.2007

Czyta się kilka minut

1.

Kiedy kilka dni temu szedłem Plantami, spotkałem niemłodego już mężczyznę w krótkich, szykownych białych spodenkach, trzymającego w ręce przezroczystą, zdaje się damską torebkę. Natychmiast, mimowolnie, obrzuciłem wzrokiem jej zawartość. Paczka Marlboro, niebieska zapalniczka, kluczyki od samochodu, czarny portfel i coś tam jeszcze, o zamazanych konturach. Wzrok nie słuchał podszeptów dobrego wychowania i z rozkoszą zanurzał się we wnętrzu. Obsceniczna przezroczystość plastiku zachęcała do naruszania granic prywatności obcego faceta, na wyraźne zresztą jego zaproszenie. Wszyscy byli - zdaje się - zadowoleni: właściciel torebki, który nie miał nic do ukrycia (bo rzeczywiście nie miał), moje oczy (bo nie napotkały na swojej drodze żadnej przeszkody) i ja sam - bo właśnie niosłem w swojej nieprzejrzystej dla innych oczu torbie najnowszą książkę Marka Bieńczyka.

2.

Bieńczyk torebką taką na pewno by się zachwycił. Powołana - jako torebka - do tego, by skrywać intymne sekrety, nagle odsłania swą zawartość, przykuwa cudzy wzrok, łamie granice między prywatnym a publicznym, likwiduje barykady na drodze oczu, które wcisną się wszędzie, w najciemniejsze zakamarki ludzkiego życia, byle tylko nie spocząć w bezczynności. Dawniej przezroczystość była znakiem ingerencji aparatu władzy w życie prywatne. Dzisiaj żądanie przejrzystości życia publicznego pozwala nam wszystkim mieć nadzieję, że nasze życie nie zostało całkiem oddane mrocznym siłom, że nie całkiem zostało sprzedane typom spod ciemnej gwiazdy. Ale dzisiaj żądanie przezroczystości graniczy ze społecznym ekshibicjonizmem. Popatrzcie dobrze: oto co mam. Popatrzcie dobrze: nie mam nic do ukrycia. W większości wypadków, jak ów gość na Plantach, rzeczywiście mało kto ma dziś coś do ukrycia. Paczka papierosów, kluczyki do samochodu, plastikowa zapalniczka: nic własnego, okruchy bylejakości.

3.

Autor "Przezroczystości" wytrwale i skutecznie tropi znaki przezroczystości w fantazmatycznych archiwach kultury zachodniej. Zaczyna - jak Pan Bóg przykazał - od Jana Jakuba Rousseau i jego wymarzonej "czystości serca", która zlikwidowałaby jakiekolwiek komunikacyjne przeszkody między ludźmi, potem po mistrzowsku rozwija przed czytelnikiem kolejne obrazy szklanej obsesji: Glasarchitektur, Crystal Palace, szklane domy (Żeromski!), szklani ludzie, kryształowe teksty, różne gry szklanych paciorków. Ale te kapitalne rozdziały historii zachodniej obsesji (widać tu rękę pierwszorzędnego historyka idei), co jakiś czas przerywa narracja innego rodzaju, bardziej intymna i prywatna. Bieńczyk nie tylko opisuje przejrzystość, nie tylko pieczołowicie i porywająco rekonstruuje jej historię w nowożytnej i nowoczesnej Europie, ale też o niej gorączkowo marzy, szuka jej w samym sobie i w otaczającym go świecie. Bieńczyk - marzyciel przezroczystości - napisał książkę, w której historia jest ważna o tyle, o ile - w przezroczystej torebce - skrywa klucz do zrozumienia jego samego. Tak piszą najlepsi eseiści: niby o świecie, ale głównie o sobie. Niby o sobie, ale jednak o świecie.

4.

Formalnie rzecz biorąc, "Przezroczystość" to ani esej historyczny, ani alegoryczna powieść, ani autobiograficzna narracja. Nudne i jałowe jest już krytyczne gadanie o tym, jak to zacierają się granice między gatunkami, jak niewyraźna staje się genologiczna kwalifikacja. Literatura nie jest nigdy ani czysta, ani przezroczysta, zawsze jest pokryta nieprzejrzystym nalotem, jej szklana powierzchnia nosi rysy, zadrapania, plamy, jej przezroczystość matowieje w najmniej oczekiwanych momentach. Nie da się oglądać pod światło, bo trzeba wtedy mrużyć oczy, trzeba zrezygnować z marzenia o doskonałej zrozumiałości i trzeba sobie jasno powiedzieć, że od wielkiej literatury nic ciemniejszego pod słońcem nie ma.

5.

Książka Bieńczyka jest jak życie: zlepione z różnych kawałków, skaczących od prawdy do zmyślenia, od rzeczywistości do fikcji, od narracji do refleksji, od fantazji do analizy. Głos Bieńczyka jest łatwo (i od dawna) rozpoznawalny: drżący, niepewny, obsesyjny, czasami wpadający w pułapkę zdradliwych metafor ("w pobliskim parku liście konały płowo"), falujący, nieoczywisty, histeryczny, zapierający czasami - jak w samej końcówce - dech w piersiach. Z tego powodu powiedziałbym, że jego pisarstwo, usuwając wszelki dystans między tym, kto pisze, a tym, co jest pisane (albo - wedle jego słów - między widzącym a widzianym), jest najciekawszym chyba w Polsce przykładem literatury egzystencji. W tym sensie Bieńczyk chce być przezroczysty: pokazać jak to jest z pisaniem, które życie obrało za swój temat, jak to jest z życiem, które wpadło w tryby pisania. Czytelnik jednak musi być ostrożny. W tym samym momencie, w którym Bieńczyk zdradza swoje marzenie o przezroczystości, zdradza je i w innym, bardziej podstawowym sensie: potęguje na gwałt fikcje, zmyśla sam siebie i swoje kochanki (a nawet za swoją kochankę - ze wstydu, z lęku? - się przebiera), zaciemnia swoje życie, boi się, żeby ktoś go nie przyłapał na szczerości. Taki jest autor "Przezroczystości": podzielony, rozdarty między marzeniem i lękiem, między przezroczystością i zmętnieniem, między zaufaniem a niewiarą. Bieńczyk nie ufa światu, choć pragnie się w nim zakorzenić, chce kochać, choć się miłości boi. Patrzy na świat przez szybę, pod światło i kiedy już chce wziąć od życia swoją, zdawałoby się, część, jego czoło dotyka chłodnej tafli, jego oczy zaczynają łzawić.

To niezdecydowanie, ta niepewność, ten brak, to jedna z najciekawszych rzeczy, których można się dziś w literaturze spodziewać. Nie ma u Bieńczyka naiwności realistycznego przedstawienia, żadnej sprawiedliwości wymierzanej widzialnemu światu, nie ma umysłowej lichoty, nie ma wreszcie durnej pewności, że jest, jak jest i inaczej nie będzie. Są za to delikatność, czułość, tęsknota - kruche nitki wiążące człowieka ze światem. Gdybym miał wybrać z różnych rzeczowników najtrafniej określających pisarstwo Bieńczyka jeden tylko, zdecydowałbym się bez wahania na czułość.

6.

Ale o co tu chodzi? Czym jest tytułowa przezroczystość? I dlaczego ma ona dla nas jakiekolwiek znaczenie? Pamiętać trzeba, że Bieńczyk jest autorem najciekawszych polskich studiów o melancholii. Chciałoby się powiedzieć, że przezroczystość to fantazmat leczący z melancholii, która obrócona jest w przeszłość, w stronę tego, co bezpowrotnie utracone. Przezroczystość z kolei, uciekająca od "skłębionych warstw przeszłości", obrócona jest w przyszłość, jest utopijnym marzeniem o tym, co się jeszcze nie zdarzyło, a co wciąż jeszcze może się zdarzyć, co nie niesie w sobie zmącenia, zaciemnienia przygodną egzystencją, co - w sumie - leczy z życia. "Może to światło przyszło jeszcze z innej strony?" pyta słusznie Bieńczyk, dociekając źródeł swojej fascynacji. Ale jaka to strona? Skąd przychodzi to światło, które kładzie się ciepłym, żółtym kwadratem na ścianie (to obsesyjny obraz, z głębi najwcześniejszego dzieciństwa, powracający w książce jak przejrzysty refren), skąd ten "delikatny, ledwo widoczny kwadrat"? Bieńczyk cały czas nam sugeruje, że przezroczystość egzystencji wybawia nas od nadmiaru własnego "ja", które jest główną przeszkodą w miłości. Wybawia nas od histerii, definiowanej jako "skaza na przezroczystości". Histeryk, podobnie jak melancholik, mnoży przeszkody między sobą i kimś innym, zarysowuje swoim imieniem szybę, przez którą ledwo już widać ukochaną kobietę, odmienia swoje imię przez wszystkie przypadki, gromadzi gorączkowo ślady własnej egzystencji, byleby tylko nie uciekła, nie rozmazała się w pustce. Marzyciel przezroczystości odwrotnie: pragnąłby przeminąć bez śladu, rozpuścić się w świetle, w krysztale, w mroźnym powietrzu, chce być "czystą taflą, której nic, żadna litera, żaden cień już nie zakłóci". A wszystko po to, żeby móc się wreszcie prawdziwie porozumieć, żeby nie było między nim a światem żadnej przeszkody, żeby uczucie przepływało z serca do serca, bezpośrednio, błyskawicznie, żeby nie trzeba było niczego tłumaczyć. Histeryka rani każde opóźnienie przychodzące ze strony świata: nie jest rozumiany od razu, sens chwieje się w ironicznym spojrzeniu kogoś drugiego, miłość nie przychodzi natychmiast, sława zostaje odroczona. Przezroczystość (a przynajmniej marzenie o niej) usuwa wszystkie te przeszkody: serce przytula się do serca, nie trzeba wielu słów, wystarczy być, można - a nawet trzeba - milczeć. Książka o przezroczystości jest próbą milczącej ucieczki z dławiącego ucisku histerii.

7.

Ale i historii. "Przejrzystość wsysa i zmienia w zmrożony lazur dzieje ludzkie". Nie ma wątpliwości: choć Bieńczyk sporą część książki poświęca społecznym i politycznym kontekstom przejrzystości, on sam najchętniej wymyka się z publicznej przestrzeni i wpada w otchłań metafizyki. "W rzeczywistości społecznej przezroczystość jest niemal zawsze względna, oderwana od metafizyki". Narrator i bohater śmieje się, że ukradli mu słowo, pojęcie, ideę, obsesję i postanawia ukraść ukradzione, zawłaszczyć na nowo wywłaszczone, odzyskać metafizyczne prawo do przezroczystości bezwzględnej, absolutnej. Jak to robi? Jak pisarz: "Pracując nad jakimkolwiek tekstem, rozrzedzałem bezwiednie konkret znaczeń, słowa uciekały od sensów, metafory gubiły idee, wszystko nieuchronnie dążyło do abstrakcji, zza zdań prześwitywała biel". Coś mi się w tym wyznaniu (wybitym przez wydawcę na okładce książki) nie zgadza. Po jednej i tej samej stronie Bieńczyk umieszcza słowa, metafory, abstrakcję i biel? Jakim cudem? Przecież jest dokładnie na odwrót: metafora niweczy abstrakcję, dokładnie tak, jak zabarwione krwią ciało niweczy biel czystego bytu. Bieńczyk z uznaniem cytuje jednego z filozofów, który przekonywał, że "byt jest biały i przezroczysty", ale dodaje, że nie wie dlaczego. Jak to dlaczego? Byt jako taki, największa z możliwych abstrakcji, źle znosi język kolorujący jego nicość. Dlatego jest przezroczysty, że nie można do niego nic dodać, a skoro nie można nic dodać, to znaczy to, że czysty byt nie należy do życia, nie należy do literatury. Nie można uciekać w abstrakcję i jednocześnie pozostawać sługą metafory. Nie można pisać i jednocześnie milczeć. Nie można - by rzecz wypowiedzieć do końca - rozrzedzać konkretu znaczeń i kochać.

8.

Tu czytelnik Bieńczyka, który wciąż pyta sam siebie i autora, "skąd przychodzi to światło", skąd przychodzi nieustępliwa obsesja przezroczystości, dochodzi do najważniejszego momentu. Cała książka, od pierwszej strony, wielkimi szusami i małymi kroczkami zmierza do wypowiedzenia jednej prostej tezy: jeśli marzyciel przezroczystości chce w jednym, prostym, przejrzystym zdaniu zawrzeć samego siebie, wyrazić esencję własnego imienia, powiedzieć, "oto ja", jakim jestem naprawdę, niekłamany, autentyczny, to właśnie to jedno, najważniejsze zdanie zostaje w książce Bieńczyka wypowiedziane wtedy, gdy narrator, "nieskończenie ufny", patrzy na twarz śpiącej kochanki. "To ty, to ty sama jesteś tym moim zdaniem, pomyślałem, tymi kilkoma wyrazami, ociupinką zgłosek, tak, nie, tak, nie, tak, to ty się w nie układasz i nim brzmisz". Książka Bieńczyka to wielka (może największa w dzisiejszej naszej bladej literaturze) pochwała miłości, której inną nazwą jest przezroczystość.

9.

A jednak zaraz na następnej stronie, ten sam narrator (ten sam bohater, ten sam autor) zdaje sobie sprawę, że jest jeszcze inna przezroczystość, ta, która ostatecznie odbiera mowę, która rozwiązuje kształty, która jest tak biała, że żadne oko ludzkie jej nie może dojrzeć. "Któregoś dnia, pomyślałem, dnia wysyłającego z przyszłości swe pierwsze zarysy, wejdę w ten kwadrat, stanę się przezroczysty i oddech Olgi nie będzie miał przystani". Bieńczyk wie dobrze, aż za dobrze, dlaczego byt jest biały i przezroczysty. Wie dobrze, że "prawdziwa samotność jest zawsze przezroczysta". Wie dobrze, choć o tym milczy, że czysty byt i czyste nic są tym samym, że świetlisty kwadrat na ścianie, który pojawił się w dzieciństwie i szuka go przez tyle lat, wzywa go nie do pisania, nie do szukania zgrabnej metafory, ale do świata czystego, przejrzystego, nieobecnego w żadnym bukiecie, do świata nieludzkiego, poza dotykiem i - niestety - poza czułością. Marzenie o przezroczystości nie jest wcale marzeniem o miłości. To marzenie o ucieczce od niej, od trudnego życia, od ocienionej egzystencji, od śladów niezborności. Wyglądanie przejrzystości to wyglądanie śmierci. Wygaszanie podmiotu to wygaszanie życia.

10.

Widmo śmierci krąży jak czarny kruk nad książką o przezroczystej miłości. Bieńczyk zbliża te dwie obsesje swojego pisarstwa (przeczytajmy pod tym kątem "Tworki", fortunnie właśnie wznowione) w akcie pisarstwa, które - jak wiemy od dawna - jest zaklinaniem ostatecznej nieobecności. Dla Bieńczyka pisanie jest czułym wywoływaniem z nicości kogoś drugiego, bliskiego, choćby na chwilę, zanim jeszcze wszyscy wejdziemy w żółty kwadrat, zanim wszyscy rozpuścimy naszą egzystencję w nieodwołalnej bieli, zanim wszyscy przeminiemy bez śladu. Myślę, że trudno znaleźć lepszy powód do pisania, i dziś już mało kto poza Markiem Bieńczykiem tak poważnie - i odważnie - traktuje literaturę.

MAREK BIEŃCZYK, "Przezroczystość", Wydawnictwo Znak, Kraków 2007.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2007