Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdzieś z peryferii, już z wylotu na Wyszhorod, znad samego Dniepru, który przez tydzień leżał za oknem ciężki i szary. Niby płynął, ale był tak wielki, że marszczyła się na nim ledwo skóra fal, a wnętrze musiało pozostać nieruchome. Trochę jak z morzem. A i tak miałem szczęcie, bo od drugiego brzegu oddzielała mnie piaszczysta wyspa, więc dopiero gdzieś dalej, w pomniejszeniu widziałem jego ogrom. Oglądałem go przez tydzień każdego poranka, pod niskim niebem, które jeszcze potęgowało rozległość.
A teraz siedzę w pociągu, wyglądam świtu i wspominam Kijów, miasto warte swojej rzeki. Z urwiskami wieżowców na lewym brzegu, z tą ich nieprzejednaną skalistą i nieregularną strukturą, jakby się wypiętrzyły tak samo geologicznie jakoś, tektonicznie, odwrotnie od wód, które drążyły w głąb. Ale zarazem szkliste, świetliste, zwieńczone złotymi kopułami w guście hełmów jeźdźców ze stepu. I filarzaste, gzymsiaste, pilastrzaste, łukowate, igliczaste i na trzydzieści pięter. W Pekinie coś takiego widziałem, w nowobogackim Kazachstanie. Jak szyderstwo z europejskiej oszczędności, z prostych i ostrych jak brzytwa krawędzi, które mają cywilizowane od niepojętego kosmosu oddzielić.
Podobało mi się to miasto, chociaż mnie przytłaczało. O wpół do piątej rano opustoszałe prospekty wiodły donikąd. Coś tam świeciło, pomigiwało burorudo albo wyświetlało ogólnoświatowe objawienia z dziedziny produkcji, handlu oraz niepowtarzalnych okazji, ale to grzęzło, przepadało w mrocznej przestrzeni. Cóż, w końcu miasto wybudowano na stepie, a przecież ze stepem, który zaczyna się w Mandżurii i kończy na Węgrzech, nikt nie wygra, żadna twierdza, żadna urbanistyka, żadna osiadła cywilizacja. Co najwyżej chwilowo, gdy zapali wszystkie światła, neony oraz reklamy, osiągnie zwycięskie złudzenia. Lecz potem nadchodzi stepowa noc, która nawet Chreszczatikowi daje radę z jego imperialnym monumentalizmem, z tą cudną kolosalnością, z tymi fasadami, jakby kute były od razu w kamieniołomach z litej skały i dopiero potem transportowane na miejsce. Nadciągał ten mandżurski i zatapiał wszystko. Wlał się do wnętrza faraoniego dworca i wypełnił go jak zafarbowana na ciemny brąz woda. Ludzie żeglowali w tej zawiesinie jak okutane skalary, ciągnąc za sobą nieważkie bagaże. Polubiłem to miasto, ponieważ jest waleczne. W listopadzie ponure i gorzkie w smaku, ale staje naprzeciw ciemności i pustemu rozpędzonemu powietrzu znad równin. I teraz je wspominam.
Zrobiło się jasno, znaczy jasnoszaro, pociągiem rzuca i ledwo trafiam w klawisze. Za oknem jest płasko, chwilami podmokło, za godzinę będziemy we Lwowie. Zaorane pola, czasami koń na późnej trawie, stawy w kolorze przełamanego żelaza, ostatnie złoto brzóz, kałuże na polnych, trochę śmieci, psie stadko w żółtej trawie na odludziu, przysiadłe cerkiewki z nową pozłotą na kopułach, niebieski dym gdzieś znad sosnowego zagajnika. Wszystko to, czym pokryty jest kraj, gdy podróżujemy między jednym dużym miastem a drugim. Popatrywałem to na ekran, to za okno, to na ludzi. Prawie nikt nie interesował się pejzażem. Większość wpatrywała się w swoje ekrany bez chwili przerwy. Tak mi się wydawało. No ale może na pamięć znali ten krajobraz, który, co tu kryć, był jednak dość monotonny. Niektórzy go po prostu przesypiali. Niewykluczone też, że chcieli go jak najszybciej opuścić, w dosłownym i zarazem symbolicznym znaczeniu. Wyrwać się z niego, ponieważ w jego wnętrzu przyszli na świat i widok szarej wody marszczonej przez wiejące z głębi nicości wiatry im się przejadł. Po prostu przeczekiwali przestrzeń, by na koniec gdzieś przed nią się schronić. Ten pociąg był dla nich dobry. Między Kijowem a Lwowem zatrzymywał się tylko raz. ©