Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pochwała gry zespołowej – tak można by to wszystko podsumować, nie dając sobie narzucić narracji o nudnym finale godnym nudnego turnieju, w którym – w związku z powiększeniem liczby występujących zespołów z 16 do 24 rozegrano stanowczo zbyt wiele meczów (nieprawda: być może gdyby nie to powiększenie nie zobaczylibyśmy na turnieju tych, którzy zarówno na boisku, jak na trybunach dali mu tak wiele – Islandczyków albo np. Irlandczyków z Północy i południa). Nie ulegając opowieściom o zmęczeniu tych najlepszych zawodników zbyt długim sezonem, nie narzekając na zbyt defensywny styl gry i związaną z tym niewielką liczbę bramek. Nie marudząc, że Portugalczycy w ciągu całego turnieju wygrali zaledwie raz, a poza tym remisowali i – tak jak z Polską – rozstrzygali o ostatecznym sukcesie w dogrywce i w rzutach karnych. Zauważając przede wszystkim to, jaki wpływ na przebieg finału miało zdarzenie niemalże z porządku pozafutbolowego.
Cristiano Ronaldo, którego przyzwyczailiśmy się przez tyle lat traktować jak maszynę do strzelania bramek (zdobywał po pięćdziesiąt goli w trakcie sześciu ostatnich sezonów), i którego postawa w meczu półfinałowym z Walijczykami przesądziła o tym, że Portugalia zaszła aż tak daleko, w siedemnastej minucie meczu finałowego zderzył się z Dimitri Payetem i po kilkuminutowych próbach kontynuowania gry musiał się poddać. Ronaldo, nazywany – z racji obsesyjnego niemal dbania o swoje ciało, kondycję, dietę itd. – cyborgiem czy humanoidem; Ronaldo, dla którego to spotkanie miało być ostatnim etapem marszu po Złotą Piłkę, przyznawaną najlepszemu piłkarzowi świata, ze łzami w oczach opuścił boisko zanim mecz zdążył na dobre się rozkręcić. I, o paradoksie, bynajmniej nie podcięło to skrzydeł Portugalczykom, ba: można było odnieść wrażenie, że w momencie zejścia portugalskiej megagwiazdy to z Francuzów zeszło powietrze. Owszem: szarpał aktywny Moussa Sissoko, owszem: próbował uderzać głową wyjątkowo zresztą niski jak na piłkarza Griezmann, owszem: rezerwowy Gignac trafił w słupek już w 92. minucie, ale były to nieliczne momenty, w których Portugalczycy tracili kontrolę nad meczem.
Pochwała gry zespołowej – tak więc podsumujemy to wszystko, z ulgą konstatując, że można mówić o piłce nożnej nie jako o dyscyplinie, w której wszystko zależy od tych największych i najsłynniejszych. Ronaldo? Przecież on również naharował się w drodze do finału, poświęcając dla zespołu nawet ulubioną pozycję na boisku, dużo biegając nie tylko po to, by zgubić krycie i znaleźć wolne pole, ale także, by przeszkodzić w rozgrywaniu akcji rywala. Francuz Paul Pogba, który za chwilę ma się stać najdroższym piłkarzem świata? Pozostawał w cieniu o wiele skromniejszego kolegi z reprezentacji, Antoine Griezmanna, i tylu innych: Moussy Sissoko w finale, tak jak w fazie grupowej Dimitri Payeta. Walijczyk Gareth Bale? Polak Robert Lewandowski? Ich również powinniśmy oceniać przez pryzmat tego, ile poświęcili dla drużyny.
Wygrywa zespół. Ciężko pracujący, świetnie zorganizowany, wyjątkowo trudny do ogrania – z pewnym bramkarzem, tyleż znakomitą, co irytującą (Pepe!) parą stoperów, trudnym do sforsowania środkiem pola. I z trenerem, który świetnie wie o tym, że niezbędną częścią zespołu są również rezerwowi.
Mistrzostwo Europy Portugalii dał wprowadzony w końcówce meczu Eder, ale nie zawiedli także inni zmiennicy – szarpiący na skrzydle Quaresma i wprowadzający wiele spokoju w drugiej linii Moutinho. W sumie: fajny morał, nieprawdaż?