Patent na zupę

W kwestii zastrzegania produktów merkantylizm już wygrał. Wielka więc wdzięczność dla rodziny Jacka Kuronia, że nie zastrzegła nazwy „kuroniówka”.

31.08.2015

Czyta się kilka minut

Zupa najs (przepis na końcu tekstu) / Fot. Kamila Zarembska, Wojciech Szatan
Zupa najs (przepis na końcu tekstu) / Fot. Kamila Zarembska, Wojciech Szatan

Z ołtarza zrobili parkometr. Wiem, że to przesada, ale samo mi to się w głowie lęgnie, gdy natykam się w kościołach na te maszynki, co zastąpiły stojaki na świece. Wrzucasz monetę i na z góry zaprogramowany czas zapala się ledowa lampeczka. Nie znam teologicznych aspektów, ale akt zapalenia świecy zawsze rozumiałem jako pozostawienie widomego znaku modlitwy, czynione jakby dla jej podkreślenia i na pamiątkę. Nawet włóczęga zaglądający tylko przez dziurę w płocie na Boże poletko, wolny od pokus szukania u świętych magicznych „mocy”, wrzuca raz po raz miedziaka do puszki i zapala świecę, myśląc o zdrowiu swoich dzieci. Są takie kościoły, gdzie nawet niedowiarka dopadają myśli o tym, co ważne w jego życiu, bo innego się nie spodziewa.


Dobra, mogę odżałować brak płomyka, rządzą przepisy pe-poż i redukcja dwutlenku węgla. Tak naprawdę chodzi mi o tę puszkę. Dotychczas było domyślnie wiadome, iż postawieniu świeczki winna towarzyszyć drobna ofiara na rzecz kościoła. Często nawet na karteluszku wypisano konkretną kwotę – ale nie było automatyzmu transakcji handlowej. Ktoś bez grosza przy duszy mógł czuć się w prawie odroczyć ofiarę na kiedy będzie mu się lepiej powodziło. Maszynka nie uchyla takiej furtki, choćby wielkości ucha igielnego. Tyle a tyle za każde pół godziny. Gdyby nie przywilej konkordatowy, ołtarz musiałby wypluwać paragony. Opłata, nie ofiara. Zmuszeni co dwa kroki wstukać pin, w ogóle zapominamy, że sens dawania/brania zazębia się z merkantylnym postrzeganiem relacji między ludźmi, ale się w nim nie wyczerpuje. Nawet gdy dajemy/bierzemy w ramach wymiany dóbr i usług, pozostaje nam margines arbitralności (możemy np. dorzucić napiwek do rachunku) oraz intencji skierowanej na osobę. Nie da się tego łatwo przeliczyć na monetę. Logika parkometru na przykład obnaża swoje ograniczenia wobec tak zwanej własności intelektualnej.

Małgorzata Musierowicz zarejestrowała słowo „Jeżycjada” jako znak towarowy. To element jej sporu o nadużycie dorobku z pewną trupą teatralną, w którym nie umiem zająć stanowiska; na tyle, na ile pamiętam jej książki, sądzę jednak, że egzorcyzmy czynione przez antyborejkowych dekonstruktorów są przesadzone. Tym bardziej że sama autorka rozwiała raz a dobrze całe to inteligencko-cnotliwe ciepełko. Zżymać się na klecone w złej wierze nadinterpretacje, ba, nawet głośno żałować, że się stworzyło powszechnie rozpoznawalny byt literacki – to święte prawo autora. Ale nasyłać panów z teczką wyspecjalizowanych w „ochronie” dobrego imienia kokakoli i dureksa to jest jakieś takie... hollywoodzkie.


Dante umarł zbyt dawno, żeby we florenckim ratuszu powołać komisję oceniającą, czy użycie „dantejskich scen” w wypowiedzi publicznej spełnia intencje autora. Ale nie jest za późno, żeby spadkobiercy zlecili kancelarii kontrolę nad użyciem wyrażenia „jak z Mrożka”.


Kiedy już wszystko ładnie się uszczelni, pozostanie nam jeszcze jedna dziedzina kultury będąca nieustanną reinterpretacją, pastiszem, kontaminacją: kuchnia. W kwestii zastrzegania produktów merkantylizm już wygrał: oprócz marek pojawiają się coraz to nowe rodzaje chronionych nazw, jak np. przeklęty system oznaczonego pochodzenia, który zbyt często bywa pretekstem, żeby zadowalać biurokratów, a nie klientów. Ale nazw potraw i procedur to się jednak nie ima. Owszem, była w latach 80. głośna próba stworzenia przy włoskim resorcie rolnictwa „akademii” przechowującej patenty na sos boloński itd., ale skończyło się to tylko zmarnowaniem publicznego grosza.


Nie wiem, czy na podobne pomysły nie wpadli również Francuzi, na ogół skorzy do etatyzmu. A mieliby całkiem dobre powody, skoro na hasło „beszamel bez masła” Google wyświetla 110 tysięcy wyników. Można się spierać, czy mleko do zasmażki wlewamy od razu czy stopniowo i czy powinno być ciepłe, czy raczej chłodne – bo, jak wynika z moich doświadczeń, tworzy mniejsze gluty. Rób jak chcesz, ale kochaj (to znaczy: daj masło, mąkę, mleko). Ten fundament najdelikatniejszej miękkości i zmysłowego rozmarzenia składa się z trzech niezmiennie składników. Biedny duch markiza Béchameila samotnie nawiedza ze strasznym wyciem kuchnię, ilekroć ktoś dodaje oleju albo mleka sojowego. Mam nadzieję, że w ochronie dobrego smaku papieskich kremówek nie sięgniemy po paragrafy i poprzestaniemy na bojaźni cukierników przed naruszeniem czci świętego. ©

Wielka wdzięczność dla rodziny Jacka Kuronia, że nie zastrzegła nazwy „kuroniówka”. Musiała to być tania w produkcji zalewajka na resztkach mięsa z dużą ilością ziemniaków, może zagęszczona kaszą, doprawiona pieprzem, bo w tamtych czasach rząd pozwalał biednym ludziom na takie fanaberie. Sam zaś robię zupę, której nazwę poniekąd przywłaszczyłem. A było to tak: pewnego razu do kuchni, jaką prowadziłem na Muranowie, przyjaciółki z żydowskiej fundacji przyprowadziły gościa. Zjadłszy zupę, parę razy powtórzył, że była „najs”. Ponieważ był to wnuk Szlomo Asza, długo zachodziłem w głowę, co to słowo może znaczyć w jidysz. Wreszcie oświeciło mnie, że mówi po prostu „nice” po angielsku. Kroimy drobno cebulę, małą marchew i łodygę selera naciowego, dusimy kilkanaście minut na wolnym ogniu na 3-4 łyżkach oliwy. Jeśli sezon, możemy dołączyć pokrojonego pasternaka. Wrzucamy drobno pokrojoną małą czerwoną paprykę, garść mrożonego groszku i parę liści włoskiej kapusty pociętych w paski. Dusimy minutkę, zalewamy wodą lub (lepiej) bulionem warzywnym, solimy, dodajemy gałązkę tymianku i szczyptę zmielonego kminku. Po ok. 10 minutach dorzucamy ze dwie garści (czyli maksymalnie 100 g) ryżu typu arborio czy carnaroli. Gotujemy kwadrans, gasimy i pozwalamy ryżowi dojść do miękkości, podajemy od razu. Jeśli zupa postoi, to po paru godzinach ryż się rozpadnie i będzie niezbyt apetycznie wyglądał, za to konsystencja zrobi się niesamowicie aksamitna. Zupa najs.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2015