Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jednym z symboli sprzeciwu wobec reżimu Łukaszenki stało się pewne podwórko na przedmieściu Mińska, otoczone wieżowcami. Wszystko dzięki wielkiej aktywności obywatelskiej okolicznych mieszkańców, koncertom antyreżimowych muzyków i muralowi wolności, o którym słyszała cała Białoruś. Choć wielokrotnie zamalowywany przez funkcjonariuszy, za każdym razem powracał.
Podwórko nazwano „placem Zmian”, a jednym z jego organizatorów był 31-letni Raman Bandarenka. Kilka dni temu zobaczył, że pod osłoną ciemności jacyś ludzie zrywają biało-czerwono-białe wstążki, i wyszedł, by zaprotestować. Został pobity i wywieziony w nieznane przez funkcjonariuszy w cywilu. Odnalazł się na oddziale reanimacyjnym, ale jego życia nie udało się uratować.
Bandarenka to siódma ofiara śmiertelna protestów. Jego śmierć wyjątkowo wstrząsnęła społeczeństwem: stała się symbolem ostatniej kulminacji represji. Od wyborów 9 sierpnia do połowy listopada zatrzymano ponad 20 tys. protestujących, tysiące pobito i skazano na karę aresztu, wszczęto tysiąc spraw karnych, z uniwersytetów wyrzucono kilkuset studentów i wielu wykładowców. Pracę straciła nieznana liczba strajkujących robotników, represje zaś dotknęły wiele grup zawodowych – od lekarzy po sektor informatyczny.
Skala represji pozwala mówić, że Białoruś stała się państwem milicyjnego terroru. Jedynym oparciem władzy zdelegitymizowanego Łukaszenki stał się sektor siłowy. Gdy reżim uznał, że liczebność demonstracji spada, przystąpił do kontrataku. Błędna jest jednak kalkulacja, że oznacza to spadek nastrojów protestacyjnych. Te nie tylko pozostają silne, ale wzmacniają się z każdym kolejnym przestępstwem władz.
Choć nikt nie wie, ile to jeszcze potrwa, to na dłuższą metę żaden system w Europie nie może trzymać się tylko na przemocy. ©