Państwo o słabej marce

Nie, to nie będą dobre rady dla nowego rządu, jakich wszyscy dziś udzielają. Będzie to próba odpowiedzi na pytania: gdzie jesteśmy? Jaki jest świat wokół nas? One są ważniejsze niż dobre rady. Bo w minionych dwóch latach tak naprawdę niewiele się zmieniło w treści polskiej polityki zagranicznej.

04.12.2007

Czyta się kilka minut

Spór o dwa lata rządów PiS w polityce zagranicznej był w dużej mierze sporem o formę. W dyskusji tej polityka zagraniczna stała się - jak wiele innych tematów - elementem wewnętrznej gry politycznej, a nie obszarem ścierania się odmiennych wizji roli i miejsca Polski w Europie. Różnice dotyczyły głównie taktyki i stylu działania, a nie przekonania, że Polska działa w nowym otoczeniu, które wymaga zdefiniowania na nowo interesów państwa. Temperatura sporu była więc często odwrotnie proporcjonalna do jego treści.

Powodem do zmartwień nie jest zatem "katastrofa polskiej polityki zagranicznej pod rządami PiS" (bo takiej nie było), lecz fakt, że ostatnie lata nie przyniosły zapowiedzianej i oczekiwanej pozytywnej zmiany.

W istocie w minionych dwóch latach presja na kontynuację, choć skryta pod grubą warstwą groźnie brzmiącej retoryki, była silniejsza od presji na zmiany, które miały być odpowiedzią na słabnący "impuls integracyjny" w Europie i rozpad relacji atlantyckich (przynajmniej w ich tradycyjnej formie). Zakwestionowaniu przez polskich polityków stylu przywództwa "starej Europy" towarzyszył brak wiary we własne siły, niewystarczające umiejętności lub zwyczajny lęk przed przejęciem części odpowiedzialności za losy projektu europejskiego. A jedyną odpowiedzią na problem rozchodzących się perspektyw Waszyngtonu i Warszawy okazała się być zmiana retoryki wobec USA.

W pół drogi

Tymczasem prawdziwy przełom w polskiej polityce zagranicznej został zapoczątkowany trzema wydarzeniami: udziałem w wojnie w Iraku (marzec 2003 r.), hasłem "Nicea albo śmierć" (wrzesień 2003 r.) i wsparciem dla Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie (przełom 2004/05 r.).

Z tym tylko, że przełom ten miał charakter spontaniczny, a zatem nietrwały. Wymagał ugruntowania: stworzenia nowej, spójnej koncepcji i zmiany strukturalnych podstaw polityki zagranicznej, aby mogły tę koncepcję wspierać.

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zamiast tego w społeczeństwie stworzono przekonanie - i to mające charakter ponadpartyjny, niezależny od sympatii politycznych - że przyszłość Polski jako jednego z europejskich liderów jest przede wszystkim kwestią charakteru i stylu przywództwa, a nie jego jakości wspartej siłą instytucji państwa.

To szkoda, której się łatwo nie naprawi.

Jan Rokita, dziś poza polityką, nazwał obecny problem pozycji Polski w świecie problemem "marki państwa". Na spotkaniu na Uniwersytecie Warszawskim (zorganizowanym przez Niezależne Samorządne Koło Naukowe "Solidarność" i rocznik "Teologia Polityczna") Rokita przekonywał, że o ile duże i znane na świecie firmy mogą sprzedawać słabe produkty po zawyżonych cenach, to mali i nieznani producenci muszą kłaść nacisk na jakość; muszą też być tani.

Podobnie jest z państwami: Polska w ostatnich latach obniżyła swą markę, ponieważ na przekór przyzwyczajeniom i zadowoleniu partnerów zmieniła profil swej polityki, a jednocześnie zmiana ta została przeprowadzona w sposób nieprofesjonalny. W efekcie powstał produkt obiecujący i intensywnie reklamowany, którego jakość pozostawia wiele do życzenia.

Z tym bagażem przyjdzie się zmierzyć nowemu rządowi. Może on, wzorem poprzedników, położyć nacisk na zmianę formy przywództwa, co w krótkiej perspektywie wzmocni przekonanie, że jest świetnie. W dłuższej jednak udowodni, że król jest wciąż nagi.

Alternatywą jest stawienie czoła nierozwiązanym problemom i niewydolności Polski w wyznaczaniu, koordynowaniu i realizowaniu celów polityki zagranicznej. Przyniesie to - przynajmniej na początku - pokaźną dawkę rozczarowań i utratę blasku w oczach opinii publicznej (bo o prawdziwe sukcesy będzie trudno), ale stworzy szansę na trwałą zmianę w traktowaniu Polski na świecie. Otoczenie międzynarodowe staje się coraz bardziej nieprzyjazne dla państw o słabych "markach".

Ta stara Ameryka

17 lat temu Charles Krauthammer, publicysta związany z tzw. neokonserwatywnym nurtem polityki amerykańskiej, opublikował na łamach "Foreign Affairs" słynny esej zatytułowany "Moment jednobiegunowości". Twierdził w nim, że koniec "zimnej wojny" stawia USA w roli jedynego mocarstwa, któremu nikt nie będzie w stanie rzucić wyzwania. Zamiast więc ograniczać swą rolę w świecie, Amerykanie powinni jego zdaniem zrobić użytek z tej przewagi, aby stworzyć globalny ład chroniący amerykańskie interesy.

Dziś Krauthammera i środowisko neokonserwatywne uważa się za odpowiedzialnych za wplątanie USA w wojnę w Iraku i za porażki w globalnej "wojnie z terroryzmem". Jednak pogląd ten prowadzi do tyleż prostego, co nieprawdziwego wniosku, że prawdopodobna przegrana Republikanów w wyborach prezydenckich w listopadzie 2008 r. i kompromitacja idei neokonserwatywnej będzie przełomem dla globalnej strategii USA. Że Amerykanie spojrzą wtedy na świat oczami Europejczyków i zwrócą się w stronę sojuszników oraz instytucji prawa międzynarodowego.

Przekonanie takie wydaje się naiwne. Bardziej prawdopodobne jest to, że "moment jednobiegunowości" nadal będzie kształtować myślenie amerykańskich decydentów, gdyż nierozwiązane problemy bezpieczeństwa narodowego zwiększają determinację USA w samodzielnym osiąganiu swych celów. Nacisk na politykę i ograniczenie siły militarnej będzie więc jedyną zmianą metod; zmianą wymuszoną przez fiasko dotychczasowej strategii i przez groźbę recesji w USA, a zatem konieczność sanacji gigantycznych wydatków zbrojeniowych.

Powrót do dypslomacji nie będzie jednak powrotem do NATO czy partnerstwa z Europą, lecz do spotkań na szczycie z największymi partnerami. Widać to wyraźnie w kontaktach Amerykanów z Rosją, Niemcami, Francją i tradycyjnie Wielką Brytanią. Wizyty premiera Gordona Browna, kanclerz Angeli Merkel i prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego pokazały, że nowy kształt partnerstwa atlantyckiego oparty będzie głównie na dwustronnych kontaktach najważniejszych stolic z Waszyngtonem, a nie na odnowie Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Stwarza to Amerykanom komfortową sytuację dla pozyskiwania i rozgrywania tych państw dla własnych celów. Zarazem jednak wystawia administrację waszyngtońską na poddanie się rozgrywkom swych partnerów, dla których współpraca atlantycka staje się bardziej narzędziem narodowych polityk niż wyrazem troski o przyszłość partnerstwa USA z Europą.

Przetargowa "tarcza"

W eseju o nowym prezydencie Francji, opublikowanym na łamach "The New York Review of Books", amerykański publicysta William Pfaff twierdzi, że Sarkozy wcale nie zmienia podstaw francuskiej polityki, lecz tylko dostosowuje ją do nowej sytuacji globalnej. "Komentatorzy i politycy amerykańscy, którzy myślą, że jest on francuską wersją Ronalda Reagana albo neokonserwatystą, oszukują samych siebie" - pisze Pfaff. W istocie Sarkozy jest "politykiem francuskim, doświadczonym i ukształtowanym przez Francję, wychowanym w wierze, że siła i odpowiedzialność należy do scentralizowanego państwa". Co więcej, dodaje Pfaff, Sarkozy jest człowiekiem praktycznym, "interesuje go siła jako taka, a nie własna wizja tego, co można osiągnąć za pomocą tej siły".

Ta surowa ocena jest coraz częściej podzielana przez europejskich komentatorów. Zwłaszcza niemieccy obserwatorzy zarzucają Sarkozy'emu przerost ambicji, egotyzm i chęć podporządkowania sobie Europy. Po jego wystąpieniu w Parlamencie Europejskim, gdzie jednym tchem nawoływał do stworzenia armii europejskiej i zwiększenia protekcjonizmu gospodarczego, "Financial Times Deutschland" ostrzegał, że niekonsultowany z Londynem pomysł europejskiej armii może stać się zarzewiem kolejnego kryzysu w Europie i pytał, czy prezydent Francji chce być motorem czy hamulcowym integracji?

Co to oznacza? Otóż tyle że tak jak "moment jednobiegunowości" nadal wytycza amerykańskie myślenie o świecie, tak "moment narodowy" staje się czynnikiem dominującym w polityce uprawianej w Europie. I to w chwili, gdy nowy "traktat reformujący" instytucje Unii Europejskiej ma być początkiem odbudowy Wspólnoty.

Nowa dynamika w relacjach atlantyckich stwarza Polsce teoretycznie nowe możliwości. Teoretycznie, bo pokus i nadziei będzie więcej niż realnych szans na zmiany. Trudno wyobrazić sobie, by właśnie teraz Polska zaczęła nowy rozdział w polityce amerykańskiej, gdy Berlin i Paryż wróciły do łask, gdy współpraca z Rosją jest Amerykanom niezbędna do rozwiązania problemu Iranu, a zostawienie wojsk w Iraku lub wysłanie większej ich liczby do Afganistanu nie daje już tytułu do poważnych rozmów i realizacji polskich postulatów.

Jedynym potencjalnym narzędziem nacisku jest "tarcza antyrakietowa". Ale żeby jej użyć, trzeba wiedzieć, jak i po co. No, i mieć ku temu odwagę.

Zdani na siebie

Trudno też dać wiarę w możliwość polsko--francuskiego sojuszu jako wehikułu, który wyniesie Polskę do grupy sześciu największych państw Unii bez pomocy Niemiec. W sensie nominalnym Polska już należy do "G6". Problem w tym, że nie wiadomo co - poza prestiżem - możemy w ten sposób osiągnąć. Unia żyje dziś terroryzmem i globalnym ociepleniem: kwestiami ważnymi, ale nieoferującymi Polsce żadnej autonomicznej roli do odegrania.

Równie wątpliwym pomysłem jest wysuwanie na forum Unii inicjatyw integracyjnych czy silniejsze korzystanie ze wsparcia gremiów wspólnotowych: Komisji i Parlamentu. Choć budowa Unii politycznej stwarza większe szanse państwom małym i średnim, chroniąc je przed egoizmem dużych, dziś projekt ten nie ma szans na realizację. A Polska nie ma sił, by zmienić bieg wydarzeń w Unii i stworzyć zaporę przeciw renacjonalizacji polityki europejskiej.

Odniesiemy zatem sukces, jeśli obronimy swą dzisiejszą pozycję. Musimy się jednak liczyć z koniecznością jeszcze większej samodzielności w promowaniu własnych interesów i rozwiązywaniu problemów. Dlatego tak ważna jest szybka modernizacji państwa i gospodarki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2007