Oszczędnie, bez histerii

Witold Orłowski, ekonomista: Światowa finansjera wykorzystuje sytuację Grecji do globalnej gry walutowej. Podgrzewają atmosferę i sieją panikę. Zwykli zjadacze chleba mają się szybko pozbyć unijnej waluty. Wtedy ci duzi ją kupią i poczekają na swój zysk. Rozmawiała Anna Mackiewicz

01.06.2010

Czyta się kilka minut

Anna Mackiewicz: Europejczycy są w strachu. Euro szybko traci na wartości, rządy ogłaszają plany ratunkowe, mamy wielkie cięcia wydatków. Czy i my powinniśmy szybko zabrać się za porządkowanie finansów publicznych?

Witold Orłowski: Zanim odpowiem, coś wyjaśnię. Cała histeria, że za chwilę unijna waluta upadnie, jest zwykłą manipulacją na wielką skalę. Nie ma żadnego zagrożenia dla euro. Wiem, że to całkowicie pod prąd prawdy obowiązującej. Śmieszy mnie jednak, gdy słyszę, że przez Grecję strefa euro się rozpadnie. Niby dlaczego? Przecież Grecja to ledwie 2-3 proc. unijnego PKB. Stan Kalifornia z około ośmiokrotnie większą gospodarką od greckiej ma podobne problemy z finansami publicznymi, a nikt nie wieszczy końca amerykańskiej waluty - dolar nawet się umacnia. Euro traci, bo informacje o wpływie Grecji na unijną gospodarkę są mocno przesadzone, co więcej, sztucznie podsycane. Komuś na tym zależy.

Komu?

Światowej finansjerze. Banki inwestycyjne, fundusze kapitałowe wykorzystują sytuację Grecji do globalnej gry walutowej. Większość trzyma amerykańskie obligacje, bo to nadal najpewniejsze papiery. Dolar potaniał, więc chcą powetować sobie straty. Wmawiają, że euro będzie już tylko tanieć. Podgrzewają atmosferę, sieją panikę. Tylko że wkrótce sytuacja się odwróci i kurs euro znowu będzie się piąć. I oni o tym wiedzą. Awanturę słychać coraz głośniej, bo chcą wystraszyć więcej osób, które mają w to uwierzyć i pozbyć się unijnej waluty. Wtedy ci duzi ją kupią i poczekają na zysk.

Mieszanka słabnącej waluty i wysokiego deficytu w finansach publicznych może doprowadzić do skokowego wzrostu cen. Niemcy boją się inflacji.

Żadna inflacja Niemcom nie grozi. Ceny nie rosną w sposób niekontrolowany. Gospodarka niemiecka ma się całkiem dobrze, co nie znaczy, że nie trzeba uporządkować tam finansów publicznych, zmniejszyć zadłużenia. Ale o katastrofie nie ma mowy.

Obecne plany naprawcze to dobry efekt kryzysu finansowego. Wiele państw - zawłaszcza na południu Europy, ale też i Niemcy - przestraszyło się. Zdali sobie sprawę, że nie mogą już tak dalej się zadłużać. Ani USA, ani Wielka Brytania nie odrobiły jeszcze tej lekcji, więc łudzą się, że sytuacja jest do utrzymania. Oczywiście w Stanach wiedzą, co należałoby zrobić, ale nie chcą narażać się wyborcom.

Czy europejska fala cięć wydatków wynika z tego, że deficyty stały się za duże, czy też kryzys stał się pretekstem do porządków?

To raczej dobry pretekst... Portugalia, Hiszpania, Włochy to kraje, które już kilka lat temu powinny przebudować swoje finanse i ograniczyć wydatki. Gdy przyszedł kryzys, uświadomiły sobie, jak niewiele brakowało do katastrofy, i wzięły się do roboty. W Grecji było już jednak za późno.

Czy w Polsce też musimy reformować finanse, bo inni tak robią?

Jesteśmy w podobnej sytuacji jak Niemcy. Powinniśmy, mimo że nam bezpośrednio nie zagraża żadne gospodarcze załamanie. Po prostu lepiej reformy podejmować z wyprzedzeniem, zwłaszcza że ryzyko jakichś perturbacji za 2-3 lata będzie większe. Nasze finanse bezwzględnie należy uporządkować.

Od czego by Pan zaczął?

Większość ekonomistów, w tym i ja, uważa za konieczną reformę służby zdrowia. Jedynym sposobem na poprawę sytuacji, czyli w efekcie np. na zmniejszenie kolejek do lekarzy, jest racjonalizacja wydatków. Ale współpłacenia, nawet gdy w grę wchodzą kwoty symboliczne, nie da się wprowadzić, bo nie można być przeciwko 95 proc. społeczeństwa.

Są jednak inne sposoby. Bardzo ważne byłoby ustalenie jasnych zasad finansowych. Ci, którzy źle wydają pieniądze, muszą się bać kar, a nawet bankructwa, a nie liczyć na kolejne oddłużanie. Obecnie, im kto gorzej zarządza, tym ma lepiej, bo wszystko mu odda państwo. Służba zdrowia idzie w stronę katastrofy: przejada pieniądze, które powinny pójść na zakup i utrzymanie sprzętu medycznego. U nas wszystko idzie na płace.

Może wystarczy dać więcej pieniędzy i problem zniknie?

Tak utrzymują ci, którym zależy, aby się nic nie zmieniało. To oczywista nieprawda. Gdy służba zdrowia dostanie więcej, i tak to przeje. Trzeba stworzyć wiarygodny plan naprawy. Najpierw należy ustalić, na jaki poziom finansowania nas stać.

A ile teraz wydajemy na zdrowie? Chyba mniej niż średnia w UE?

Ok. 4 proc. PKB. Niestety w dużym stopniu marnotrawione, co jednocześnie nie zmienia konieczności przeznaczania coraz większych kwot na służbę zdrowia. Tym bardziej trzeba uszczelnić system.

A inne konieczne reformy?

Trzeba przejrzeć system zabezpieczenia społecznego. Tu mamy kilka patologii finansowych, np. KRUS. Rzecz nie w tym, czy dopłacać do emerytur rolnikom, chodzi o sposób. Beztroskie rozdawnictwo namnożyło fikcyjnych rolników. Kolejna rzecz to emerytury mundurowe - luksus, na który nie możemy sobie pozwolić. Pomijam fakt ich niekonstytucyjności: kilka procent społeczeństwa ma zupełnie inaczej wyliczane emerytury niż reszta. Jeszcze większym skandalem są emerytury górnicze: wszystkim się liczy składki, a górnikom mnoży przez dwa. Do tego becikowe: czy wszyscy powinni korzystać z tego przywileju?

Wszystko to wiadomo od lat.

Tu cudów nie ma, niczego nowego nie wymyślę. Ekonomiści mówią, co trzeba zrobić, a decydują i odpowiedzialność biorą politycy. Nie tylko ci z partii rządzących - także opozycja powinna umożliwić niezbędne reformy.

Dodam jeszcze słowo o Otwartych Funduszach Emerytalnych. Samobójstwem jest uleganie pomysłom rozmontowywania OFE, co ostatnio zaproponowało OPZZ. Gorzej, że ciepło się o tym wyraża minister pracy, choć nie ma aż tak skrajnych pomysłów. Likwidując OFE, związki zarżną finanse publiczne, świadomie doprowadzą do bankructwa państwa. Ministrowi finansów taktycznie mogłoby to odpowiadać, bo oznaczałoby ukrycie na jakiś czas części długów. Ale dług ujawniłby się... za 10-15 lat. Wtedy na ratowanie finansów publicznych byłoby już za późno - jak w Grecji. Dług należy ujawnić, żeby poznać rzeczywiste niebezpieczeństwo. Nie można powtórzyć błędu Grecji i żyć przez lata w ułudzie, że nic nam nie grozi.

Na razie zamiast katastrofy finansowej mamy wielką powódź. Opozycja chce nowelizacji budżetu, czyli zwiększenia deficytu.

Dyskusja, czy nowelizować budżet, czy nie, to woda na młyn polityków podczas wyborów. Dziś każda odpowiedź ministra finansów jest zła. Jeśli powie: "nie będę nowelizował", to zakrzyczą, że nie chce dać pieniędzy powodzianom. Jeśli powie, że da, to opozycja stwierdzi: "wykazaliśmy, nie panuje nad budżetem". To czysta polityka. Pieniądze na powodzian muszą się znaleźć. Jeśli minister finansów jest w stanie to zrobić bez nowelizacji budżetu, to bardzo dobrze. Inaczej potrzebna będzie korekta.

To odsunie nas od spełnienia kryteriów z Maastricht i marzeń o euro.

Zgadzam się z tymi, którzy mówią, że trzeba być ostrożnym w składaniu deklaracji, kiedy będziemy w klubie euro. Nie zmienia to faktu, że powinniśmy tam wejść, bo to leży w naszym interesie. I to tak szybko, jak się da. Choćby dlatego, że z kryzysami łatwiej sobie radzić, gdy się ma mocniejszą walutę. Gdyby Grecy nie mieli euro, dawno by zbankrutowali.

Wspólny pieniądz nie jest jednak panaceum na problemy gospodarcze i społeczne. Poduszka powietrzna chroni, ale nie przed wszystkimi skutkami kraksy. Co nie znaczy, że jest niepotrzebna. Euro nie broni przed nieodpowiedzialnością, ale daje większe bezpieczeństwo, a więc poszerza możliwości wzrostu gospodarki. Źle się stało, że rząd Marcinkiewicza nie zdecydował o naszej akcesji - bowiem aby wejść do wspólnoty walutowej, trzeba trzy lata wcześniej wyrazić gotowość. Gdyby nie brak tamtej decyzji, na koniec 2007 r. mogliśmy się ubiegać o przyjęcie. Szkoda.

Za chwilę Polska będzie sprawować prezydencję w Unii. Czy wiązać z tym jakieś nadzieje?

Prezydencja nie służy załatwianiu partykularnych interesów. Sprawuje się ją w imieniu całej Unii. Można starać się zainteresować inne kraje sprawami, które uważa się za ważne, i tyle. Oczywiście to czas, by się wypromować. Polska może np. pokazać zasadność większej współpracy UE z krajami zza wschodniej granicy, promować bezpieczeństwo energetyczne i optować za uregulowaniem rynków finansowych.

Dziś się zdarza, że decyzje o pierwszorzędnym znaczeniu dla danej gospodarki zapadają daleko poza jej granicami. W takiej sytuacji są banki: na Łotwie banki skandynawskie podejmowały decyzje bez żadnej kontroli łotewskiego banku centralnego. I to właśnie one w znacznej mierze przyczyniły się do kryzysu na Łotwie, jednak Skandynawia, poza moralnym nakazem przyjścia z pomocą, do niczego nie była zobligowana. Wydaje mi się zasadne, by kontrolę nad bankami sprawował nadzór kraju, w którym one działają. Albo jeśli problemy banków przekraczają granice, to może powinno się je kontrolować na poziomie wyższym niż narodowy? Rozwiązanie tej kwestii leży zwłaszcza w interesie państw, których sektor bankowy w dużej mierze należy do obcego kapitału, jak Polska, Węgry czy Czechy. Odrobina nacjonalizmu rozumianego jako zabezpieczenie własnych interesów nikomu nie zaszkodzi. Podkreślam - odrobina!

WITOLD ORŁOWSKI (ur. 1962) jest profesorem ekonomii, specjalistą w zakresie ekonometrii stosowanej i makroekonomii. Był doradcą ministra finansów Leszka Balcerowicza i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. W 2009 r. powołany do Narodowej Rady Rozwoju przy prezydencie Lechu Kaczyńskim oraz do Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku. Zasiada w Komitecie Nauk Ekonomicznych PAN, jest dyrektorem Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2010