Oswajanie strachu

Drobna, niewysoka, o krótkich gładko zaczesanych włosach, zawsze skromnie ubrana, była idealnie wtopiona w pejzaż okupacyjnej warszawskiej ulicy. Tylko ci, co zetknęli się z nią bliżej, mogli w jej wyglądzie dopatrzyć się jakichś cech szczególnych. Na pewno oczy. Duże, jasne, zawsze z uwagą wpatrzone w rozmówcę. Od jej właściwej decyzji zależało wszystko - ukrycie zaszczutej istoty, dobrze dobrane papiery, mądrze wymyślony życiorys.

17.08.2003

Czyta się kilka minut

 /
/

Ratowała nie tylko przemycane z getta żydowskie dzieci. Ocalanie dzieci to było jej właściwe, wyznaczone w konspiracji zadanie. Lecz raz po raz ratować trzeba było także dorosłych, naznaczonych przez okupanta piętnem złego pochodzenia. A ona, bez względu na trudności, pomocy nie odmawiała nigdy. Była urodzonym społecznikiem, nie tylko z powołania. Jako pracownica Wydziału Opieki Społecznej w zarządzie miasta stołecznego Warszawy poznała setki pogmatwanych życiorysów i dramatów.

Ulica Markowska

,,Jolantę", czyli Irenę Sendlerową - bo o niej mowa - poznałem w połowie 1943 roku w mieszkaniu przy ulicy Markowskiej 15 na warszawskiej Pradze. Tam, w brzydkiej kamienicy, ukrywał się pod nazwiskiem Stefan Zgrzembski jej przyszły mąż i bliski współpracownik. Tam też odbywały się regularne zebrania “Żegoty" i spotkania ludzi z tego kręgu.

,,Adam" (pod takim pseudonimem funkcjonował Zgrzembski) miał, jak to się wówczas mówiło, wyjątkowo “zły wygląd". Silny brunet o wybitnie semickich rysach nie mógł nie tylko wychodzić na ulicę, ale nawet stawać w pobliżu okna. A jego aż nosiło, rwał się do działania, kipiał energią. Dużo zdrowia i nerwów kosztowało panią Irenę, aby wyznaczać mu zadania, w których był przydatny, nie wystawiając nosa poza cztery ściany. Pomagał więc przy rozdzielaniu zapomóg, sortował dokumenty, główkował, w jaki sposób i gdzie lokować coraz większą liczbę podopiecznych “Jolanty".

Właścicielką mieszkania i jego dobrym duchem była Maria Kukulska, warszawska nauczycielka, przedwojenna członkini PPS. Obok stałego zagrożenia, bo przecież w domu był prawdziwy tajfun, na głowie miała jeszcze jeden niebezpieczny obowiązek. Jako pedagog z powołania nie chciała się rozstać z ukochanym zawodem. Przy ulicy Kawęczyńskiej, w podziemiach bazyliki, prowadziła konspiracyjne nauczanie. Pochodziła z Łomży z rodziny o wielkich tradycjach patriotycznych. Jej panieńskim nazwiskiem Kaliwoda nazwano ulicę w tym mieście. Brat Leon, peowiak, zginął przy rozbrajaniu Niemców w 1918 roku. W bramie domu, gdzie trafiła go niemiecka kula, jest tablica upamiętniająca ten fakt.

---ramka 312482|prawo|1---Należała do kręgu Władysława Spasowskiego, wielkiego społecznika i pedagoga. Ukończyła prowadzone przez niego studium nauczycielskie i w dalszym życiu kierowała się zawsze jego wskazaniami. Toteż po ukończeniu nauki ruszyła od razu na głęboką wieś, aby w trudnych warunkach mazowieckiej biedy nieść “kaganek oświaty".

Spotkanie na skwerku

W gmatwaninie wielu spraw i śmiertelnych zagrożeń było miejsce i na wątek romantyczny. To właśnie dzięki sprawom sercowym trafiłem na ulicę Markowską. Z córką pani Marii szybko zaprzysięgliśmy sobie dozgonną miłość. Zaczęło się to na jakimś śródmiejskim skwerku, gdy, zgnębiony i bezradny, rozmyślałem, co robić dalej. Było to tuż po ucieczce z internatu Rady Głównej Opiekuńczej przy ulicy Idzikowskiego na dolnym Mokotowie. Uciekłem przez dach na moment przed wejściem gestapo. Konspiracyjne nici z moją sekcją w dzielnicy Ochota zostały przerwane, bo tam też była wpadka. A moje zagrożenie było podwójne - nie tylko konspiracja, ale i złe pochodzenie. Nie trzeba wspominać, że za to wyrok był jednoznaczny. Ale pewien mądry i odważny człowiek, któremu zawdzięczam życie, ratując mnie, przykazał: “Zapomnij, że masz coś wspólnego z żydowskim plemieniem. Działaj tak, jakby ciebie to nie dotyczyło".

Do tej rady starałem się stosować. Wciąż czułem nad sobą palec Pana Boga. Dowodów miałem sporo, niektóre istotnie graniczyły z cudem. Już w kilka dni po ucieczce z Krakowa do warszawskiego mieszkania, w którym się zatrzymałem, wtargnęło w nocy gestapo. Okazało się, że w dwóch sąsiednich pokojach ukrywają się żydowskie rodziny. Potwornie wystraszonych ludzi z wrzaskiem i biciem wyprowadzano na korytarz. W tym czasie przy moim łóżku stanął mówiący płynnie po polsku cywil. Kazał pokazać dokumenty, obejrzał je i przysiadł obok. Ocierając pot z czoła zaczął utyskiwać na ciężką pracę; wszystko przez przeklętych Żydów. Któryś z mundurowych odwołał go i cała grupa zniknęła na schodach. Po chwili zza okna usłyszałem warkot ruszających samochodów.

Na owym skwerku zwróciłem uwagę na dwie dziewczyny. Zwłaszcza jedna, urodziwa szatynka, wpadła mi ogromnie w oko, choć przecież nie w głowie były mi zaloty. Instynktownie wodziłem za nią wzrokiem, aż i ona spojrzała w moją stronę. Reszta odbyła się w jak złym filmie, w którym scenariusz jest banalny i mało wiarygodny. Ostateczna jego pointa miała się rozegrać ponad trzydzieści lat później, gdy Anna Kukulska odbierała dla siebie i nieżyjącej już matki medale Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Wtedy, wbrew wszelkim obowiązującym regułom, kierując się tylko wiarą w moje słowa i własną intuicją, Anna zaprosiła mnie na Markowską. Tam natychmiast ostro skarcono ją za lekkomyślność, mnie zaś poddano przemyślnemu testowi na prawdomówność. Egzamin wypadł pomyślnie i szybko zostałem włączony w niecodzienny rytm tego domu. Daleko mi jednak było do poznania wszystkich tajemnic, które kryły jego ściany.

W “Zündappie"

Jesienią 1943 roku zacząłem pracę w niemieckiej placówce zajmującej się remontami motocykli marki “Zündapp". Firma, będąca we władaniu Wehrmachtu, mieściła się niedaleko placu Zbawiciela. Dawała znakomity “dekunek"; ausweis miał ogromny stempel ze swastyką i zaświadczał, że posiadacz jest “Im Dienst der Deutsche Wehrmacht". Bardziej przezorni, do których należałem, przyszywali do kombinezonów firmową plakietkę, co miało dodatkowo chronić w razie łapanki. Że tak było, miałem okazję szybko się przekonać. Wychodząc po pracy z nieco starszym kolegą, bystrym warszawiakiem Wieśkiem, zobaczyliśmy na roku Koszykowej i Marszałkowskiej sznur esesmanów. Policyjne budy nie dawały żadnych złudzeń - łapali. Wiesiek, rzecz jasna, znał o mnie tylko połowę prawdy: że i ja maczam palce w jakiejś konspiracji. O drugiej połowie zagrożenia, tej groźniejszej, nie miał pojęcia.

Chciałem się cofnąć, była szansa, że uda się skręcić w Śniadeckich, on jednak ścisnął mocno moje ramię. “Śmiało na nich. Papiery są mocne". Nie było czasu, aby mu cokolwiek tłumaczyć; z obojętną miną, nie zwalniając kroku, szliśmy prosto na Niemców. Któryś z nich wrzasnął “Halt!", zażądał dokumentów, rzucił na nie okiem i pchnięciem w plecy dał znak, że możemy iść dalej. To udane oswajanie strachu przydało mi większej pewności siebie. Zwłaszcza że w “Zündappie" panowała atmosfera złudnej swobody. Podziemna robota szła tu na całego, koronnym dowodem były krążące gazetki i radiowe nasłuchy. Najgroźniejsza choroba konspiracji - zbytnia fanfaronada - objawiała się tu w całej pełni.

Naszym bezpośrednim szefem był polski majster Potajałło, przyszły mistrz motocyklowy kraju, ale za całość pracy na hali montażowej odpowiadał starszy, kulawy feldfebel rodem z Bawarii. Pewny, że z racji wieku i kalectwa na front go nie wyślą, kichał na wszystko, zdrowo popijał i nie zatruwał nikomu życia. I jego też miała zgubić złudna wiara, że nikomu tu nic nie grozi.

Któregoś dnia w czasie krótkiej przerwy obiadowej do warsztatu wkroczyła grupa cywilnych i mundurowych gestapowców. Według listy zaczęli wykrzykiwać nazwiska. Wywoływanych wyprowadzono do czekających na ulicy samochodów. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Zniknął też nasz dobrotliwy kuternoga, a jego miejsce zajął untersturmführer SS o twarzy rozjuszonego rottweilera. Pobijając pejczem o wysokie buty, dławiąc się niemal własnym wrzaskiem, oznajmił, że w firmie trwa od dawna sabotaż i wroga wobec Rzeszy działalność; winni będą surowo ukarani, a my natychmiast mamy się zabrać do roboty, bo inaczej spotka nas los kolegów. Powiało grozą, złowróżbną ciszę przerywał tylko stukot narzędzi.

Natychmiast po fajrancie wskoczyłem do tramwaju na Pragę. Jak najszybciej chciałem się znaleźć na Markowskiej. W tym tak bardzo zagrożonym mieszkaniu czułem się dziwnie bezpiecznie. Atmosfera przyjaźni i serdeczności robiła swoje. Tego dnia panowało jednak prawo serii; od progu wiedziałem, że stało się coś złego. Zawsze ożywiony “Adam", który nigdy nie tracił wiary, że wojnę uda się przeżyć, siedział teraz w rogu pokoju na krześle i tępo patrzył przed siebie. Ledwo zauważył moją obecność. - Irena... Już wiesz... - mruknął. Hania dała mi znak, żebym z nią wyszedł. - Jest na Szucha, a może już na Pawiaku. Są starania, żeby ją wydobyć.

Do Otwocka

Oboje byliśmy bliscy załamania. Nie zawsze widzialna ręka pani Ireny kierowała dotąd wszystkim. Wiedziałem, że i ja mogłem liczyć na jej pomoc. Co teraz? - “Adama" na pewno trzeba będzie wywieźć. Chyba do Otwocka albo do Świdra. Są tam jakieś nie spalone mieszkania. Ale z jego wyglądem...

Zaczął się kolejny rozdział w moich wojennych losach. Do “Zündappa" postanowiłem nie wracać. Kusiła partyzantka. Najbliżsi koledzy już się tam wybierali. Mnie jednak pisany był los bardziej prozaiczny.

Ludzie z kręgu pani Ireny, którzy objęli nade mną kuratelę, po prostu kazali mi się uczyć. Miejscem edukacji miały być komplety gimnazjalne w Otwocku. Zapewniano mieszkanie, wikt i opierunek. Wciąż jednak marzyła mi się wojna z karabinem w ręku. Od ślęczenia nad szkolnymi podręcznikami odwykłem i ta pozorna normalizacja wydawała się trudna do zaakceptowania. Po latach niekiedy myślę, że to wyzywanie losu było zwykłą szczenięcą głupotą, ale inny głos podpowiada, że był to właśnie sposób, aby przetrwać. Bałem się jak ognia bierności, bezczynnego oczekiwania na wyznaczony z góry wyrok. Wciąż miałem w oczach pędzone na śmierć tłumy, które nie próbowały żadnego oporu.

Tymczasem czas, który szczególnie zagrożonym ludziom tak bardzo się dłużył, uległ nagle przyspieszeniu. Wszystko wskazywało na to, że wojna zbliża się ku końcowi. Na odprawach coraz częściej zapewniano o rychłym powstaniu.

Pani Irena, po ogromnych staraniach, dzięki łapówce wręczonej prominentnemu gestapowcowi, była już na wolności. Ulokowany w Świdrze “Adam" odzyskał dawny optymizm i zapominając o niebezpieczeństwie zaczął się pokazywać w okolicy. Mówił, że jest z pochodzenia Węgrem, w co nikt nie wierzył; Węgrów w okolicy nie było, a ukrywających się Żydów sporo. Szczęście mu jednak sprzyjało, bo choć raz po raz, ze względu na szantaże, musiał ze Świdra znikać, to zawsze z opresji wychodził cało.

Julian Grobelny

Późną jesienią 1944 roku do wynajętego przez panią Kukulską mieszkania w Otwocku przy ulicy Akacjowej wprowadziło się tajemnicze małżeństwo. Zajmowałem tam pokój, w którym niemal zawsze nocowało kilku nielegalnych gości. Nietrudno było się zorientować, że państwo Grabowscy nie są zwykłymi lokatorami. Takich zresztą w kręgu pani Ireny nie było - wyłącznie konspiratorzy albo Żydzi, a niekiedy jedno i drugie. Ci nowi lokatorzy na Żydów nie wyglądali, ale o ich właściwej roli i randze w życiu podziemnym miałem się dowiedzieć dopiero znacznie później.

Pani Halina, osoba pod czterdziestkę, energiczna i pogodna, całą uwagę skupiała na chorym mężu. Najwyraźniej poważnie chory, z łóżka prawie nie wstawał. Panował jednak wokół niego nieustanny ruch. Wciąż przewijali się jacyś ludzie, coś tajemniczo szeptali i znikali, a wtedy, podnosząc się z łóżka, wydawał żonie jakieś polecenia. Wszystko to nie mogło ujść mojej uwadze.

Pani Halina wiedziała oczywiście, że mogą na mnie liczyć. Dość długo z tej możliwości nie korzystali. Któregoś dnia pan Julian wezwał mnie jednak do swojego pokoju. Dłuższą chwilę taksująco patrzył mi w oczy. Był kredowoblady, a jego krótka siwa bródka i zapadnięte policzki czyniły z niego prawie starca, choć ledwo przekroczył pięćdziesiątkę. Ale dopiero kiedy zaczął mówić, zorientowałem się jak bardzo był chory. Po paru zdaniach milkł i łapał powietrze. Zlecił mi, abym jak najszybciej pojechał do Warszawy; podając adres i kopertę zaznaczył, że są to dokumenty dla bardzo zagrożonego człowieka. Zapamiętałem, że trasa wiodła na Służew, papiery opiewały na nazwisko Czesław Broszkiewicz, a w zagrożonym człowieku rozpoznałem po latach jednego z prominentnych wiceministrów. Wypady do Warszawy z dokumentami dla różnych ludzi miały odtąd stać się moim stałym zajęciem.

Minęło znowu trochę czasu, od wschodu coraz głośniej słychać było działa, gdy dowiedziałem się, że mój współlokator to Julian Grobelny, prezes Rady Pomocy Żydom. Z funkcji tej musiał ustąpić, bo ciężkie krwotoki z płuc i nerek powtarzały się nieustannie; był już w ostatnim stadium gruźlicy. Znikał z Akacjowej coraz częściej, w ścisłej konspiracji przewożono go do szpitala na Woli i do otwockiego sanatorium. Pani Halina trzymała się dzielnie, gdy umarł tuż przed Bożym Narodzeniem w grudniu 1944 roku, choć bliska załamania, ściganym ludziom pomagała do końca.

Do szczegółów z życia Grobelnego dotarłem grubo później. Jego postać przykuwa moją uwagę do dziś. Był jeszcze przed I wojną światową bojowcem PPS, brał udział w akcjach strajkowych w Łodzi, uczestniczył w powstaniu śląskim. W latach 20. współorganizował opiekę społeczną, aktywnie działał w ruchu socjalistycznym. Do konspiracji wstąpił latem 1940, gdy Polska Partia Socjalistyczna pod kryptonimem WRN (Wolność-Równość-Niepodległość) rozpoczęła działalność na różnych polach Państwa Podziemnego.

Moje zaś losy potoczyły się dość nieoczekiwanie. Skoncentrowany w rejonie Karczewa oddział do powstania nie dotarł i większość z nas w różnych, często dramatycznych okolicznościach trafiła do Ludowego Wojska. Znalazłem się na Majdanku w 2. zapasowym pułku piechoty, gdzie na pryczy, ledwo uprzątniętej po obozie koncentracyjnym, gryziony przez wszy, czekałem na dalszy przydział. Potem była dwumiesięczna szkoła oficerska w Lublinie, II Armia, front, okrążenie pod Budziszynem i ciężkie walki na wschodzie kraju, długo jeszcze po nastaniu pokoju.

Nie tak wyobrażałem sobie nadejście wolności, ale przecież mogłem mówić o szczęściu. Wielu moich kolegów z sąsiednich prycz znikało nagle i tajemniczo, przeważnie w nocy. Czekał ich los znany Polakom od wieków - wywózka w głąb Rosji.

JERZY KORCZAK (ur. 1927 w Krakowie) jest prozaikiem, autorem opowiadań i powieści oraz reportaży historycznych poświęconych rozmaitym epizodom II wojny światowej (szlak bojowy II Armii WP, Armia “Poznań" w kampanii wrześniowej, konspiracja wielkopolska, misja Jana Karskiego). Ostatnio wydał: “Konspiratorzy i zdrada" (2000), “Karski" (2001), “Pamięć ci wszystko wybaczy" (2001).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2003