Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Henryk potrafił irytować, np. wtedy, gdy bez krzty złośliwości zadawał niewygodne pytania. Potrafił też przestraszyć - wiedzą o tym świadkowie jego autodestruktywnych, chorobliwych wybuchów ni to gniewu, ni to bezradności. Tego brodatego, nieuładzonego mężczyznę bez wieku znali wszyscy: codziennie wędrował od synagogi do Klezmer Hojs, od gminy do księgarni, od Centrum Kultury Żydowskiej do biura Janusza Makucha. Był człowiekiem, który zamartwiał się o koty na podwórku zaniedbanej kamienicy przy Dietla i który czasem nie radził sobie ze zwykłymi życiowymi sprawami, takimi jak pranie czy sprzątanie.
Henryk uczestniczył w każdym krakowskim spotkaniu, wernisażu, debacie. A przy tym czytał: nałogowo, bezinteresownie i mądrze, pisał - a co znacznie ważniejsze: miał poglądy i odwagę głoszenia ich wprost.
Część zapisał w wydanym przed pięcioma laty zbiorze esejów "Żydowskie życie". Czasem przebija z nich samotność i rozgoryczenie wnuka Hersza Barucha Engelberga i Icchaka Hersza, który swojej tożsamości nie wstydził się także wtedy, gdy w powojennej Polsce żydostwo pozostawało tematem tabu, i który obawiał się obecnej mody na żydostwo. Daje też o sobie znać polemiczny pazur - zwłaszcza wtedy, gdy mowa o snobizmach "Parszawki" i "Pokrakówka". Kiedy indziej z tekstu przebija zachwyt nad żydowską duchowością i dziedzictwem chasydyzmu, a nade wszystko nad (nie tylko żydowskim) Krakowem, który obserwował równie wnikliwie jak Zapolska bądź Bałucki.
Bo ten urodzony publicysta, architekt i filozof, onieśmielający erudycją syn łodzianina i wiedenki był przede wszystkim nieuleczalnym krakowianinem. Grigorij Kanowicz, żydowsko-
-rosyjski pisarz, napisał: "Nie ma Halkowskiego bez Krakowa, nie ma Krakowa bez Halkowskiego". Henio zareagował z właściwą sobie mieszaniną ukontentowania i ironii: "Ale mnie urządził! Nie mogę się ruszyć z miasta, bo miasto zginie".
Kiedy poprosiliśmy go o tekst do katalogu wystawy prezentującej międzywojenne dzieje krakowskich Żydów, natychmiast zwrócił uwagę na swoisty paradoks: wystawa znalazła się w budynku mieszczącym się na tym samym rogu Rynku, co figurka św. Jana Kapistrana, kaznodziei, którego kwieciste homilie prowokowały niegdyś pogromy. Ale zarazem tuż obok średniowiecznej Judengasse, wiodącej do Collegium Maius. Jaka szkoda, że Henryk nie napisał swojego żydowskiego przewodnika po Krakowie. Dobrze, że zdążył ukończyć książkę "Żydowski Kraków. Legendy i ludzie".
Jego niespełnioną ideą było też założenie w Krakowie Instytutu Aszkenazyjskiego, instytucji, która łączyłaby w sobie funkcje muzealne oraz naukowe i opowiadałaby o fenomenie żydostwa środkowoeuropejskiego. Pamiętam spotkanie w Międzynarodowym Centrum Kultury, kiedy przekonywał publiczność do tego projektu: mówił, że równie mocno przekonany jest o konieczności powstania Instytutu, jak i o własnej niemocy. Mam nadzieję, że kiedyś taka instytucja powstanie - i Henryk będzie jej patronem.
Zawdzięczam mu też coś bardzo osobistego - coś, co wynika z lektury tekstów Abrahama Joshuy Heschela (w połowie lat 90. Halkowski przetłumaczył dwie prace tego filozofa, "Pańska jest ziemia" i "Szabat", wprowadzając go do polskiego dyskursu teologicznego), a także z rozmów o Nachmanie, największym pesymiście wśród mistrzów chasydzkich (Halkowski zmarł, opracowując krytyczne wydanie opowieści cadyka z Bracławia, zaś w krakowskiej synagodze podczas modlitw szabasowych odczytuje się kolejne fragmenty tych tłumaczeń).
Dopiero po nieoczekiwanej śmierci Henryka zdałam sobie sprawę, że był jednym z tych, którzy - jak Nachman z Bracławia - urodzili się i za wcześnie, i za późno, a jednocześnie jednym z tych, którym zawdzięczam poczucie sensu i porządku mojego świata. Teraz, po jego nagłej śmierci, znacznie trudniej zachować to poczucie.