Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy Simon Rattle obejmował dyrekcję Filharmonii Berlińskiej, na koncercie inauguracyjnym zabrzmiały dwa utwory, V Symfonia Gustawa Mahlera i „Asyla” na wielką orkiestrę symfoniczną – kompozycja Thomasa Adèsa. Dwa lata później, po prapremierze w Covent Garden, Adèsowską „Burzę” okrzyknięto jedną z najlepszych adaptacji sztuk Szekspira w dziejach formy operowej. Jego debiutancka opera „Powder Her Face” z 1995 r. – luźno nawiązująca do biografii Margaret Campbell, która swym nienasyconym apetytem na mężczyzn i burzliwym rozwodem z jedenastym księciem Argyll doprowadziła do pamiętnego skandalu polityczno-obyczajowego – zdążyła objechać już cały świat. Adès zdecydowanie prowadzi w wyścigu do miana następcy Benjamina Brittena, przynajmniej zdaniem krytyków brytyjskich. W światowych rankingach często plasuje się w pierwszej dziesiątce najwybitniejszych kompozytorów współczesnych.
W Polsce doczekał się wykonania Kwintetu fortepianowego na Warszawskiej Jesieni, interpretacji „Trzech mazurków” w Filharmonii Łódzkiej oraz polskiej premiery „Totentanz”, utworu dedykowanego pamięci Danuty i Witolda Lutosławskich (w setną rocznicę urodzin naszego twórcy). Z tym większą radością oczekiwano inscenizacji „Powder Her Face” w TW-ON, zwłaszcza że polski światek muzyki nowej podchodzi do Adèsa jak pies do jeża, uznając jego twórczość za wtórną, eklektyczną i zbyt łatwą w odbiorze – rzecz jasna, a priori, bo mało komu chciało się zgłębiać jego szaradowe partytury.
Za podwójną gardą schował się także warszawski teatr, robiąc więcej szumu wokół postaci upadłej księżnej i skandalizującej rzekomo inscenizacji niż wokół samej muzyki. Szkoda wielka, bo Adès to mistrz pastiszu, który zgodnie z przewrotną wskazówką Igora Strawińskiego, żeby nie cytować, tylko kraść, lawiruje między jazzem a milongą, przeskakuje jak pasikonik z Berga na Janaczka, kica od Straussa do Brittena i z powrotem. Z chłopięcym wdziękiem i niewiarygodną maestrią warsztatową. Oraz poczuciem humoru, współdzielonym z Philipem Hensherem, autorem libretta, którego wirtuozeria językowa w pełni dorównuje kunsztowi roboty kompozytorskiej Adèsa.
Trudno było docenić wysiłek znakomitych muzyków zaangażowanych w tę kameralną operę: zabudowana na siłę monstrualna scena skurczyła się do rozmiarów przeciętnego teatru, więc dźwięk i tak tchnął, kędy chciał. Czworo solistów (na czele ze szwedzką sopranistką Kerstin Avemo) sprawiło się w tych warunkach znakomicie, zespół instrumentalny pod batutą Alejo Péreza dokładał wszelkich starań, żeby misterne współbrzmienia dotarły choćby do słuchaczy w piątym rzędzie. Inscenizacja, jak to u Mariusza Trelińskiego, zapierała dech w piersi urodą obrazu i odejmowała mowę niezgodnością z intencjami twórców. Dość wspomnieć, że słynna fellatio aria, kulminacja sceny w pokoju hotelowym, kiedy słowa z wiadomych względów więzną księżnej w gardle, przeistoczyła się w brutalny pokaz seksu analnego na masce luksusowego kabrioletu.
Olśniewający spektakl à la mode z pewnością przypadł do gustu premierowej śmietance towarzyskiej. Sęk w tym, że to opera o celebrytach, a nie dla celebrytów. Na prawdziwego Adèsa przyjdzie nam jeszcze poczekać. ©
THOMAS ADÈS, „POWDER HER FACE”, opera kameralna w dwóch aktach i ośmiu scenach, libretto: Philip Hensher, reż. Mariusz Treliński, dyr. Alejo Pérez, Teatr Wielki Opera Narodowa w Warszawie, koprodukcja z Théâtre Royal de la Monnaie w Brukseli. Spektakl wyłącznie dla widzów dorosłych.