Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trudno. Zostaję, żeby patrzeć na mój kraj. Tak jak w czerwcu, który już minął. Aż się pienił żądzą życia. Od czwartej, od piątej rano. Rosa i ptasi skwir. I potem czarne, topniejące powoli cienie na srebrnej trawie. Ustępujący z wolna chłód. I słodki głos wilgi gdzieś wysoko w koronach drzew. I jej szybki lot, jakby wśród zieleni błyskał żółty płomyk. I nieruchome, zimne powietrze o czwartej, o piątej rano. Jak tafla świetlistego lodu. A potem wstające zza Mareszki słońce roztapia zimne, stężałe szkło. O czwartej, o piątej rano.
Piszę o tym, bo niczego podobnego nie mogę znaleźć w gazetach. Ani w necie, a pewnie i w tiwi. Tak jakbyśmy mieli gdzieś to, skąd się wzięliśmy i dokąd ostatecznie odejdziemy. Nic tylko głupia autoerotyczna ględźba. Nic tylko trupie selfie. Dlatego heroicznie piszę o minionym czerwcu. Burzył się i pienił od zieloności, od jej stu odcieni. O jego wyprężonym do słońca grzbiecie. Rozciągał się nad krajem jak wszeteczne bydlę. Brał kraj w posiadanie. Zagarniał go pod siebie i upalnie dyszał. Czerwiec nad moją biedną ogłupiałą, zapatrzoną w siebie ojczyzną. Mamlającą niewyraźne zdrowaśki na własny temat. Jakby w ogóle nie wiedziała, co się wokół dzieje. Wpatrzona w lustro i zabawiająca się sama ze sobą. Można zdechnąć z nudów w takim towarzystwie.
Jezusie Nazareński, poumieramy i nawet tego nie zauważymy. To będzie tak, jakby ktoś nam wyłączył prąd i tyle. Zejdziemy ze świata bez pojęcia, że w ogóle na nim byliśmy. Zrodzeni przecież przez świat, ale wegetujący jak smętne, wydziedziczone sieroty, za jedyną pociechę mające zmultiplikowane wizerunki innych sierot. Czasami śpię w hotelach i wieczorem włączam telewizor: nic, tylko ci człekokształtni w nieustannym rozhoworze zbawiającym świat. Nic, tylko monstrualna paplanina. W końcu trafiam na opowieść z życia żółwi albo jeży, jakiś kanał przyrodniczy, i doznaję ukojenia, ponieważ życie żółwi i jeży okazuje się bardziej ludzkie od całej reszty ludzkości. Bardziej rzeczywiste.
Siedzę i patrzę, jak się chmurzy. Patrzę w ślad za minionym czerwcem, za jego monstrualną obfitością, za jego wyuzdanym przepychem. O czwartej, o piątej rano zjawiały się dwie rude sarny. Podchodziły na dwadzieścia kroków i umykały dopiero wtedy, gdy dostrzegły, że się poruszyłem. Siedzę i wyobrażam sobie apokalipsę, ten czas, gdy ostatecznie wymkniemy się z objęć pór roku i pogód. Gdy świat stanie się zbędny. Patrzę, jak niebo się zaciąga, i wyczekuję słodkiego głosu wilgi, i wypatruję jej szybkiego lotu. Drżą liście osiki. Klon, dzika grusza, jesion, świerk, modrzew, wierzba, olcha, czarny bez – wyliczam w myślach. Rosną obok siebie splecione, splątane, trudne do przebycia. To wszystko było, zanim się zjawiliśmy. To jest moja ojczyzna, myślę naiwnie oraz arogancko. Kiedyś mnie pożre, pochłonie i zamieni w coś w rodzaju wieczności.
Od lat nie mogę się uwolnić od tego obrazu: buddyjscy mnisi w lateksowych rękawiczkach wykrawają skalpelami kawałki mięsa z ciała umarłego. Rzucają je w powietrze, a krążące tuż nad nimi sępy porywają ludzkie skrawki w locie. Potem, gdy zostanie już tylko szkielet, gruchoczą go, mielą i rozsypują kostny pył na wiatr. Amen. ©