Ognisko

Sześćdziesiąt lat sygnalizowania. Sześćdziesiąt lat prób nawiązywania dialogu, bardziej lub mniej udanych, zawsze ważnych. Sześćdziesiąt lat otwierania horyzontów. Tyle lat trwa już "Znak - miesięcznik.

14.06.2006

Czyta się kilka minut

Jubileusz tyleż imponujący, co cichy. Może będzie tak, że to, co tu teraz na życzenie redakcji "Tygodnika" napiszę - będzie jedynym wspomnieniem. Dlaczego właśnie ja mam wspominać? Bo gdyby ktoś ogłosił konkurs pod hasłem "komu na »Znaku« zależy", mogłabym go wygrać, oczywiście gdyby z góry wykluczyć aktualnych redaktorów pisma. Jestem wciąż - od czterdziestu kilku lat - członkiem redakcyjnego zespołu, autorką i czytelniczką.

Nieprawda! W istocie czytam "Znak" dłużej, niemal od 60 lat. Pojawił się w moim życiu w ślad za "Tygodnikiem", który wtedy umiał wskazywać tę lekturę jako logiczną konsekwencję debatowanych kwestii, jako bardziej pojemne, poważne forum dalszej wymiany myśli. Potem, przez kilka lat - 1953-56 - "Znaku" niby nie było. Podzielił los "Tygodnika", nie mógł się już ukazywać. Ale dzięki swej na wpół książkowej postaci i skupieniu na trwale aktualnych sprawach - dalej służył.

Myślę, że w wielu domach i bibliotekach zeszyty "Znaku" były zdejmowane z półek, wertowane w poszukiwaniu myśli wycofanych z oficjalnego rynku. Tak było w mojej szkole, w Instytucie Katolickim we Wrocławiu. Trzydzieści pięć numerów - każdy osobno oprawny w niebieskie płótno. Całość to obowiązkowa lektura naszego Studium Kultury Chrześcijańskiej. Taki miałyśmy mieć horyzont, podejmując pracę w dolnośląskich parafiach, gdzie bywałyśmy prawie jedynym oparciem dla wspólnoty wiernych - nie dawali go księża tzw. "patrioci", podporządkowani dyrektywom Wydziału do Spraw Wyznań, ani inni, bez przerwy zagrożeni karnym przeniesieniem, dorywczo obecni.

Wcale wtedy nie przypuszczałam, że systematyczne czytanie tych trzydziestu pięciu numerów przygotowuje mnie do pracy nad wieloma następnymi. Gdy po Październiku "Znak" został wskrzeszony, numer trzydziesty szósty pojawił się jak piąta ewangelia...

Dla mnie zaczął się czas studiowania filozofii na KUL, a potem przyszedł angaż do "Znaku". Ktoś nowy był tam wtedy pilnie potrzebny, właściwie to kilka różnych osób, choć miejsce było tylko na jedną.

Spotkanie z redakcją "Znaku" było wejściem w orbitę Hanny Malewskiej. Domyślam się, że dla dzisiejszej redakcji Malewska jest już postacią odległą. Tak musi być, to prawo życia, śmierci i następstwa. Ale chciałabym jakoś przekazać swoje poczucie, że relacja między "hm" (pod takim kryptonimem Malewska często publikowała) a "Znakiem" była szczególna, inna niż wszystkich przed nią i po niej. Urzeczywistnianie tego pisma nie było dla niej tylko zadaniem zleconym, przyjętym i wykonanym - wiernie i z satysfakcją. Tym wszystkim było również, ale jeszcze czymś więcej. Myślę, że z nas wszystkich ona najbardziej żywo była przekonana, że komponując pismo i czuwając osobiście nad jakością każdego materiału, rzeczywiście pełni służbę, która jest ważna. Dzięki temu podtrzymywane jest tu i teraz coś istotnego.

Walczę ze słowami, chcąc to wyrazić. Nie wolno użyć żadnego z tych wielkich, bo urągałoby to przyzwoitości. Tak nas uczyła. Czy więc mogę powiedzieć, że widzę w niej teraz orędowniczkę "Znaku", że można liczyć, iż z tamtej strony ma nadal to, co nazywała "refleksem znakowym", czyli we wszystkim dbanie o to, co z tego nadaje się dla "Znaku", co może pismo uczynić lepszym, bogatszym w treść? Naprawdę pożywnym.

Redaktor naczelna Hanna Malewska i sekretarz redakcji Stefan Wilkanowicz widać uznali, że mam niezbędne zadatki na "człowieka-orkiestrę". Tak się zaczęło i miało trwać do 1983 r. Mieścił się w tym drugi okres, gdy "Znaku" znowu nie było... Czy ktoś w stanie wojennym czytał nasze wcześniejsze numery? Nie wiem. Nie bardzo to prawdopodobne, bo była już konkurencja pozacenzuralnego drugiego obiegu, a więc nie powstała pustka analogiczna do tamtej, stalinowskiej.

Czegoś takiego dziś nikt już nie zna. Choć może jednak doświadczyć osamotnienia - w skrajnie odmiennych okolicznościach. Teraz poszukiwaczem w pustce może się poczuć człowiek, w którym obudzą się potrzeby duchowe, a nie trafi, nie przedrze się przez rynek na przykład do niszy, w której układają się w tęczę kolejne nowe numery "Znaku". Brakuje drogowskazów, ci, co mogliby być przewodnikami, zmęczyli się tą rolą, zniechęcili do wskazywania źródła, przy którym kartka z wysoką ceną. Szkoda.

Co robiliśmy przez tyle lat - przez te sześćdziesiąt lat - gdy działały kolejne zespoły? Uczestników można odnaleźć na okładkach tych zeszytów, najpierw całkiem zgrzebnych, potem kolorowych i wreszcie lśniących lakierem osłaniającym delikatne kompozycje plastyczne.

Wbrew chęciom nie spróbuję wyliczać autorów - nawet tych prawdziwych współtwórców. W niesprawiedliwej przewadze byliby ci, z którymi miałam szczęście współdziałać za moich czasów. Trzeba było wspólnie walczyć z cenzurą, a na nich samych trochę wypraszać, trochę wymuszać troskę o dostępność ich myśli dla nieco szerszego kręgu czytelników. Poprzestanę na dwóch osobach - z racji zrozumiałych.

Pierwszą osobą, którą muszę tu wspomnieć, jest Anna Morawska. Pisała dużo, bardzo wiele drobnych tekstów, np. o zagranicznych książkach, były też w "Znaku" jej teksty magistralne, które złożyły się później na książkę "Perspektywy". To wszystko było ważne, ale jeszcze ważniejsza była atmosfera intensywności: poszukiwań, wątpliwości, radości ze znalezisk takich jak Taizé, Teilhard de Chardin czy Bonhoeffer, teolog odpowiedzialności i trudnego świadectwa. Myślę, że dzięki Annie nikt szukający nie mógł wtedy niszy "Znakowej" tak sobie minąć.

Drugą osobą jest ks. Józef Tischner. Formalnie też nigdy nie był redaktorem "Znaku", a przecież robił z nami pismo jak mało kto. Gdy teraz o tym myślę, widzę, że był to przede wszystkim udział w czymś najważniejszym, a nie tak łatwo uchwytnym. Chodzi o wyczucie sensu tego, co robimy i kierunku dalszej wędrówki. A także o odwagę.

Na pewno nie wszystkie miesięczniki mają taką naturę. "Znak" był, a myślę, że nadal jest owocem szczęśliwego zjawiska. Przyda mi się tu teilhardowskie pojęcie noosfery - analogiczne do biosfery okrywającej planetę - sieci prądów myślowych, wymiany intuicji, porozumienia, splatania się dążeń, tęsknot, pytań... Wielki jezuita, paleontolog, filozof i mistyk sądził, że noosfera istnieje i jest uchwytna - na długo przed powstaniem internetu, który wydaje się być jej odwzorowaniem.

W noosferze powstają i żyją ogniska twórczości, miejsca wewnętrznych spotkań ludzi, z których wiele wynika, katalizowane są istotne odkrycia i przemiany. "Znak" był takim noosferycznym ogniskiem czy też nim bywał (to i tak wiele). Dowód: to choćby teksty zebrane w jubileuszowym tomie "Ku jedności świata" - czterdzieści trzy pozycje, tyluż autorów, 570 stron dostępnych bez odkurzania.

Półka z trzydziestoma pięcioma numerami była niewielka, krótka. Tom wydany teraz jest dość gruby, ale w żadnej proporcji do ponad 600 zeszytów "Znaku". To już cała biblioteka, regał, który pomału się ugina.

Jaki jest teraz "Znak", jego redakcja? Rzadko bywam tego świadkiem. Napisałam swego czasu o swoim pierwszym powrocie po latach: że odpoznałam w nowym dawny "Znak", o podobnej noosferycznej funkcji. Wzruszyło mnie ufne przyjęcie. To dziś rzadka sprawa. Od razu ryzykowna propozycja pisania tekstów wypełniających rubrykę "O różnych godzinach". Dało mi to szansę tworzenia swego rodzaju z-logu, dziennika pokładowego osoby, która przywykła być sygnalistą (czyli znakowcem).

Za w pełni jubileuszowy trzeba uznać czerwcowy numer 2006, którego pisząc to wspomnienie jeszcze nie znam. Poprzedni - trafnie i zgodnie, z tradycją dyskretnych proroctw - skupiony był wokół znaku zapytania: "Kościół na manowcach?". Zawsze była w "Znaku" troska o szlak Kościoła: którędy, dokąd idzie. Szczególnie wiele można było sygnalizować np. w okresie II Soboru Watykańskiego (jeszcze za moich czasów).

Nie tylko ja miałam powołanie do niecierpliwości wobec Kościoła. Manifestowali je właściwie wszyscy. Miłość jest cierpliwa. Czy nie bywa jednak również niecierpliwa - usilnie pragnąc rozblasku umiłowanego dobra? Dlatego rzuca się sygnały, które mają skłaniać do odnowy.

***

Na zakończenie powtórzę tutaj, co do redakcji "Znaku" napisałam, myśląc o zbliżającym się jubileuszu: "Dawanie znaków to czynność niebezpieczna, tzw. kontrowersyjna. Falami przetaczają się nieporozumienia i oskarżenia, zwłaszcza oparte na mniemaniu, że ten, kto o czymś informuje, jest w istocie sprawcą tego i wszelkiego złego. Ale »Znak« musi dawać znaki. Jeśli przestanie, zwietrzeje jak sól, której potem nie będzie czym posolić".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2006