Od Żbika do Thorgala

Z Grzegorzem Rosińskim, twórcąlegendarnego komikus Thorgal, a także m. in. Kapitana Żbika, rozmawia Max Fuzowski.

30.06.2010

Czyta się kilka minut

Max Fuzowski: Skończył Pan Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Mógł Pan zostać sławnym artystą, a jest tylko znanym komiksiarzem. Nie żal Panu czasem?

Grzegorz Rosiński: Ostry pan jest. Ważniejsze dla mnie było skończenie Liceum Sztuk Plastycznych w warszawskich Łazienkach niż ASP. W czasie studiów w ogóle nie zajmowałem się komiksem, traktując to jak coś nieważnego i błahego. W liceum komiksy robiłem amatorsko, mało mnie nie wyrzucili za to ze szkoły. Ale gdy w 1968 r. pojawiła się możliwość zawodowego rysowania, nie wahałem się. Nigdy nie narzekam na brak uznania, jeśli idzie o moje ilustracje czy obrazy.

Ten komiks był tak na przekór?

Komiks był medium, które było straszliwie tępione w artystycznych kręgach tamtych lat. Tak samo jak malarstwo XIX-wieczne, Jacek Malczewski czy Jan Matejko. Pamiętam wystawę w Arsenale w 1955 r., od której z dyktatury socrealizmu raptem wskoczyliśmy w dyktaturę abstrakcji.

Tępienie komiksu spowodowało, że zacząłem robić "Kapitana Żbika". Gdyby to był kapitan Armii Zbawienia, a nie milicji, to też bym rysował. Byle to był komiks. Wszystko, co robiłem wtedy, robiłem na przekór. W liceum rysowałem satyryczne rzeczy do prasy. Ale pod pseudonimem. Nie byłem członkiem żadnego związku, nie miałem żadnego dyplomu. Dziesięć procent tego może było przyjmowane. Resztę zatrzymywała cenzura. Ale cenzura to była bardzo fajna rzecz, bo było przeciw komu tworzyć.

To jest kontrowersyjna opinia.

Pozornie. W każdym razie dla ludzi twórczych, którzy znają tamte lata. Pamiętam dyskusję kilku wybitnych twórców mojego pokolenia w TVP Kultura, podczas której żaden z nich nie miał wątpliwości, że PRL zmuszała do tworzenia. Cenzura spełniała rolę kulturotwórczą (śmiech). To może brzmieć jak absurd, ale tak było. Taka opinia jest kontrowersyjna dla ludzi, którzy nie mieli z nią kontaktu. Cenzura poprawiała też błędy ortograficzne. Teraz nie ma kto tego robić.

Co Pan malował na akademii?

To, co wszyscy. Nie miałem żadnego charakterystycznego stylu. Ale ja uważam, że styl to nieszczęście. Jak dopadnie artystę, to go zniszczy, człowiek się nie rozwija. Choć tak pewnie jest też łatwiej.

Ale coś Pan na wystawie dyplomowej pokazać musiał.

E tam, ja byłem bardzo średnim studentem. Coś tam przygotowałem. Pamiętam z ASP malowanie tyłem do obrazu. To była jedyna metoda, żeby zainteresować profesora Jerzego Tchórzewskiego. Był niefiguratywnym twórcą. Przez trzy lata nie zamienił ze mną ani słowa. Bo malowałem normalnie. Zatrzymał się przy moim obrazie raz. Wtedy, gdy stanąłem do płótna tyłem. Coś namalowałem, szmatą przetarłem, patykiem poskrobałem. Jaką ja wyniosłem z tego naukę? Ano taką, że to nie ja zwariowałem, a świat. To już Sokrates mówił, że jak się nie zgadzamy z opinią większości, to wcale nie znaczy, że my nie mamy racji. Nie byłem zadowolony z tego, co robiłem na ASP. I dobrze, bo samozadowolenie to koniec rozwoju.

Dlatego teraz dokonał Pan zmiany w sposobie tworzenia komiksu?

Ciągle coś zmieniam. Dla mnie trudnym zadaniem było ciągnięcie tego samego "Thorgala" przez 30 lat. Ale to też wyzwanie. A wyzwanie to przyjemność.

Przez te 30 lat "Thorgal" się nie znudził? Pana scenarzysta, słynny Jean Van Hamme, niedawno odszedł z projektu.

Nie, bo ja ten projekt cały czas rozwijam. Wciąż jestem inny. Czytelnicy mówią, że pierwsze części były najlepsze. A przecież ja przez lata udoskonaliłem swój warsztat.

Sukces "Thorgala" Pana zaskakuje? Już trzecie pokolenie czyta o przygodach gwiezdnego dziecka wychowanego wśród wikingów.

Ja sobie w ogóle nie zadaję takich pytań. Chowam się w moich górach, w mojej alpejskiej piwnicy. I nie wychodzę. Chyba że muszę.

Ale jak muszę, to wokół mam media, we Francji, Belgii, Szwajcarii. I te kolejki czytelników. Kiedyś miałem spotkanie w salonie Virgin przy Champs-Élysées w Paryżu, podpisywałem albumy. Nie widziałem, co się tam dzieje. Moja żona wyszła na zewnątrz i powiedziała, że cały chodnik jest zajęty, że nie można przejść. Ja tego nie dostrzegam na co dzień.

Musi Pan to widzieć po stanie konta.

Zawodowiec to jest facet, który żyje ze swojego zawodu. Im lepiej, tym większym jest zawodowcem. Owszem, tworzę dla czytelnika, ale nie dlatego, żeby jak najwięcej osób kupowało moje komiksy. Spielberg powiedział, że robi takie filmy, jakie sam chce oglądać. To jest szalenie proste. Jeżeli ja bym się męczył, był jakimś Werterem, to by nic z tego nie było. Cierpienia by przelazły na czytelników, a kto lubi cierpieć i za to płacić? A ja robiłem komiksy, bo za PRL-u ich nie było. To trzeba było zrobić.

Ale w końcu Pan z Polski Ludowej uciekł.

To przez pana Generała. Może mu kiedyś podziękuję. Zostałem zmuszony do tego "awansu". Nigdy bym nie wyjechał z kraju. Musiałem podjąć decyzję w ciągu dziesięciu minut. Jedyną szansą, żeby dostarczyć kolejny rozdział "Thorgala" na Zachód, było wsiąść w pociąg i osobiście dowieźć plansze, bo wysłać nie pozwolili.

Nie bał się Pan, że wyjedzie, a żony i dzieci nie wypuszczą?

Ja nie uciekłem. Wyjechałem na paszport PAGART-owski. To była jedyna instytucja, która nie była wtedy rozwiązana. Pan dyrektor Sandecki zawsze chciał mieć plastyków pod swoją pieczą. A musiał się opiekować zespołami Mazowsze i Śląsk oraz Cepelią. I zrobił taki eksperyment ze mną. Dostałem kontrakt, przez 5 lat płaciłem prowizję. Zarejestrowany byłem jako zespół pieśni i tańca. Ja byłem szefem zespołu, żona zajmowała się administracją, a dzieci były solistami (śmiech).

Może Pan nie ma urazu do PRL-u, bo mieszkając w Polsce, zarabiał Pan w zachodniej walucie?

To tak, jakbym miał pretensje, że byłem piękny, młody i otaczały mnie wspaniałe dziewczyny.

Marek Nowakowski jest krytycznie nastawiony do tamtych czasów. Cenzura mu przeszkadzała, tak jak cały PRL.

Ale dzięki temu ma dziś ogromną charyzmę. Poza tym, czy gdyby nie było cenzury, to by był Marek Nowakowski? A ja bardzo kocham jego teksty. Tak jak cały ten czas spędzony między Dziekanką a Krakowskim Przedmieściem. Te wszystkie Fukiery, SPATiF-y. Mam to oblatane. Pierwsze konkursy rock’n’rollowych zespołów w Pałacu Kultury, teatry, życie artystyczne tamtych czasów z chłopakami i dziewczynami ze szkoły teatralnej czy muzycznej. Cała banda mieszkała w Dziekance. Nie jestem zafascynowany PRL-em, a tamtym klimatem.

Stanisław Barańczak zaatakował Pana w cyklu "Książki najgorsze". Za propagandę w komiksie piłkarskim "Od Walii do Brazylii" i kultowym czasopiśmie "Relax", którego był Pan dyrektorem artystycznym.

Fakt, że byliśmy dobrzy w futbolu, to jest propaganda? Czy to, że zrobiliśmy o tym komiks? Czy ja choć raz krzyknąłem: "Niech żyje Józef Wissarionowicz Stalin"?

Ale plakaty na 22 lipca Pan podobno malował?

Na 22 lipca nie malowałem. Wygrałem na akademii konkurs na XX-lecie PRL. Graficznie wyszło to fajnie. I tyle. Każdemu, kto wtedy pisał, można zarzucić, że kolaborował. Bo gdzie wydawał? W państwowych wydawnictwach. Wszystko wtedy było państwowe. Ale jeśli ktoś myśli, że za moskiewskie ruble robiłem "Kapitana Żbika", to się myli. To samo można zarzucić Simenonowi, który pisał kryminały ku chwale policji francuskiej. Jeśli tam była jakakolwiek propaganda, to tylko ta, która mówiła, że milicjant jest dobry, a złodziej nie.

Z milicją kontakt musiał Pan mieć, tworząc "Kapitana Żbika".

Udostępniono mi konieczną dokumentację: archiwa kryminalistyki, broń, uniformy, budynek milicji. To była czysta kryminalistyka, nie czułem, żeby ktoś mnie naciskał politycznie. Pojawiały się w komiksie takie rzeczy, jak Medal za Ofiarność i Odwagę. Dostał go na przykład strażak, bo zgasił pożar. Albo milicjant, który złapał złodzieja. I tyle. Scenariusze "Kapitana Żbika" pisał pułkownik Władysław Krupka, znany autor kryminałów.

Przygotowywał się Pan praktycznie?

Tak, dali pałkę i kazali studentów bić. Żartuję oczywiście. Chodziłem czasem do pułkownika Krupki po dokumentację. Kiedyś poprosiłem, aby pokazał mi, jak wygląda gaz paraliżujący. Wyciągnął z szafy, podał mi. To ja mu mówię: teraz porozmawiamy i mierzę w niego. Krupka zbladł i rzucił się pod biurko. A ja sobie tylko tak zażartować chciałem.

Nie ciągnęło Pana do Solidarności?

Byłem przecież. Nawet jako pierwszy członek założyciel na Mazowieckiej w Związku Plastyków Polskich. Chłopaki siedzą, mają zeszyt i zastanawiają się, kto ma się pierwszy wpisać. A my przecież przy związku twórczym nie mogliśmy tworzyć związku zawodowego. Byłem z całego serca po tej stronie. Pierwszy się wpisałem. Imię, nazwisko, telefon. I pobiegłem do domu rysować moje obrazeczki.

W stanie wojennym to podobno nawet ze znaczkiem Solidarności w klapie pojechał Pan do Francji.

Gdzie tam, przypiąłem sobie dopiero we Francji. To było w styczniu. Jak mnie dziennikarze dopadli, to zaczęli robić zdjęcia. I się zorientowałem, że mam ten znaczek. Ale na szczęście to były czarno-białe fotografie, a znaczek mały i srebrny i nie było widać na zdjęciach, co ja tam mam. Wystraszyłem się, bo rodzina wtedy została jako zakładnicy. A mi ten paszport na próbę dali. Krystyna Janda też była w Paryżu. Udzieliła wywiadu. I mówiła dokładnie to samo co ja: "Co, wojna w Polsce? Jaka wojna? Nic nie wiem". Mówiłem, że nie wiem, bo sobie siedziałem i rysowałem. Czysty surrealizm. Ale ten brak odpowiedzi był odpowiedzią wystarczającą. Co bystrzejsi się zorientowali.

Komiks w PRL miał się lepiej niż dziś?

To nie tak. Wtedy to rzeczywiście było dużo propagandy. Przecież prowadziłem "Relax", pierwszy komiksowy magazyn wschodniej Europy drukujący rzeczy z wielu krajów: Czech, Węgier, Bułgarii, Rosji. Ściągnąłem wtedy do "Relaxu" świetnego czeskiego rysownika Karela Saudka, brata słynnego fotografa Jana Saudka. Ale kiedy dostałem historię o towarzyszach kubańskich, którzy ratowali swoich towarzyszy w Afryce, to ja już tego nie wytrzymałem i powiedziałem: no nie dam rady. Odszedłem.

Dziś nawet takich pism jak "Relax" nie ma. Bo komiks w Polsce nadal uchodzi za rozrywkę dla mało wymagających.

Jak słyszę, że komiks ogłupia, to nie wiem, co powiedzieć. Problem w tym, że ludziom komiks kojarzy się z Koziołkiem Matołkiem. Moje dzieci zawsze czytały komiksy. Jedna córka jest naukowcem, druga zna sześć języków, syn Piotrek jest znanym grafikiem. To właśnie dzięki komiksom pasjonują się literaturą i czytają bez przerwy. Francuzi i Belgowie to doceniają. Polacy nie potrafią.

Świetnie sprzedają się w Polsce komiksy o PRL-u, Solidarności, Powstaniu Warszawskim.

I przez kogo są kupowane? Kto je wydaje?

Kupują ludzie, którzy na co dzień komiksem się nie interesują. Wydają instytucje, często państwowe.

To proszę teraz znaleźć jedną różnicę między tym komiksem poleconym a dawnym komiksem propagandowym. W sensie mechanizmów powstawania, a nie słuszności idei. Dlatego nie mam zupełnie do tego zaufania i nigdy się nie zabiorę do takiego komiksu. Nie mam zamiaru udawać, że rekonstruuję historię. Interesują mnie bardziej takie klimaty, jak książki George’a Orwella czy "Człowiek z wysokiego zamku" Philipa K. Dicka. Lubię używać historii prawdziwej jako pożywki. Bez żadnych kontekstów politycznych.

Kilka lat temu wydał Pan "Zemstę hrabiego Skarbka". To jest przecież komiks historyczny.

Ale to historia jak z książek Hugo czy Dumasa. Mnie historii uczył Jacek Kuroń i dzięki niemu odkryłem, o co w niej naprawdę chodzi. Nie o daty i nazwiska, a o to, co z czego wynika. Dlatego na bazie prawdziwej dekoracji buduję fikcyjną opowieść. I tak "Zemsta hrabiego Skarbka" to nie jest żadna rekonstrukcja, a zmyślona relacja z procesu sądowego tajemniczego polskiego hrabiego Mieszka Skarbka z 1843 r. Jego losy toczyły się, tak jak i moje. Wyszedł ze szkoły w Łazienkach. Też go wojna wygnała. Tylko Skarbka do Paryża, a mnie do Brukseli. 150 lat później.

Król Belgii przyznał Panu ostatnio Krzyż Oficerski Leopolda II. Ale Pan z Belgii już prawie dwie dekady temu uciekł. Dlaczego? Przecież to najważniejsze obok Francji centrum europejskiego komiksu.

Krzyż Oficerski Leopolda II to wielki honor. Ale ja z Belgii nie uciekłem. To Szwajcarzy mnie porwali, podsunęli mi papier i powiedzieli: podpisz, Grzegorz. A wtedy właśnie zacząłem się głupio czuć w Belgii. Miałem dom w Brabancji flamandzkiej, lecz nie znałem flamandzkiego. Francuski też nie jest moim językiem intymnym, ale w nim pracuję i radzę sobie, jak trzeba za małpę w mediach robić.

Wracając do komiksu: niechęcią darzy Pan nie tylko komiks historyczny, ale i ten amerykański.

To mnie śmieszy: ci faceci w tych trykotach biegają. Amerykanie mają pewną kulturę, tradycję, tak widzą świat. Mają inne, dziecięce poczucie sprawiedliwości. Wierzą w zwycięstwo dobra, komiksową sprawiedliwość. Machiavelli nie był Amerykaninem. My jesteśmy pokręceni, nas to drażni. Dlatego też amerykański komiks nas denerwuje. Nie dałem się Amerykanom, którzy chcieli mnie ściągnąć do siebie.

Większa sława, pieniądze...

Musiałbym się uczyć języka, czego mi się nie chciało robić. Mógłbym zamieszkać na Greenpoincie, ale nie miałem na to ochoty.

Dostał Pan także propozycję współpracy od mieszkającego w USA świetnego pisarza Jerzego Kosińskiego.

Wymyślił sobie, że Kosiński-Rosiński to będzie dobre, zrobimy karierę, zarobimy dużo pieniędzy. A ja wcale nie chciałem robić kariery. Mówię: "Słuchaj, Jurek, to nie jest mój świat". Ale on był taki facet, że jak miał pomysł, to realizował. Wiem, że zaczął pisać scenariusz według swojej powieści "Wystarczy być". Tylko że ja nie lubię adaptować dobrych książek, bo nic lepszego się z tego nie zrobi. Natomiast złą literaturę można przerobić na dobrą sztukę, bo to kopalnia pomysłów. Za klasykę to bym się jeszcze może zabrał. Zawsze miałem obsesję na punkcie "Wyspy Skarbów" Roberta Stevensona czy "Podróży Guliwera" Jonathana Swifta.

Czyli na emeryturę się Pan nie wybiera?

Od trzech lat jestem. Nigdy tyle nie pracowałem co właśnie jako emeryt. Kończę trzydziesty drugi tom "Thorgala". Robiłem niedawno obrazy historyczne do Królewskiego Muzeum Narodowego w Brukseli. O początkach chrześcijaństwa w epoce galloromańskiej. Oczywiście tam gdzieś Thorgal zawsze jest na drugim planie, wśród tłumu. Co sobie będę żałował (śmiech).

A może by tak zrobił Pan uczciwy komiks o czasach PRL-u?

Nie, bo by jeszcze powiedziano, że to apologia tamtego okresu. Ale mogę to sobie wyobrazić w klimacie teatru absurdu. Widzę ten komiks o PRL-u, jako takie skrzyżowanie Maklakiewicza z Mrożkiem. Z dodatkiem Ionesco i Dürrenmatta. Wyobrażam sobie, że coś można by zrobić, wykorzystując sztukę teatralną. Nikt do tej pory nie widział paraleli między komiksem a teatrem. Dla mnie to jest coś oczywistego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 5 (26/2010)