Nowa fala disco

Franek Kimono po wódzie sprawdzał się w dżudzie. Nowi królowie disco niespiesznie sączą ciociosan. Kuba Karaś i Piotr Rogucki nagrali album słodki jak bułgarski wermut, ale bezwzględny niczym ciosy mistrza karate.

13.04.2020

Czyta się kilka minut

Duet Piotr Rogucki  i Kuba Karaś / PRZEMEK DZIENIS / KAYAX
Duet Piotr Rogucki i Kuba Karaś / PRZEMEK DZIENIS / KAYAX

Płyty przywozili marynarze. Ona do sopockiego Grand Hotelu przyleciała pewnego lipcowego wieczoru prosto z Holandii. Niedostępna, efemeryczna, pożądana. „Buty i kolczyki – bajer z Ameryki”, zaśpiewa później Franek Kimono. Ciuchy – obłęd! Pierwsza w Polsce dyskoteka Musicorama była co prawda gwiazdą jednego sezonu, ale jej gwałtowny rozbłysk wystarczył na odpalenie stroboskopów całej dekady. Zanim zabawa przeniosła się do gdyńskiej kawiarni Panorama, nie było w Polsce gorętszego miejsca.

Przeboje Fleetwood Mac, The Who oraz – obowiązkowo! – „Venus” holenderskiego zespołu Shocking Blue (latem 1970 r. numer jeden amerykańskich list przebojów) prezentował Franciszek Walicki, jeden z ojców rodzimego rocka i bigbitu. Podczas wyjazdu do Amsterdamu zachwycił się tamtejszymi klubami, a ponieważ, jak uczy taneczny klasyk, dyskoteka roznosi się jak bakteria – holenderską gorączką szybko zaraziła się także polska publiczność. Zanim pierwszy stół mikserski dojechał do stolicy, w sopockiej Musicoramie tańczyła już cała Warszawa.

Nadciągająca z wybrzeża dyskotekowa fala błyskawicznie zalała kraj spragniony zachodniej kultury. Ciekawość szła jednak w parze z nieśmiałością. Na pierwszej imprezie w stołecznym Bristolu publiczność nie bardzo wiedziała, jak się zachować – wspominał po latach Krzysztof Szewczyk, dziennikarz radiowy, jeden z pierwszych muzycznych „prezenterów” – tak się wtedy mówiło o DJ-ach. „Puszczam płyty, coś opowiadam, a publiczność w garniturach i złotych lamach ani drgnie.

Byli przyzwyczajeni, że tańczy się na dansingu, gdzie gra orkiestra. A tu facet zmienia płyty i coś gada, myśleli, że to może jakaś muzyczna prelekcja. Sporo czasu zajęło, zanim zrozumieli, że na parkiecie się nie stoi. Trzeba tańczyć”.

Na jednej z pierwszych polskich płyt z muzyką napisaną z myślą o dyskotekach (fenomenalna sekcja dęta!) pobrzmiewa szkoleniowy instruktaż Haliny Żytkowiak: „Gdy masz świata dość, chodź do disco ze mną, chodź. Nie obejmuj mnie, lecz na dystans trzymaj się. Zamknij oczy, jakbyś śnił. Spróbuj, jak chwila chwilę trwa”.

Śmierć dyskotece

I rzeczywiście – po krótkiej chwili frajdy świat został niemile wytrącony z tanecznego letargu. Podczas zorganizowanej w Chicago Disco Demolition Night fani rocka zniszczyli stadion pełen płyt z muzyką dyskotekową. Pomysłodawcą akcji był rozgoryczony dziennikarz Steve Dahl, kilka miesięcy wcześniej zwolniony ze stacji radiowej WDAI, która – ze względu na rosnącą popularność gatunku – zmieniła swój profil muzyczny z progresywnego rocka na brzmienia klubowe. Gdy ekstremistyczne obrazki z płonącego stadionu Comiskey Park obiegły świat, tym, którzy chcieli pozostać cool, nie bardzo wypadało wyznawać namiętne przywiązanie do gorączki sobotnich nocy.

Sam Walicki zresztą nie mógł pogodzić się z tym, że muzykę, którą chciał prezentować polskiej publiczności rozkręcając Musicoramę, zaczęła zastępować tanizna przygrywana w lokalach gastronomicznych jako tło do kotleta. Ale nie dało się tego uniknąć w sytuacji, gdy sama sieć Społem miała sześćset dyskotek, a tzw. zweryfikowanych didżejów (zatwierdzonych przez Krajową Radę Prezenterów Dyskotek) było mniej niż stu. Poirytowany Walicki nagrał odgłosy maszyny do szycia i – gdy tylko w jakimś utworze wchodziła perkusyjna solówka – złośliwie włączał swoją taśmę. Rozgrzana sala bawiła się w najlepsze.

W polskiej muzyce nastrój początku lat 80. świetnie oddaje tytuł pierwszej płyty Lombardu: „Śmierć dyskotece” (400 tys. sprzedanych egzemplarzy!). Dramatyczne wezwanie „Przerwać tę ponurą bzdurę, przerwać tę niechętną hecę. Śmierć, śmierć, śmierć, śmierć dyskotece!” ma oczywiście znaczenie symboliczne – „dyskotekami” nazywano w tamtym czasie milicyjne nyski z ich dźwiękowymi i świetlnymi sygnałami dającymi efekty stroboskopowe. Ale okres stanu wojennego zwrócił nas tak czy owak w stronę ostrzejszego grania – narodziła się chwała grup Cytrus, Krzak, Maanam, Perfect, TSA czy Turbo. I właśnie wtedy na muzyczną scenę wśliznął się tylnymi drzwiami także on – King Bruce Lee Karate Mistrz.

Pan Kleks i Franek Kimono byli jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Andrzej Korzyński, autor ścieżki dźwiękowej do adaptacji baśniowej opowieści Brzechwy o ekscentrycznym nauczycielu, długo namawiał odtwórcę głównej roli, Piotra Fronczewskiego, by ten zgodził się wykonać niektóre z piosenek. Uważający się za „aktora nieśpiewającego” i z początku dość sceptyczny Fronczewski z każdym kolejnym nagraniem nabierał śmiałości. Zachwycony tembrem jego głosu i zmysłowością melorecytacji Korzyński szybko wyciągnął z szuflady inny projekt, jak na owe czasy nowatorski – płytę-koncept, żart ze środowiska dyskdżokejów, show-biznesu i jego nieznośnego branżowego języka.

Czy aktorowi dramatycznemu wypada wykonywać takie piosenki? O zdanie na temat Franka Kimono Fronczewski spytał Gustawa Holoubka. Zmęczony „ciężką pracą w dyskotece”, melancholijny amator wódy „wyciągający małolaty spod opieki taty” szczęśliwie przypadł ­Holoubkowi do gustu. A płyta, która miała być kpiną z klubowego teatrum i jego protagonistów (ale nie tylko – wystarczy przypomnieć kawałek „Sound Ciężkie Brzmienie”, w którym pojawia się basista kapeli „hard karate rocka”), przyniosła dyskotece nieoczekiwane odrodzenie. Funkowa pulsacja muzyki Korzyńskiego przeplatająca się z modnym, synth­popowym pogłosem, osiąganym wówczas chałupniczymi metodami, sprawiła, że w 1984 r. żaden polski wykonawca nie brzmiał tak świeżo.

Nikt nie był także równie bezkompromisowym krytykiem stereotypowych wzorców męskości – bo przecież wszystkie, także erotyczne, supermoce, którymi chwali się Franek Kimono, są genialnie rozpracowane w ironicznej autorefleksji. Jak na wczesnych płytach Taco Hemingwaya (skądinąd Fronczewskiego uważa się za pierwszego polskiego rapera), dostaliśmy od Korzyńskiego nie tylko pocztówkę z najlepszych imprez w mieście, ale też przekrój gierkowskiej dekady, zapis jej aspiracji i tęsknot.

Tamta „dyskoteka” to dżungla, dzika strefa. Kraina nocnych zwierząt, z której wszyscy wychodzą „podrapani i zziajani”. Poza Frankiem przewija się tu niewąskie grono charakterystycznych, jaskrawo odzianych i umalowanych postaci: Ruda Jolka, Czarna Elka, Blada Mery, pan „menago – stonsa robię nago” oraz wspomniany basista z hardrockowego zespołu, który podrywa małolaty na „japońskie graty”.

Synowie dancingu

Po włączeniu wydanego niedawno „Ostatniego bastionu romantyzmu” duetu Karaś/Rogucki, a następnie zamknięciu oczu, jak radziła Żytkowiak, rzeczywiście doświadczymy, że „chwila chwilę trwa” – przestrzeń wokół wiruje, świat przyspiesza, a planety szaleją. „To tylko kilka westchnień – śpiewa Piotr Rogucki – deszcz meteorów unicestwia ziemię. Za chwilę niczego nie będzie”. Ten apokaliptyczny „alarm Doliny Krzemowej”, „ostateczny kataklizm” i „koniec wszystkiego”, który uderza w nas z całą mocą już w pierwszej piosence, jest niezwykle kokieteryjny.

„Chcemy, żeby publiczność nie mogła złapać dystansu” – zapowiadali autorzy. Skojarzenie z wodzącym na pokuszenie i wiodącym do nieuniknionej katastrofy syrenim śpiewem jest o tyle adekwatne, że aranżacje Kuby Karasia, oparte na eksperymentalnym brzmieniu gitar i syntezatorów, doprawione wschodnim instrumentarium, natychmiast odsyłają do kolorowej scenografii „Córek dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej. Nasączona koktajlem gatunków muzycznych z lat 80. płyta to drapieżny karnawał u Meluzyny. Ale przecież „dyskoteki to nie tylko bijatyki i śmiech” – jak przypominał dwa lata temu na płycie „Zawody” inny świetny, choć nie tak prowokacyjny męski duet Wczasy. Dyskoteka „to także smutek”, a produkowana na jej użytek muzyka syci się dziś nie tylko damsko-męskimi stereotypami, ale i obawami przed katastrofą klimatyczną czy zawłaszczeniem prywatności przez państwa i korporacje.

Ale po kolei, przedstawmy się. Piotra Roguckiego z powodzeniem scharakteryzować można tekstem Korzyńskiego o zadufanym rockmanie, który zawsze „jedzie na strasznym czadzie”. To wykształcony aktor (grał m.in. u Grzegorza Jarzyny) oraz wieloletni lider łódzkiego zespołu rockowego Coma, znany z niezwykle patetycznych (ma słabość do poezji śpiewanej), nieprzystających do ostrego brzmienia tekstów. Z kolei Kuba Karaś jest cudownym chłopcem (rocznik 1996) electropopu oraz połówką popularnego śląskiego duetu The Dumplings, który przez ostatnią dekadę mocno inspirował młodą polską scenę muzyczną. Razem z Justyną Święs nagrali dotąd trzy ciekawe albumy, objechali wszystkie letnie festiwale, zdobyli aplauz krytyki oraz wszystkie nagrody, które należało zdobyć. Nie pozostało im więc nic innego, jak zawiesić współpracę i spróbować nowych rzeczy – słusznie.

Międzypokoleniowe i międzygatunkowe spotkanie Karasia z Roguckim było zaskoczeniem. Ale szybko okazało się, że ciężki, melodramatyczny Rogucki świetnie odnajduje się w klubowej formule. Jego skłonność do przesady może mieć atrakcyjny, a nawet autoironiczny pazur. Płyta „Ostatni bastion romantyzmu” to – jak mówią sami panowie – erotyki motoryzacyjno-katastroficzne. Scenografią do tanecznego bitu są katastrofy drogowe i klęski żywiołowe (huragan Katrina i fale upałów), ciasnota i zaduch miasta (zatrute powietrze albo wręcz jego brak to jeden z najważniejszych tematów płyty), strach przed skutkami międzynarodowej polityki (wojny i „masowe migracje z Południa”) oraz zagładą cywilizacji, a w tle – nasza codzienna samotność. Czy w takich warunkach możliwa jest romantyczna miłość? A może utopijna wiara w jej moc jest jedynym sposobem na przetrwanie?

Duszna, mroczna, lepka wręcz piosenka „Ciociosan” jest szczególnie ­wymowna. Inspirowana pewnym autentycznym nagraniem sprzed dekady dostępnym na YouTubie (szukaj: ciociosan), odwołująca się do typowej dyskotekowej sytuacji, w której dojrzały mężczyzna próbuje poderwać nieletnią dziewczynę. Balansujemy tu na granicy momentu, w którym niewinne zaproszenie na „małą śmierć” (la petite mort), ludowy romans, przechodzi w zbrodnię z użyciem ostrych narzędzi. Pani zabija pana, a wszystko wzięte jest znów w ironiczny nawias.

Ale bywa lżej, jak w piosence „Witaminy”: mimo że „wrogie głosy głupców szumią w tle”, to bliskość, jak witaminy, uzdrawia nasz układ immunologiczny – „dopóki jesteś, nie boję się, co będzie”. Brzmi jak „Spowiedź dziecięcia wieku” albo love song na czas kwarantanny, szczególnie gdy „okna otwarte na pustkę i nie woła nas nic”. Dość mimo wszystko optymistyczny song, szczególnie gdy posłuchamy wydanej w tym samym czasie dystopijnej płyty kanadyjskiej artystki Grimes „Miss Anthropocene” – już czytany głośno tytuł brzmi po prostu jak „mizantropia”.

O ile Grimes, by opowiedzieć o klimatycznej katastrofie, wciela się w złowrogą boginię antropocenu, Karaś z Roguckim pozostają w śmiertelnych, podatnych na zranienia duchowe i fizyczne ludzkich ciałach („jestem poszatkowany, wszystko do wymiany”), które uparcie są jednak „centralą dobrych uczuć”. Ale korzystają z tego samego zabiegu, co Pani Mizantropia – używają słodkich jak wermut brzmień muzyki pop do krytyki nienasyconych apetytów symbolizowanej przez nią kultury masowej. Wniwecz obracają oświeceniową koncepcję postępu. Nie pozostawiają nadziei na możliwość harmonijnego rozwoju świata, a jednocześnie – ocalają ludzkość jako żyjącą i czującą całość, łańcuch współzależnych bytów.

Brzmi poważnie jak na muzykę rozrywkową, ale „Ostatni bastion romantyzmu” tylko potwierdza, że obchodząca właśnie 50. urodziny polska dyskoteka wciąż czerpie pełnymi garściami z ironii romantycznego dramatu. Trafnie wyraża tęsknoty i choroby wieku, ujawnia pasje i namiętności, nie stroniąc od ćwiczenia się „w dżudzie” z codziennością. Ale przede wszystkim – skutecznie pozwala uciec przed weltschmerzem w iluzję wiecznotrwałej chwili. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2020