Fajne życie mieć

Doczekało się rozpraw socjologicznych, używali go politycy, ma swoje stacje TV i radiowe. Właśnie na ekrany wchodzi film o nim. Disco polo przeżywa drugą młodość. I przenika do głównego nurtu.

23.02.2015

Czyta się kilka minut

Łukasz Kowalczyk / Agencja Gazeta / Koncert zespołu Weekend na plaży nad Jeziorem Jezuickim, Chmielniki k. Bydgoszczy, 10 sierpnia 2013
Łukasz Kowalczyk / Agencja Gazeta / Koncert zespołu Weekend na plaży nad Jeziorem Jezuickim, Chmielniki k. Bydgoszczy, 10 sierpnia 2013

Zajrzyjmy do kalendarza krajowych koncertów disco polo na 2015 r. Tylko w pierwszy weekend Wielkiego Postu kilku najbardziej popularnych wykonawców koncertuje w dużych miastach: Bydgoszczy, Gdańsku, Poznaniu. Weekend gra w Warszawie.
Jesień 2012 r. Grupa Weekend jest u szczy- tu popularności. Teledysk do hitu „Ona tańczy dla mnie” na YouTubie obejrzano już 30 milionów razy. Weekend gra siedem koncertów w tygodniu, czasem po kilka dziennie. Coraz częściej w największych miastach, w najbardziej popularnych klubach, także studenckich. „Ona tańczy dla mnie” rozbrzmiewa również na klubowych imprezach.
Koncert w Bydgoszczy. Klub Broadway, dyskoteka i kręgielnia w jednym, wypełniony po brzegi. Na sali młode dziewczyny sączą drinki u boku kolorowo ubranych chłopaków. Członkowie zespołu na zapleczu piją po kilka napojów energetycznych. Żadnego alkoholu – źle działa na struny głosowe. A poza tym jeszcze dziś trzeba dojechać do innego miasta.
Zakładają kostiumy. Nie ma już tandetnych oliwkowych marynarek czy białych skarpetek do czarnych mokasynów. Są czarne, obcisłe koszulki, białe spodnie i białe trampki. Tylko masywna, błyszcząca biżuteria przypomina, na jakim koncercie jesteśmy.
Scenę od publiczności rozdzielają metalowe barierki. Gdy pojawia się zespół, omal nie pękają. Jak na koncercie amerykańskiej gwiazdy pop: histeria, wyciągnięte w stronę Radka ręce i staniki rzucane na scenę przy każdym refrenie.
Aż trudno uwierzyć, że era disco polo trwa już dwie dekady. I najwyraźniej, po szczycie popularności w latach 90., powtórnie wkracza w tę fazę.
– Ile to potrwa? Rok, może dwa? Gramy pięć razy w tygodniu, śpimy w hotelach. To nie problem przejechać 300 km. Łapiemy wiatr w żagle i płyniemy z prądem – zwierza się po koncercie, znad talerza z rosołem, lider zespołu Radek Liszewski. Muzycy są zmęczeni występem, ale też trochę znużeni całym zamieszaniem. Liszewski zyskał status celebryty, pojawia się w telewizjach śniadaniowych, pozuje przy ściankach z reklamami.
Właściciel klubu prosi Radka do oddzielnego pomieszczenia, żeby się rozliczyć. Gdy wróci, będzie się zarzekać, że nie zarabia tyle, ile głoszą plotki. – Kilka tysięcy za koncert – zapewnia. Od konkurencyjnych zespołów słyszymy jednak, że raczej kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt. Początkujący grają czasem za darmo. Żeby się pokazać.

Złote lata po raz drugi

Luty 2015 roku, Karol Pietrzak, założyciel i lider zespołu Mega Dance z Białegostoku („A ja tam wolę coca-colę”, „Chodź kotku”, „Gorące usta”) opowiada zmęczonym, zachrypniętym głosem: – Kiedyś było lepiej. Mniej zespołów, mniejsza konkurencja.
Czy aktualna jest praktyka płacenia artystom za koncert gotówką zapakowaną w reklamówkę? – Rzeczywiście, w latach 90. było to powszechne – opowiada Pietrzak. – Dziś też tak bywa. Dlaczego? To proste. Pieniądze pochodzą ze sprzedaży biletów na koncert. A większość ludzi płaci drobniakami, które odkładali tydzień, żeby w weekend się zabawić.
Czy dziś branża się profesjonalizuje? – Są impresaria, menadżerowie, agenci – mówi. – Ale większość zespołów i tak rezygnuje z ich usług. Po co wyrzucać pieniądze w błoto?
– Po raz drugi mamy swoje złote lata – mówi Robert Klatt, współzałożyciel zespołu Classic, uznawany za jednego z ojców gatunku. We wchodzącym właśnie na ekrany filmie „Disco polo” gra jedną z ról. – To, co łączy dawne disco polo z tym współczesnym, to ciągle ta sama przebojowość: proste teksty, proste aranżacje, chwytliwe melodie. O tym, czy piosenka będzie hitem, decydują te same czynniki. Prawdziwy hit obroni się nawet bez promocji w telewizji. Tak jak piosenka Weekendu.

Z przedmieść rodem

Jarosław Szubrycht, dziennikarz muzyczny: – Disco polo to taki kundel, którego korzenie trudno jednoznacznie wskazać. Ma w sobie gen muzyki podwórkowej, ale i echa muzyki popularnej z południa Europy, jak italo disco i jego poprzednicy. A wszystko to jest dodatkowo przefiltrowane przez polskie zespoły weselne. Oparte na tych wpływach stało się nową, zwulgaryzowaną muzyką ludową, graną na prowincji podczas wesel i innych zabaw, zastępującą oryginalne ludowe brzmienia.
Geneza muzyki nazywanej początkowo chodnikową sięga też popularnych, zabawnych lub sentymentalnych przyśpiewek, nagrywanych przez Polonusów za oceanem i przywożonych do kraju, by uświetniały rodzinne uroczystości. Największe przeboje disco polo w linii prostej prowadzą m.in. do rubaszno-rzewnej twórczości zespołu Polskie Orły („Cztery razy po dwa razy”, „Biały miś”, „Taka mała”), a także przedwojennych szlagierów, rozbrzmiewających na podwórkach Powiśla, Czerniakowa, Bałut czy Podgórza, określanych mianem piosenek brukowych bądź ulicznych.
– Do jego rozwoju przyczyniła się nowa technologia, w tym przypadku dostępność najprostszych keyboardów z Casio na czele. Można było sobie na nich puścić zaprogramowany fabrycznie rytm i jednym palcem dograć prymitywną melodię – mówi Szubrycht.
Wśród twórców współpracujących z Blue Star – pierwszą polską firmą fonograficzną specjalizującą się w disco polo (jak wieść niesie, to jej założyciel Sławomir Skręta po raz pierwszy użył właśnie tej nazwy) – przeważali mieszkańcy Białostocczyzny i podstołecznych miejscowości. Disco polo, podobnie jak jego poprzednik, wylęgało się z dala od centrów tzw. wysokiej kultury: na przedmieściach, w małych ośrodkach, gdzie ważniejsza od pretensji do artyzmu jest skoczna nuta, znajomo pobrzmiewające dźwięki, prostota.
Jednym z takich miejsc pod koniec lat 80. ubiegłego wieku był podwarszawski Pruszków. Kilku tamtejszych chłopaków, słuchających całymi dniami wykonawców italo disco, postanowiło pójść śladem idoli. Zapoznali się z dokonaniami Polskich Orłów, przerobili je po swojemu i jako zespół Top One nagrali przeróbki w prywatnej firmie fonograficznej Poland Disco. Kasety trafiły do sprzedaży ulicznej, święcąc triumfy. „Biały miś”, „Santa Maria” czy „Złoty krążek” rozbrzmiewały po weselach, imieninach i chrzcinach jak Polska długa i szeroka.
Nie mniejsze ambicje mieli założyciele grupy Fanatic, grywającej na zabawach w okolicach Żyrardowa. Im w karierze pomógł Sławomir Skręta. W ciągu sześciu lat istnienia wytwórnia wydała około 400 kaset i płyt, które sprzedały się w łącznym nakładzie przekraczającym 100 mln egzemplarzy.
Karol Pietrzak: – Jesteśmy Słowianami, ta muzyka płynie w naszych żyłach.
Czy popularność disco polo mówi coś o Polakach? – Nie sądzę, by dowodziło, że jako naród mamy zły gust, choć oczywiście lepszy poziom edukacji muzycznej byłby wskazany. Niemcy mają swoje Schlager Musik, mieszkańcy Bałkanów turbo folk – wszędzie istnieją odpowiedniki disco polo, tak jak istnieje potrzeba bezmyślnego zatopienia się w zabawie przy prostej melodii – mówi Szubrycht. – Dlatego nie przeceniałbym wagi tego zjawiska. To muzyka czysto użytkowa: ma pełnić określoną funkcję i jest tyle warta, na ile ją spełnia. Gdy ludzie się znudzą, przerodzi się w coś innego. Zresztą cały czas ewoluuje, teraz jest bliższa eurotransowym rytmom niż italo disco, jak przed dwiema dekadami.

Próby wychowawcze

– Patrząc na zjawisko pod nazwą „disco polo” w szerszym kontekście, należy stwierdzić, że nie ma w nim niczego szczególnego. Ludzie słuchają bardzo różnej muzyki i powinni mieć do tego prawo – mówi socjolog Tomasz Sobierajski. – Dużo ciekawiej dzieje się, kiedy zajrzymy pod społeczną pierzynę i odkryjemy to, co na siłę próbujemy schować.
Sobierajski zauważa, że problem z disco polo w odbiorze społecznym zaczął się krótko po transformacji ustrojowej, a przed wejściem Polski do Unii Europejskiej, kiedy pojawiło się myślenie życzeniowe, by na siłę kształtować gusta Polaków.
– Mieliśmy być światowi, a nie przaśni. Media, nastawione na krzewienie bardziej ambitnej rozrywki, liczyły na to, że jeśli ośmieszą ten gatunek, pokażą go w negatywnym świetle, to disco polo zginie. Tymczasem okazało się, że pomimo tylu lat niewiele się pod tym względem zmieniło. Negując rzeczywistość dla własnego dobrego samopoczucia, przez lata rugowano ważny element polskiej kultury masowej. W istocie za taką próbą wychowania kryła się nietolerancja i wyższość wobec innych, którym dawano do zrozumienia, że są gorsi, mniej warci, bo podobają im się określone rytmy – mówi socjolog.
– Ci, którzy odsądzali ten gatunek od czci i wiary, powoli znudzili się tematem, a niektóre gwiazdy disco polo pod wpływem negatywnej aury otaczającej ich twórczość próbowały zmienić styl i przenieść się do mainstreamu, w większości wypadków ponosząc porażkę. Pozostali, czyli fani i wykonawcy, stworzyli tymczasem własny świat, który przestał być widoczny z perspektywy warszawskich apartamentowców i krakowskich kamieniczek – dodaje Jarosław Szubrycht.
Gdy w 1991 r. Marlena Drozdowska i aktor Marek Kondrat nagrali kasetę z pastiszami piosenek chodnikowych, miłośnicy disco polo nie zauważyli prześmiewczego charakteru tego wydawnictwa. Tytułowe „Mydełko Fa” z tekstem Andrzeja Korzyńskiego stało się niemal ich hymnem. Efekt przeciwny do zamierzonego przyniosła też pierwsza Gala Muzyki Popularnej i Chodnikowej, zorganizowana rok później w Pałacu Kultury i Nauki. Spektakl, autorstwa znanego reżysera kabaretowego, w zamyśle kpina z niewybrednego gustu miłośników disco polo, stał się dla nich prawdziwym świętem. Po warszawskim koncercie bilety na kolejne występy – w Gdańsku, Opolu i Poznaniu – rozeszły się błyskawicznie.
Głównym niezadowolonym z takiego obrotu rzeczy był jednak Sławomir Skręta, który znów postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. I zajął się samodzielnie organizowaniem koncertów. Z sukcesem.

Od przypału do lansu

Statystyki ze stycznia 2015 r.: założona cztery lata temu stacja telewizyjna Polo TV, należąca do holdingu Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych (właściciela „Super Expressu” oraz m.in. rozgłośni Eska i Wawa), jest najchętniej oglądaną stacją muzyczną w Polsce – średnio ma 54,4 tys. widzów miesięcznie. Młodszy o dwa lata kanał Vox FM, nadający na częstotliwościach Eski Rock, notuje dwa razy większą słuchalność niż jego poprzedniczka. Na disco polo przestawiła się też diecezjalna sieć Radia Plus, ale mimo pojawienia się nowych słuchaczy zrezygnowała z jego nadawania po kilku miesiącach, gdy przeciw zmianie formatu zaprotestowało kilka regionalnych rozgłośni.
– Ci, którzy słuchali nas w latach 90., dziś mają dzieci, a one studiują, przenoszą się z prowincji do miast i nie wstydzą się muzyki, na której byli wychowani – tłumaczy Robert Klatt. – Poza tym ludzie, którzy decydują o tym, kto zrobi karierę w show-biznesie: menadżerowie, szefowie agencji artystycznych, także dojrzeli do naszej muzyki, doceniają ją. Dawniej zdarzało mi się usłyszeć u pewnej bardzo ważnej pani z telewizji: „Póki ja tu jestem, nie będzie tu disco polo”, dziś coraz częściej telewizja sięga po nas przy okazji imprez o największej oglądalności. Kiedyś disco polo było jednym wielkim obciachem. Teraz już nie.
Zdaniem socjologa Tomasza Sobierajskiego zepchnięcie disco polo na margines wiązało się głównie ze wstydem. Znakomita większość Polaków ma chłopski rodowód, ale nie lubią się do tego przyznawać. Wolą mówić, że pochodzą w najgorszym wypadku ze zubożałej szlachty, choć ich metryka, rysy czy zachowanie mówią co innego. Wstydzą się chłopskich korzeni, z którymi łączy się również ten rodzaj muzyki: łatwej, prostej, przyjemnej.
– Mamy tu sytuację niemalże jak z „Wesela” Wyspiańskiego: gdy zabrzmi chłopska nuta, to nowi mieszczanie, jakkolwiek byliby zadomowieni w klasie średniej, odprężają się i ruszają w tan – dodaje socjolog. – Ich chłopskie dusze odnajdują znane, odziedziczone po przodkach rytmy. W tzw. kręgach pretendujących wyznanie, że pochodzi się ze wsi, jest wciąż w Polsce czymś na kształt coming outu, podobnie jak przyznanie się do tego, że disco polo jest ulubionym gatunkiem muzycznym.
Wciąganie muzyków disco polo do głównego nurtu rozrywki, głównie jako egzotyczne twory, które z przymrużeniem oka można pokazać światłym odbiorcom, Sobierajski kwituje krótko: – Za tym idzie duża oglądalność, pieniądze i ogromny cynizm.
Szubrycht: – Przedstawiciele disco polo odrobili lekcję i teraz prezentują się jako sympatyczni, świadomi konwencji ludzie, którzy mają zdrowe, nieco ironiczne podejście do własnej twórczości. Tyle że promowanie disco polo jako czystej, niezmanierowanej odnogi polskiej kultury, swego rodzaju manifestu sztuki naiwnej, jest tak samo szkodliwe, jak jego histeryczne zwalczanie sprzed dwóch dekad.
Karol Pietrzak, lider Mega Dance, nie jest entuzjastą filmu „Disco polo” Macieja Bochniaka. Uważa, że muzycy, którzy zdecydowali się wystąpić w filmie (m.in. Robert Klatt i Radek Liszewski), narażają całą branżę i samych siebie na ośmieszenie. – Po to powstał ten film – twierdzi Pietrzak. – Żeby znowu kręcić z nas bekę.
– Nie zgadzam się – odpiera Robert Klatt. – Twórcy filmu naprawdę dobrze poznali tę kulturę. Aktorzy jeździli na koncerty, uczyli się różnych zachowań, naprawdę głęboko w to weszli. To, że podobne filmy kręcono o zespole Dżem czy ostatnio o Paktofonice, podniesie rangę disco polo, doda mu trochę powagi.
Sobierajski: – Miejmy nadzieję, że dzięki disco polo i kulturowej otoczce, która mu towarzyszy, większość Polaków zaakceptuje swój rodowód w rytm skocznej, nieskomplikowanej muzyki o prostym przesłaniu miłości do świata i do innych ludzi.

Nie chcemy się smucić

Zanim na scenie Cool Clubu w Grudziądzu pojawi się przebój ostatnich sezonów – zespół Mig – zaczepiamy tych, którzy zapłacili 15 zł za bilet na imprezę. Ciągle słyszymy mniej więcej tę samą opowieść: przy disco polo chcemy się rozerwać, liczy się przede wszystkim dobra zabawa.
Anka, wesoła 17-latka, przyszła z koleżankami, które teraz chichoczą przy stoliku, popijając piwo. – A kto się nie lubi bawić? Co w tym dziwnego? – pyta. – Przecież nie będę tańczyć do jakiegoś metalu.
Klaudia, 21 lat, studentka zarządzania w Toruniu, spędza weekend w rodzinnym mieście: – Ja nie tylko się do disco polo bawię, ja tego słucham. To są niby proste teksty, ale gdyby się wsłuchać, mądre. Nikt w disco polo nie śpiewa o zabijaniu, biedzie, nienawiści. Tylko o miłości. Jest coś lepszego niż miłość?
Znajomi lajkują piosenki zamieszczane przez Klaudię na Facebooku, bo sami ich słuchają, tylko wstydzą się przyznać. – Tak, studenci też. Nie chcemy się smucić, chcemy mieć fajne życie.
– Disco polo to już nie jest ten przypał, co kiedyś – mówi Konrad, równo wystrzyżony 20-latek, który sam nas znalazł, by podzielić się opinią. – Te piosenki bardziej przypominają zagraniczne kawałki pop, które lecą na Vivie, niż „Majteczki w kropeczki”. Teledyski są profesjonalne, z fajnymi dziewczynami. Jest na czym oko i ucho zawiesić. Disco polo jest „disco” tylko z nazwy. Niedługo to będzie po prostu dobry polski pop.
Ale teraz na scenie pojawia się już zespół Mig, który uosabia ewolucję disco polo. W pierwszej fali popularności polskiego disco nie zdobył wielu fanów. Dopiero gdy w erze mediów społecznościowych jeden z teledysków zespołu stał się viralem na YouTubie jako „najgorszy teledysk w historii”, zespół powrócił na scenę i właśnie święci największe triumfy na discopolowych listach przebojów. Internauci, którzy kiedyś drwili z kiczowatego klipu, dziś wywindowali grupę do grona najbardziej popularnych.
Na ścianach klubu wyraziste barwy, mocne światła, lasery i stroboskop. Wśród publiczności głównie młodzież w białych koszulach i ciemnych spodniach, jakby przyszła tu po uroczystym apelu. W centrum tańczące pary. Młodzi znają kroki, tańczą z zacięciem na twarzach. Pod ścianami sterczą ci, którzy tylko słuchają. Nie tańczysz, nie bawisz się – wypadasz. Lider zespołu Krzysztof Gwiazdowski wie, jak trafić do publiki. Ubrany w szarości, nie przypomina chłopaka w jasnych dżinsach i sportowych butach z „najgorszego teledysku w historii”. Nie ma tańców synchronicznych i poklepywania po udach. Przy ostatnim hicie „Wymarzona” Gwiazdowski skanduje w kierunku skaczącej publiczności: „dzię-ku-je-my, dzię-ku-jemy”.
Nie musi śpiewać refrenu: „Dlatego kocham ją mocno, ja wiem / Że nie liczy się nic oprócz niej / Ona buzię ma słodką / To ta, która szczęście mi da!”.
Grudziądz zaśpiewa za niego, zna ten refren na pamięć. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2015