Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
30 lat wspólnego pożycia może dawać poczucie spełnienia i budzić szacunek, ale ma też swoje ciemne strony. O ile dwa poprzednie albumy słynnego kwartetu były w dużej mierze świadectwem kryzysu i wypalenia, tak nowa płyta pokazuje obie strony medalu: naprawdę nie dzieje się nic, czego byśmy w muzyce U2 nie słyszeli wcześniej, ale powrót do romantycznych szaleństw młodości jest momentami szczery i ożywczy. No i pozwala ufać, że czterech muzyków trzyma przy sobie coś więcej niż tylko wspólny budżet i siła bezwładu.
Przy realizacyjnej konsolecie znowu stanęli Brian Eno i Daniel Lanois, a muzyka grupy odzyskała - nie słyszaną od ponad 10 lat - przestrzeń i wielowymiarowość. W "Magnificent" rasowy, rockowy drive zostaje uskrzydlony efektami elektronicznymi, podobnie, tylko łagodniej, dzieje się w "Fez - Being Born", zaś w "Unknown Caller" i "White As A Snow" rolę elektroniki przejmują zgrabnie wprowadzone instrumenty dęte. Momentami słychać tu epicki brzmieniowy gest "The Joshua Tree", a momentami cofamy się jeszcze dalej, do gorączkowej atmosfery "The Unforgettable Fire". Tyle, jeśli chodzi o sytuację w kuchni. Gorzej jest w sypialni, czyli tam, skąd biorą się piosenki. Zespół zatracił zdolność krzesania jednym czy dwoma riffami zostających w pamięci motywów oraz komponowania melodii, które niesione żarliwym głosem Bono wydawały się istnieć od zawsze. Słychać, że muzycy się nie poddają, że grają z podpiętym do wzmacniacza sercem (vide: kładzione z rozmachem partie gitary The Edge’a w "Stand Up Comedy" albo skupiony wokal Bono w zamykającym album "Cedars Of Lebanon"), ale słychać także, że nie jest tak, jak było 25 czy choćby 15 lat temu. Ale czy możliwe, żeby było?
Metaforyczną okładkę płyty (z zamglonym horyzontem między dwiema liniami, które kojarzą się ze znakiem równości) zaprojektował japoński fotografik Hiroshi Sugimoto, a dużej części nagrań zespół dokonał w Maroku. Doceniając wysiłki szukania inspirującej aury i ducha przygody (bo płyta zdecydowanie przebija dwie poprzednie), trudno melancholijnie nie westchnąć, kiedy któryś zręcznie odegrany i świetnie zrealizowany kawałek rozmywa się dość jałowo albo brnie w banalny refren. Szczególnie mnie to dotknęło przy "I’ll Go Crazy, If I Don’t Crazy Tonight", gdzie Bono jakby powtarzał za Tomaszem Różyckim: "Nadeszła już pora, żeby to wszystko rzucić i trochę oszaleć".