Nieważne, co masz na swojej playliście. Ważne, z kim ją dzielisz

Tak, to muzyka wyznacza granice pokoleń, a „Strażnicy Galaktyki” materializują i stawiają nam przed uszami owo wielkie doświadczenie. Uświadomienie sobie tej wspólnoty ma wyzwalającą moc.

19.08.2023

Czyta się kilka minut

Kadr z trzeciej części sagi „Strażnicy Galaktyki”, reż. James Gunn, 2023 r. / JESSICA MIGLIO / MATERIAŁY PRASOWE DISNEY+

Smutny szop siedzi na schodach. W małych łapkach trzyma duży odtwarzacz MP3 i niespiesznie przewija listę oznaczoną kolejnymi dekadami. Lata 60., 70., 80., 90. Coś ciekawego dzieje się teraz w kulturze popularnej, a ostatnia scena trzeciej części „Strażników Galaktyki” (właśnie udostępniona na platformie Disney+) doskonale ilustruje ten moment przełomu.

Szop zatrzymuje się na latach 2000. i wciska „play”. Owinięci kocami, zmęczeni, niepewni jutra mieszkańcy kosmicznego azylu podnoszą głowy zaskoczeni. Z zawieszonych pod sufitem głośników płyną łagodne dźwięki ukulele. Brzmienie charakterystyczne dla pewnej muzycznej epoki, choć jeszcze niedawno nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Nie wyróżniamy stylów, epok i gatunków, dopóki są po prostu wszechobecną teraźniejszością.

Ktoś zaczyna tańczyć. Dołączają kolejni. Ktoś wyje jak kojot. Ktoś płacze, ktoś śmieje się w głos, a ktoś inny uśmiecha się tylko trochę, odrobinę, kącikiem ust. Na razie tyle wystarczy.

Bohaterowie znajdują spokój. ­Godzą się z tym, kim są, i rozumieją, kim już nigdy nie będą. Wracają do domu albo nareszcie decydują się odejść. Znajdują to, czego szukali, lub uświadamiają sobie, że nigdy tego nie potrzebowali. Coś się skończyło. Zapewne zacznie się coś nowego, ale już niekoniecznie dla nich. Nawet jeśli ich historia rozpocznie się na nowo, to nie będą już głównymi bohaterami. Będą mentorami, rodzicami albo budowniczymi statków, które nowe pokolenie odkrywców zaniosą w odległe rejony galaktyki.

The dog days are over” („Psie dni już za nami”) – śpiewa Florence Welch. Jej dźwięczny głos przynosi nadzieję i kosmiczni awanturnicy uświadamiają sobie, że się zmienili. A wraz z nimi ich publiczność – ludzie, tak jak ja, urodzeni w latach 80. lub 90. ubiegłego stulecia. Millenialsi, dla których właśnie zamknęło się magiczne okienko, okres pokoleniowej autodefinicji.

 

Żyła złota

Ale wróćmy na chwilę na Ziemię. W zeszłym roku „Running Up That Hill” Kate Bush nieoczekiwanie stało się najpopularniejszą piosenką na planecie. To niezły kawałek i w jego triumfalnym pochodzie przez listy przebojów na całym świcie nie byłoby nic szczególnego, gdyby nie fakt, że piosenka była sprzed 37 lat.

Ponowne odkrycie utworu to rezultat wykorzystania go w czwartym sezonie serialu „Stranger Things” – jednego z najbardziej prominentnych przedstawicieli współczesnego nurtu nostalgicznego science fiction. Rozgrywająca się w latach 80. produkcja naszpikowana jest odniesieniami do popkultury, mody i gier komputerowych z epoki.

Przygoda Kate Bush to dowód na kosmiczną moc, jaką ma dziś synchronizacja (ang. sync), czyli wykorzystanie istniejącego utworu muzycznego jako tła dźwiękowego akcji. Umieszczona w nowym kontekście piosenka z dnia na dzień może z otchłani zapomnienia powrócić na sam szczyt list przebojów zarabiając przy tym miliony dolarów. Eksperci z branży kreatywnej już nazywają to zjawisko (nieszczególnie kreatywnie) „efektem Stranger Things”. Ale nie chodzi tu bynajmniej o jeden serial. W ostatnich latach w rytm retrohitów ratują świat bohaterowie „The Boys” (mroczna produkcja Amazon Prime) czy „Umbrella Academy” (Netflix), a także... popularnej brytyjskiej reklamy Ikei pt. „Szczęście sprzyja oszczędnym”. W każdym przypadku muzyka jest przedstawiona na ekranie (w postaci walkmana czy noszonych na uszach słuchawek), postaci tańczą do niej i dyskutują o niej z pasją.

Nic dziwnego, że od kilku lat zyski z licencjonowania muzyki na potrzeby synchronizacji rosną błyskawicznie. W podsumowaniu roku 2022 Recording Industry Association of America wyceniła przychody z tego rodzaju transakcji na rynku amerykańskim na 328,5 mln dolarów, co oznacza niemal 25 proc. wzrostu w porównaniu z rokiem poprzednim.

Ale trylogia „Strażnicy Galaktyki” demoluje nawet taką konkurencję. Inni są w stanie wypromować pojedynczy utwór. Reżyser James Gunn i jego kosmiczna drużyna wynoszą na szczyty popularności całe playlisty. Premiera każdej kolejnej części kosmicznej sagi to dla rynku muzycznego prawdziwa bonanza. Jaki jest ich sekret?

LECH MAZURCZYK

Bez słów

Te nowe praktyki łączy coś ciekawego. Muzyka nie tylko towarzyszy bohaterom jako typowa ścieżka dźwiękowa. Jest także słyszalna dla nich samych. Zabrany z Ziemi walkman, a potem odtwarzacz MP3 są najważniejszymi atrybutami Petera Quilla, lidera Strażników Galaktyki. Miłością do muzyki z lat 70. kapitan szybko zaraża całą załogę. W jej rytm nie tylko bawią się i odpoczywają, ale przede wszystkim – ratują świat. Wciśnięcie „play” na walkmanie Quilla zwykle zwiastuje epicką sekwencję przelotu przez pole asteroid albo laserową nawalankę.

Używając starego słowa w nowym kontekście można powiedzieć, że muzyka synchronizuje bohaterów. Motywuje ich do działania i nadaje tempo ich wspólnej akcji. Piosenki stają się tym samym językiem porozumienia między postaciami. Łączą ich w całość większą niż suma części.

Muzyka jest tu nośnikiem relacji. ­Quill jest gotów ryzykować życie dla swojego walkmana nie dlatego, że tak ceni stary sprzęt grający. „Wspaniały mixtape vol. 1”, jak głosi napis na kasecie, którą w kółko odtwarza, to jedyna pamiątka po matce, którą stracił jako dziecko, tuż przed tym, jak porwano go z Ziemi. Pod koniec drugiej części walkman zostaje wprawdzie zniszczony, ale szybko zastępuje go odtwarzacz MP3 – przedśmiertny prezent od mentora bohatera. Oczywiście prawdziwym darem nie są same urządzenia, lecz zapisane na nich piosenki. Dzieląc się muzyką, którą ­kochamy, ­ustanawiamy głęboką więź z drugim człowiekiem (lub szopem).

Siłę tego zjawiska udało się zmierzyć grupie badaczy z University of ­Westminster. Za przedmiot analizy obrali oni popularny brytyjski program radiowy „Desert Island Discs”. Zaproszeni goście opowiadali tam o piosenkach, które zabraliby ze sobą na bezludną wyspę. Naukowcy wzięli pod lupę nie tylko same playlisty, lecz także historie, które towarzyszyły muzyce. Okazało się, że powodem wyboru danego utworu znacznie częściej były związane z nim wspomnienia niż cechy samej piosenki. Goście programu (średnia wieku 61 lat) pytani o swoje ukochane przeboje opowiadali nie o gitarowych riffach i świetnych tekstach, ale o rodzicach, przyjaciołach, domu z dzieciństwa albo wspólnych wakacjach. Mówili o tym, jak pierwszy raz usłyszeli daną piosenkę i z kim dzielili to doświadczenie.

Nieważne, co masz na swojej ulubionej playliście. Ważne, z kim ją dzielisz. O tym właśnie są „Strażnicy Galaktyki”. Taka muzyczna synchronizacja oznacza przemianę z bandy egoistycznych indywidualistów w drużynę. Symbolizuje porozumienie, które nie potrzebuje słów.

Zjawisko to w trylogii o Strażnikach świetnie ilustrują dialogi z Grootem. Ten kosmita, przypominający chodzące drzewo, potrafi mówić tylko „Ja jestem Groot”. Powtarza te trzy słowa w każdej sytuacji, ale konsekwentnie rozwijany przez całą trylogię dowcip polega na tym, że pozostali członkowie załogi zachowują się, jakby Groot mówił normalnie. Odpowiadają na jego pytania, uspakajają go, gdy się niepokoi, a czasem karcą za nieprzyzwoity język („Skąd ty w ogóle znasz takie słowa?!”). W najnowszej odsłonie serii jedna z postaci podejrzewa, że to oszustwo („Wy go tak naprawdę nie rozumiecie, prawda?”). Nikt nie rozwiewa jej wątpliwości. Kiedy wiele przygód później ta sama bohaterka odruchowo odpowiada Grootowi, uświadamia sobie, że oto stała się częścią załogi, a łączące ich porozumienie sięga głębiej niż słowa.

Tym większe wrażenie na widzach zrobiła jedna z ostatnich scen filmu, gdy Groot nieoczekiwanie mówi: „Kocham was, drużyno!”. James Gunn potrafił wyreżyserować ją tak, że po chwili uświadamiamy sobie, że to nie kosmita nauczył się ludzkiego języka, lecz my, towarzysząc Strażnikom przez trzy kolejne filmy, także staliśmy się częścią załogi. Teraz i my rozumiemy Groota.

Święto pokolenia

Fenomen wspólnej pamięci pokoleń zaobserwował już przed stuleciem francuski socjolog Maurice Halbwachs. W książce „Społeczne ramy pamięci” przekonywał on, że – wbrew temu, co może nam się wydawać – nie pamiętamy oddzielnie, lecz raczej jako członkowie wspólnot. Pewne wydarzenia, postaci, smaki czy właśnie utwory muzyczne mają siłę synchronizowania naszej wyobraźni i budowania zbiorowej tożsamości. Każde pokolenie ma swój czas formacyjny, który w pewnym momencie zamyka się i zastyga w nostalgiczny kanon.

Uczeni kontynuujący badania Halb­wachsa zgodnie potwierdzają, że między 10. a 30. rokiem życia każdego i każdej z nas otwiera się magiczne okienko, kiedy to nasze gusta muzyczne kształtują się na całe życie. Znaczną większość piosenek, które potem uznajemy za „ważne” czy „ulubione”, poznaliśmy właśnie w tym okresie. Często są to radiowe, telewizyjne i imprezowe hity, które dzielimy z innymi ludźmi w podobnym wieku.

Kiedy badacze z University of Westminster porównali daty premier piosenek z wiekiem uczestników, okazało się oczywiście, że większość utworów pochodzi właśnie z tego magicznego okienka między 10. a 30. rokiem życia, które uczeni nazwali „autodefinicyjnym okresem pamięci autobiograficznej”. Przekładając to na język Ziemian: to czas, kiedy, jak sami uważamy, staliśmy się tym, kim jesteśmy.

Muzyka wyznacza pokolenia, a filmy takie jak „Strażnicy Galaktyki” materializują i stawiają nam przed oczyma (uszami) to wspólnotowe doświadczenie. Co ciekawe, Halbwachs i jego mistrz, Émile Durkheim, właśnie w ten sposób definiują święto. To specjalny czas, w którym grupa społeczna uświadamia sobie to, co ją łączy, a co na co dzień zwykle pozostaje tak oczywiste, że aż niewidzialne.

Tyle że finał kosmicznej trylogii to święto specyficzne. Bo trzecia część „Strażników Galaktyki” jest muzycznie inna od poprzednich. Jak pokazuje infografika towarzysząca temu tekstowi, kanon muzyczny wcześniej dość szczelnie zamknięty w latach 70. („magiczne okienko” samego Jamesa Gunna urodzonego w roku 1966!) ulega tu rozmyciu i przesunięciu ku teraźniejszości. Dlaczego? Być może dlatego, że oto właśnie na naszych oczach dla kolejnego pokolenia zamyka się magiczne okienko.

Urodzeni w latach 80. i 90. oglądając ten film mają szansę uświadomić sobie nie tylko własną pokoleniową tożsamość, lecz także fakt, że ich okienko autodefinicji właśnie się zatrzaskuje. Z pokolenia otwartego, które wciąż jeszcze się określa i szuka własnej tożsamości, stajemy się oto pokoleniem zamkniętym, ukształtowanym. Nasze playlisty już nie zmienią się za bardzo. Nasza kulturowa ojczyzna przenosi się w krainę nostalgii. W prawdziwej popkulturowej teraźniejszości będziemy już tylko gośćmi lub obcymi.

 

Smuga cienia

W ostatniej scenie filmu bohaterowie bawią się przy „Dog Days Are Over”, czyli piosence z grudnia 2008 r. Muzyki słuchało się wtedy z MP3, od premiery pierwszego iPhone’a minął dobrze ponad rok, a Barack Obama został wybrany na prezydenta. Mieliśmy już Facebooka, YouTube’a i zdawaliśmy sobie sprawę z nadciągającego kryzysu klimatycznego. To przecież było tak niedawno! A jednak utwór, wrzucony do szufladki oznaczonej nazwą dekady, stał się już częścią retroplaylisty. Dlatego właśnie ludzie płaczą dziś przy „Dog Days Are Over”, choć nie płakali przy niej wtedy.

Dzieje się coś ważnego, a dzięki muzycznej synchronizacji jesteśmy w tym razem. Uświadomienie sobie tej wspólnoty ma ogromną moc. Dlatego właśnie ostatnia scena „Strażników Galaktyki” u wielu przedstawicieli mojego pokolenia wywołuje dziwne słodko-gorzkie uczucie, którym dzielą się w niezliczonych recenzjach i komentarzach na portalach internetowych.

Jeszcze dekadę temu, gdy w kinach debiutowała pierwsza część cyklu „Strażników”, nie dało się zrobić retroplaylisty z muzyki millenialsów, bo nasza muzyka była muzyką teraźniejszości. Dziś znalazła się w nostalgicznym skarbcu popkultury obok zakurzonych hitów z lat 70. i 80. Już nie musimy pożyczać starych rzeczy od boomerów i pokolenia X, stroić się przed lustrem w pamięć z drugiej ręki. Dorobiliśmy się własnej przeszłości. Czai się w tle na naszych fotografiach, na dnie naszych szaf, na naszych playlistach.

Tym samym kolejne pokolenie, millenialsów, moje pokolenie, wkracza właśnie w popkulturową smugę cienia. Przenikliwie pisał o niej Stanisław Lem w opowiadaniu „Ananke”: „Między trzydziestką a czterdziestką, bliżej drugiej: smuga cienia – kiedy już ­przychodzi ­akceptować warunki niepodpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje innych, odnosi się także do ciebie. (...) Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadną zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja”. U Lema, tak jak w „Strażnikach Galaktyki”, kosmiczny as staje się dla nas, zwyczajnych Ziemian, przewodnikiem na ścieżce ku rozpoznaniu uniwersalnej prawdy.

Psie dni już za nami. „The dog days are over”. Wiele wciąż przed nami, ale już nie wszystko. Świat może i należy do nas, ale przyszłość – już nie. Przyszłością są inni. Następne pokolenia, których magiczne okienko gustu wciąż pozostaje otwarte, lub nawet jeszcze się nie otworzyło.

Nasze właśnie się zamknęło. Doświadczenie formujące pokolenie zostało skonsolidowane. Nie jesteśmy już dłużej znakiem zapytania. Jak pisze Lem, „skończył się trening”. Możemy więcej niż kiedykolwiek, lecz jednocześnie więcej niż kiedykolwiek stało się dla nas niemożliwe. Bo już nie wszystkie drzwi są otwarte. Dla niektórych z nas marzenia się spełniły – zostaliśmy piłkarzami albo strażakami, prawniczkami albo lekarkami. Inne marzenia na zawsze pozostaną tylko marzeniami. Już nigdy nie będą planami. Ci z nas, którzy wybrali drogę prawników, zamknęli sobie szansę, by zostać lekarzami, i odwrotnie. Nie jesteśmy już obietnicą wszystkiego. Jesteśmy tylko tym, czym jesteśmy.

Pora więc dołączyć do niemłodych. Z zazdrością patrzeć na ludzi, którzy nie nabawili się jeszcze własnej przeszłości. Czas opuścić królestwo tych, którzy wciąż kształtują swoją playlistę, i z workiem nagrań odpłynąć ku wyspom nostalgii, do krainy pokoleń, których wezwaniem i bojowym okrzykiem jest słowo „pamiętacie?”.

Szop Rocket, w oryginalnej wersji głosu użycza mu Bradley Cooper. /  MATERIAŁY PRASOWE / DISNEY+

The dog days are over!”. Kosmiczny szop odczynił swe czary. Z głośników płyną łagodne dźwięki ukulele. Ci, którzy zarzekali się, że nigdy nie będą tańczyli, mogą wreszcie zatańczyć, jakby nikt nie patrzył.

Bo nikt nie patrzy.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Lista zamknięta