Nie zabijajcie nadziei!

"Zrozumiałem, że po raz kolejny w życiu muszę zrezygnować z moich nadziei. Dlatego pozwalam sobie powiedzieć otwarcie to, co czuję - oznajmił ukraiński pisarz Jurij An-druchowycz przed niemiecką publiką. I uderzył pięścią w stół.

03.04.2006

Czyta się kilka minut

Jurij Andruchowycz /fot.E.Lempp /
Jurij Andruchowycz /fot.E.Lempp /

Wiosenne Targi Książki w Lipsku to impreza młoda, ale mająca już swe miejsce na niemieckiej i europejskiej "scenie" kulturalnej. Jak każde Targi, także i tegoroczne rozpoczynać miało wydarzenie o wymiarze zarówno kulturalnym, jak i politycznym: wręczenie nagrody za wkład w porozumienie europejskie. Coś, o czym się potem mówi w kuluarach i o czym mogą pisać dziennikarze z redakcji kulturalnych najważniejszych mediów.

Także w tym roku sala lipskiej filharmonii pękała w szwach, gdy w piątek, 17 marca, na scenę wkroczył 46-letni Jurij Andruchowycz. Ukraiński pisarz rodem z Iwano-Frankiwska został wyróżniony za powieść "Dwanaście kręgów" (w Polsce ukazała się ona nakładem wydawnictwa Czarne).

"Lipska Nagroda Książkowa na rzecz Porozumienia Europejskiego" to nie byle co: nie tylko sława, ale także 15 tys. euro. Również uzasadnienie, sformułowane przez jury, pełne było patosu: powieść Andruchowycza to kunsztowne połączenie mitu i magii, jej tematem jest "zapomniane centrum naszego kontynentu".

Centrum kontynentu? Czy się nie przesłyszeliśmy? Czyż powieść Andruchowycza nie rozgrywa się w jego karpackiej ojczyźnie, w Europie Wschodniej? Tak czy inaczej, licznie zgromadzeni wydawcy, autorzy i krytycy, ciasno wypełniający lipski Gewandhaus, oczekiwali z niemal rytualnym napięciem na dziękczynne przemówienie laureata.

Jeśli ktoś oczekiwał zwykłego w takich momentach gestu wdzięczności, jakiegoś grzecznego podziękowania, ubogaconego przypisami, przypominającymi o bogactwie ukraińskiej kultury, albo nieśmiałą prośbą, aby słuchacze zechcieli, bardzo przepraszam, nie zapomnieć o tym, iż jest taki kraj jak Ukraina i że leży on, bardzo przepraszam, w Europie - otóż wszyscy, którzy oczekiwali miłego i obliczalnego rytuału, zawiedli się srodze.

Jurij Andruchowycz, doskonale znający niemiecki, wykorzystał swój czas na lipskim forum do gniewnego, fundamentalnego ataku na Europę, na Unię Europejską, na Niemcy - za to, w jaki sposób traktują jego kraj.

"Oskarżam!"

Punktem wyjścia dla swego przemówienia, które zatytułował "Europa, moje neurozy", Andruchowycz uczynił wywiad, jakiego berlińskiemu dziennikowi "Die Welt" udzielił niedawno Günther Verheugen. Członek Komisji Europejskiej i "ojciec chrzestny" rozszerzenia Unii z 2004 r. rzucił w nim zdanie, że za 20 lat do UE należeć będą wszystkie kraje europejskie, z wyjątkiem państw powstałych po rozpadzie ZSRR (oczywiście poza krajami bałtyckimi, które w Unii już są).

"Wypowiedź pana Verheugena wywarła na mnie piorunujące wrażenie - mówił Andruchowycz. - Kiedy ją przeczytałem, zrozumiałem, że po raz kolejny w życiu muszę zrezygnować z moich nadziei. Dlatego pozwalam sobie w tym miejscu powiedzieć wszystko to, co czuję".

I mówił: "W grudniu 2004 r., w tamtym cudownym momencie pomiędzy zwycięstwem Pomarańczowej Rewolucji i powtórką drugiej tury wyborów prezydenckich, otrzymałem możliwość wystąpienia w Strasburgu przed posłami do Parlamentu Europejskiego. Poprosiłem ich wtedy, tak, poprosiłem ich, a wraz z nimi całą europejską wspólnotę, aby pomogli pewnemu przeklętemu krajowi w dziele ratowania samego siebie. Powiedziałem im wówczas, co mniej więcej chciałbym od nich usłyszeć, co jest moim marzeniem: słowa, że Europa czeka na nas i że Europa nie będzie całością, jeśli jej częścią nie stanie się także Ukraina. Dzisiaj jest ostatecznie jasne, że prosiłem o zbyt wiele".

Wyraźnie poruszony, nie: wzburzony, Andruchowycz wołał dalej: "W miejsce europejskiej perspektywy oferuje się nam co najwyżej ułatwienia w wydawaniu wiz". Była to aluzja do tzw. danych biometrycznych w paszportach, których Unia zamierza w przyszłości wymagać. "Odciski palców, jakbyśmy byli zbrodniarzami czy prostytutkami. Unia umacnia i rozbudowuje swój cordon sanitaire. Czyli coś przeciwnego do europejskiego porozumienia".

Europa, sugerował Andruchowycz na koniec swego wystąpienia, boi się tak naprawdę sama siebie: "Być może zamyka się przed nami właśnie dlatego, ponieważ tak bardzo wzięliśmy sobie do serca jej wartości, że stały się one naszymi wartościami? Bo, mianowicie, sama od dawna utraciła świadomość tych wartości?". Gdyż Unia, wyrokował pisarz, pielęgnuje jako "swą najwyższą wartość" ni mniej ni więcej, tylko "niezdolność do zmieniania samej siebie".

Marzenia i realia

Czy na pewno? Owszem, Andruchowycz ma dużo racji, gdy zarzuca Zachodowi obłudę, skrywaną pod "ogólnoeuropejską" retoryką. Ale to tylko część prawdy.

Weźmy najpierw kwestię biometrycznego paszportu. Kto chce dziś wjechać do Ameryki, ten, nawet jeśli jest intelektualistą, musi zgodzić się na pobranie odcisków palców. Unia nie wymyśla nic nowego, jedynie dołącza do tych standardów. To niemiłe, ale nieuniknione. I na pewno nie wymierzone w obywateli Ukrainy. To skutek islamskiego terroryzmu.

Albo kwestia "europejskich wartości": czy wszyscy Ukraińcy, w których imieniu wystąpił Andruchowycz, wzięli sobie do serca europejskie wartości tak bardzo, że stały się ich wartościami? Chyba niewiele ma to wspólnego z realiami 50-milionowego kraju, który w ponad rok po Pomarańczowej Rewolucji nadal jest podzielony: z jednej strony pomarańczowo-prozachodni Kijów i Lwów, a z drugiej niebiesko-prorosyjski Donieck. Czy demokratyczna rewolucja faktycznie tak bardzo zmieniła Ukrainę, jak chciałby to widzieć Andruchowycz? Czy zmniejszyła się korupcja i struktury oligarchiczne? Czy "pomarańczowy" obóz nie uległ pokusom, jakie niesie władza?

Tym bardziej że wybory parlamentarne wygrał w minioną niedzielę nie kto inny, ale Wiktor Janukowycz, prorosyjski rywal Wiktora Juszczenki sprzed półtora roku, zbierając niemal jedną trzecią głosów. Jeśli skłóceni "pomarańczowi", czyli z jednej strony była premier Julia Tymoszenko, a z drugiej prezydent Juszczenko, nie porozumieją się i nie utworzą wspólnego rządu, Ukrainą może rządzić Janukowycz. A wtedy - o takiej obawie Bruksela (ta unijna i ta NATO-wska) mówi otwarcie - kraj może zawrócić ze swej "drogi na Zachód", z drogi ku NATO i Unii Europejskiej.

Bo najwięcej zależy dziś od samych Ukraińców - tak jak kilkanaście lat temu najwięcej zależało od samych Polaków, Czechów, Węgrów czy Litwinów. Tymczasem mówiąc o swym marzeniu, o europejskiej perspektywie dla Ukrainy, Andruchowycz jakby nie zauważył w ogóle tego zasadniczego faktu: że aby wejść do Unii czy do NATO, czy też aby stać się choćby krajem poważnie kandydującym do tych struktur, trzeba najpierw spełnić konkretne warunki. Tych jego ojczyzna w tej chwili nie spełnia.

Ludzie pióra postrzegają siebie często (albo są postrzegani) jako moralny korektyw polityki. Niektórym to się udaje, jak Thomasowi Mannowi w jego słynnych przemówieniach przeciw Hitlerowi, które wygłaszał przez radio, pozostając na emigracji w USA. Inni ponoszą porażkę, jak Günter Grass, który krytykował zjednoczenie Niemiec i bronił komunistycznych Niemiec Wschodnich. Albo jak Peter Handke, który pojechał w ostatnich dniach do Serbii, by wygłosić przemówienie nad grobem Slobodana Miloševicia, zbrodniarza wojennego.

Wystąpienie Jurija Andruchowycza było apelem. Moralnym i politycznym wezwaniem: nie zapomnijcie o nas, nie zabijajcie naszej nadziei!

Czy przyniosło jakiś efekt? Niestety, wolno wątpić. Ukraiński pisarz zapomniał o zasadzie najważniejszej: że polityka to sztuka możliwości, nie zaś marzeń.

Odkrywanie zapomnianego

Wszystko to nie zmienia w niczym faktu, że autorzy z Europy Wschodniej oraz ich książki cieszą się coraz większą popularnością na zachodzie Europy, zwłaszcza w Niemczech i we Francji. Ostatni tego przykład to bogato obsadzony prominentami festiwal literacki, który w tych dniach odbywał się w Monachium i w Berlinie, pod hasłem "Last & Lost - atlas znikającej Europy". Festiwal to udany efekt współpracy przede wszystkim dwóch zaangażowanych kobiet: niemieckiej lektorki Kathriny Raabe i Moniki Sznajderman z polskiego wydawnictwa Czarne. "Last & Lost" - angielski tytuł (w wolnym przekładzie: "To, co na końcu, i to, co zaginęło") pokazuje, jak bardzo język angielski, czy wręcz amerykański, stał się lingua franca także w Europie Wschodniej.

"Last & Lost" miał być pierwotnie czysto literackim przewodnikiem przez zaginione lub ginące miejsca Europy Wschodniej. Potem pojawił się pomysł, by słowo wzbogacić obrazami. Tak powstał festiwal kulturalny, rozgrywający się na trzech poziomach. Pierwszy - to książka z fotografiami i trzydziestoma tekstami autorstwa piętnastu głównie wschodnioeuropejskich autorów, która w Niemczech ukazała się w Suhrkamp-Verlag, a po polsku ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Czarne pt. "Znikająca Europa". Poziom drugi - to trwająca do końca kwietnia wystawa zdjęć w monachijskim Literaturhaus, pokazująca rozmaite niezwykłe, a opuszczone miejsca na obrzeżach kontynentu (następnie ma być prezentowana w Berlinie i Krakowie).

I wreszcie poziom trzeci - czterodniowy literacki maraton w Berlinie, rozgrywany w Literaturisches Colloquium oraz na deskach teatru Volksbühne. Jeśli zamierzeniem organizatorów było, by oba te miejsca kontrastowały ze sobą, udało się to znakomicie: w ciągu dnia odczyty w dostojnej XIX-wiecznej willi "Literackiego Kolokwium" w zachodnioberlińskiej dzielnicy Wannsee, a wieczorem mieszanka literackiego eventu, performance oraz koncerty wschodnioeuropejskiego rocka w stylizującej się na proletariackość Volksbühne w dawnym Berlinie Wschodnim, tuż obok centrali postkomunistycznej partii PDS.

Zapotrzebowanie na kontemplacyjne spojrzenie wstecz wydaje się dziś nieograniczone, a to, co chore i ułomne - bo tak prezentują się zapuszczone obrzeża Europy - zdaje się przyciągać jako coś estetycznie atrakcyjnego. Czy to podświadomy odruch obronny w obliczu globalizacji? W każdym razie większość autorów uczestniczących w literackich kolokwiach (pod hasłem "Topografia i literatura") podejmowała temat swoistej atrakcyjności rzekomo zapomnianych miejsc na Wschodzie (i na Zachodzie). Polak Andrzej Stasiuk, Rosjanin Władimir Sorokin, Węgier Robert Hasz, Austriak Raoul Schrott, Niemka Roswitha Schieb i jej rodak Richard Wagner, Litwin Tomas Venclova, Ukrainiec Jurko Prochasko - wszyscy oni przedstawiali swoje teksty o przestrzeniach geograficznych oraz o miastach - tych spod Karpat i tych z austriacko-węgiersko-rumuńskiej równiny. A także o Wrocławiu czy Wilnie.

Przyszłość i przeszłość

Chodziło o przyszłość Europy oraz - oczywiście - także o politykę. Emocjonalnym punktem kulminacyjnym był wykład białoruskiego architekta i wydawcy Artura Klinaua, który płacząc opowiadał, jak kilka godzin wcześniej dowiedział się od przyjaciół z Mińska o nocnej akcji milicji na Placu Październikowym, o brutalnym zlikwidowaniu "namiotowego miasteczka" opozycji i aresztowaniu kilkuset osób (jeszcze brutalniejsza akcja oprawców Aleksandra Łukaszenki miała nastąpić dopiero następnego dnia, w sobotę 25 marca).

"Ten nieludzki reżim nie ma prawa istnieć w Europie!" - wołał Klinau. I jakby pragnąc wzmocnić swój apel z punktu widzenia architekta, opowiedział o swoim mieście, o Mińsku, jako o stalinowskiej "socjalistycznej metropolii", zbudowanej na cmentarzach ofiar wojen i dyktatur. O Mińsku, tej potiomkinowskiej wiosce, której "ludowe pałace kultury" lśnią od frontu, a sypią się od kulis, gdzie sąsiadują ze sobą "monumentalność i nicość, imperialność i prowincjonalność".

Najwyraźniej tak bywa, że moment kulminacyjny sąsiadować musi czasem z momentem najbardziej wątpliwym: podczas wykładu w Volksbühne, otwierającego imprezę, Jurij Andruchowycz wystąpił na podium obok niejakiego Jürgena Kuttnera - literata, który był współpracownikiem NRD-owskiej tajnej policji ("Stasi") i na jej zlecenie szpiegował ludzi ze wschodnioniemieckiego środowiska rockowego.

Andruchowycz nie miał obowiązku wiedzieć o przeszłości Kuttnera, ale organizatorzy powinni być tego świadomi. Posadzenie donosiciela "Stasi" obok Andruchowycza, człowieka, który w czasach ZSRR był dysydentem, a niedawno występował na rzecz Pomarańczowej Rewolucji, nie tylko pozostawiło niesmak, ale także podważało w gruncie rzeczy przesłanie całej imprezy: argument, że Unia Europejska nie może zapominać o Europie Wschodniej w imię wartości.

"Europa Wschodnia otwiera się na Zachód i na jego kulturę konsumpcyjną, podczas gdy, z drugiej strony, niszczeją tam miejsca i krajobrazy, które mogą być dla wszystkich szczególną inspiracją" - czytamy w prospekcie "Last & Lost". To prawda. Podobnie jak i to, że niektóre nieprzyzwoite biografie wydają się być bardziej odporne niż miejsca i krajobrazy.

Przełożył Wojciech Pięciak

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2006