Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ową marność zastępuje się takimi bardziej nowoczesnymi terminami, jak konsumpcjonizm, materializm, pogoń za pieniądzem, wreszcie: zeświecczenie, desakralizacja. Nie wystarczy pracować, nawet uczciwie, trzeba się przede wszystkim modlić, żeby żyć jak człowiek - powiadają kaznodzieje i inni moralizatorzy. Przecież wszystko przemija, wszystko się kończy, śmierć wszystko unicestwia, zostanie tylko to, co duchowe. Być może te ostrzeżenia - przestrogi przed takim podejściem do wszystkiego i wszystkich - są na miejscu w krajach bogatych, ale u nas, w kraju na dorobku? Zamiast przestróg na wyrost - wprawiających człowieka w bezsilność, budzących lęk - potrzeba zachęty do odważnego i mądrego podejmowania zadań nowych, przekraczających dotychczasowe doświadczenia.
Kto jak kto, ale jednak chrześcijanie powinni być w czołówce tych, którzy nie tylko nie boją się współczesności, ale traktują ją jako nowe, pierwszy raz wypowiedziane słowo Boga i Jego zaproszenie do udziału w dziele stwarzania. Paweł Apostoł zapewnia przecież, że cała rzeczywistość zmierza ku temu, by "wszystkim we wszystkich [był] Chrystus". Skoro wszystko i wszyscy dokoła są napełnieni, otoczeni, przeniknięci Bogiem tak, że wszędzie jest Go pełno, to jakże można mówić, że świat ten zmierza ku nicości? Po co miałby Bóg rezygnować ze swego szczęścia?
Jeśli coś nam grozi, to raczej ureligijnienie, sakralizacja czegoś czy kogoś, a więc, jak mówi Paweł, bałwochwalstwo. Wiemy, na czym polega ta deifikacja. Wystarczy tylko uwierzyć, że jest się wcieleniem takiego czy innego boga, mówiąc po świecku: ucieleśnieniem sensu dziejów, ducha czasów, mądrości, a natychmiast człowiek staje się, mówiąc językiem biblijnym: bałwanem i jak bałwan postępuje, czyli nie wie, co robi. Pokusa stania się jak Bóg dręczy nie tylko ludzi religijnych (a zwłaszcza przywódców religijnych) czy duchownych, ale i ateistów. Dowód? Daleko szukać nie trzeba, wystarczy cofnąć się do roku 1944.
Powstanie warszawskie, czego by o tym dramacie nie powiedzieć, nawet jeśli było niewielkim epizodem wielkiej wojny światowej, to jednak przyczyniło się do potwierdzenia ewangelicznej prawdy, że jeśli coś przemija - to na pewno bałwochwalstwo. W tym przypadku symbolizowane przez tysiącletnią Trzecią Rzeszę. Tysiącletnią, czyli wieczną. I właśnie wtedy, gdy te marzenia o wiecznym państwie miały się ziścić, a wódz tego potwornego przedsięwzięcia miał okazać się geniuszem nad geniuszami, przyszła klęska. Kiedy wydawało się, że lada chwila spichrze, magazyny napełnią się wszelkim bogactwem, przyszła najsroższa bieda, a za nią śmierć również i tego, który miał się za nieśmiertelnego. Skazani na niebyt, na wymazanie z oblicza ziemi, ocaleli i z mozołem zaczęli nie tylko odbudowywać, ale na nowo budować swoje szczęście, czyli codzienność.
Jeśli zatem coś jest marnością, w co zresztą nie jest tak łatwo uwierzyć, to jest nią, jak mówi Paweł Apostoł: rozpusta, nieczystość, lubieżność, złe żądze i chciwość. Ci bożkowie, te bałwany mają przedziwną moc przyciągania. Nic dziwnego, prawdziwy Bóg bywa trudny, tak jak niełatwa jest miłość.