Nic strasznego

Jarosław Trybuś, historyk sztuki: Nie ma powodów, by burzyć blokowiska. Trzeba je odczarowywać. Rozmawiał Piotr Kosiewski

29.11.2011

Czyta się kilka minut

Piotr Kosiewski: Napisał Pan "Przewodnik po warszawskich blokowiskach". Czym miały być XX-wieczne osiedla mieszkaniowe?

Jarosław Trybuś: Lekarstwem na całe zło XIX-wiecznego miasta, ciasnego i niewydolnego. Na przełomie XIX i XX w. zdawano sobie sprawę, że zaczyna się nowy, masowy świat. Urbanistyka musiała zatem stworzyć nowy model miasta, który będzie odpowiadał potrzebom czasu. Korzenie blokowisk są związane z pragnieniem umieszczenia w domach podobnej liczby ludzi, jaka mieszkała w zabudowie XIX-wiecznej, ale w sposób zapewniający wszystkim lepsze warunki: dostęp do świeżego powietrza, widok z okna oraz mieszkanie "od frontu".

Chciano uciec od słynnych kamienicznych "studni".

Od wilgotnych, ciemnych podwórek, a przede wszystkim od hierarchiczności XIX-wiecznej kamienicy. Bardzo lubimy kamienice, ale zapominamy, że tylko lokale od frontu były wygodne i przyjemne. Większa część metrażu, upchnięta w pierwszym, drugim, a niekiedy trzecim podwórzu, była bardzo odległa od naszych wyobrażeń o dobrym mieszkaniu.

Początki polskich blokowisk to okres międzywojenny. Wtedy powstaje Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa (WSM) na Żoliborzu, a następnie na Rakowcu. Ich twórcy proponowali nie tylko nowy typ zabudowy. "Szklane domy" miały służyć tworzeniu nowych więzi społecznych.

Tak, ponieważ moderniści - twórcy idei blokowiska - wierzyli w inżynierię społeczną, która wydawała się jedynym sposobem uporządkowania nowego masowego świata. Obliczono zatem, jakiej wielkości powinna być lokalna społeczność, oraz jaka infrastruktura - szkoły, przedszkola... - jest jej niezbędna dla dobrego funkcjonowania. Następnie tym jednostkom społecznym stworzono miejsca do mieszkania.

To się udawało. Żoliborz do dziś jest uznawany za wzorzec dobrego miejsca do mieszkania.

Nikt nawet nie myśli, że te domy to bloki.

Jednak dziś te roszczenia architektów, sformułowane m.in. w słynnej Karcie Ateńskiej z 1933 r., są oceniane surowo. Chociażby Tony Judt w książce "Źle ma się kraj" na przykładzie wielkich blokowisk pokazuje ekstrema, do których posuwało się powojenne planowanie społeczne. Pisze o pewności władzy, że zna wszelkie potrzeby ludzi.

Przede wszystkim tak sądziła znaczna część intelektualistów. Władza jedynie wykorzystała projekt, który był ich dziełem. Model osiedla stał się przydatny w całej powojennej Europie, gdy trzeba było odbudować miasta i zapewnić mieszkania migrantom ze wsi. Tak było po obu stronach żelaznej kurtyny, ale u nas blokowiska identyfikuje się z władzą komunistyczną, co jest niesłusznym uproszczeniem. Jednocześnie patrzy się na nie z zachodniej perspektywy. Tymczasem tam sytuacja jest znacząco inna.

Bloki w wielu krajach Zachodu szybko stały się miejscem zesłania tych, którym w życiu nie wyszło. Społeczeństwa zachodnie nie przeżyły bowiem tak głębokiego procesu egalitaryzacji, jaki nastąpił np. w powojennej Polsce. To jest zasługa PRL-u, że jesteśmy tak przemieszanym społeczeństwem. W społeczeństwach, w których nie doszło do tego procesu, bloki stały się z czasem miejscem zamieszkania dla najuboższych.

Tych z tyłów kamienic?

Tak, ale także tych, którzy napłynęli ze wsi do pracy w przemyśle, a we Francji czy RFN również imigrantów z Afryki Północnej i Turcji. W wielu miejscach blokom przypisano rolę nie docelowego, dobrego środowiska do mieszkania, tylko przechowalni, dlatego modernistyczny projekt nowego miasta nie mógł się tam udać. Jeśli tworzy się miejsce tylko dla tych, którym się nie udało, to powstaje getto.

W Polsce początek wielkiego budownictwa to lata powojenne. Władze, stając przed koniecznością odbudowy zniszczonych miast i zapewnienia mieszkań dla tysięcy osób przenoszących się do miast w związku z uprzemysłowieniem, sięgnęły po idee przedwojennych intelektualistów. Co się stało z projektem WSM?

Nic się nie zmieniło poza jednym: skalą. To ona zabiła urok tego projektu społeczno-urbanistyczno-architektonicznego. Do tego doszło zniszczenie spółdzielczości - nawet idealistyczny WSM stał się częścią państwowej machiny mieszkaniowej. Należy jednak wyraźnie powiedzieć: innej drogi niż tworzenie blokowisk nie było. Twierdzenie, że można było postępować inaczej, to przykład ahistoryzmu.

Gdyby spotkała nas teraz jakaś katastrofa, w wyniku której zniszczone zostałyby nasze miasta, czy zdecydowalibyśmy się na odbudowanie bloków? Oczywiście nie. Pewnie spróbowalibyśmy stworzyć coś nowego, nie powtarzać starego schematu. Podobnie trudno wymagać od ludzi połowy XX w., by przyszła im do głowy myśl odbudowania XIX-wiecznych kamienic, czyli tego, co uważano za najgorszy sposób zamieszkiwania. W całej Europie po wojnie stawiano bloki. Tylko że w Polsce, ze względu na ogrom zniszczeń - robiono to na wielką skalę.

Założenia, chociażby słynnej Jednostki Mieszkaniowej Le Corbusiera, przyjmowały - także przez zaprojektowanie wspólnych pomieszczeń - powstanie innego typu relacji społecznych i przeniesienie części życia indywidualnego do bardziej zbiorowego. To raczej się nie udało.

U nas także próbowano to zrobić. Przykładem jest warszawskie osiedle Za Żelazną Bramą, gdzie przestrzenie wspólne są bardzo rozbudowane, bo mieszkania były zbyt małe. Jednocześnie - i to była zasada powszechnie stosowana - zostawiano, bardzo rozrzutnie, duże przestrzenie zielone między blokami - salony osiedli. Ale czy idea tworzenia nowych relacji społecznych się nie powiodła? Nie jestem pewien. Jeśli na podwórku siedzą wszystkie pokolenia mieszkańców, od staruszków na ławkach po dzieci w piaskownicach, to znaczy, że udało się stworzyć przestrzeń wspólną. Może tylko po prostu przestaliśmy to zauważać.

Sam pomysł przesunięcia pewnych czynności ze strefy domu do strefy wspólnej także może się udać. W Szwecji sprawdza się model, który próbowano wprowadzać w niektórych miejscach w Polsce: w blokach działa wspólna sala na imprezy rodzinne, a nawet zapasowe mieszkanko, które można zarezerwować, gdy w mieszkaniu zabraknie miejsca dla gości.

Myślimy o blokowiskach przy pomocy stereotypów?

W znacznej mierze tak. Przestaliśmy dostrzegać ich zalety, takie jak wykreowana wspólna przestrzeń albo to, że wszyscy w blokach mieszkają od frontu. Nie widzimy zieleni wokół bloków itp. Pamiętajmy też, że rozmawiamy o półwieczu i o prawie 40 proc. zasobów mieszkaniowych kraju. Wszystko to wrzuciliśmy do jednego worka pod nazwą "blokowisko".

Jakie zatem są te blokowiska?

Różne, podobnie jak różne są kamienice i domy jednorodzinne. Jedne udane, drugie nie. W jednych bardzo dobrze funkcjonuje wspólnota, inne być może są zupełnie zdegenerowane.

Które były udane?

To długa lista. Coraz częściej słyszę od osób mieszkających w bloku, że są z tego powodu bardzo szczęśliwe. A udane? Doskonałym przykładem są w Warszawie Sady Żoliborskie (Sady 1). Zresztą bardzo interesujące jest to, że ich mieszkańcy oburzyli się z powodu umieszczenia ich osiedla w "Przewodniku". Wysłano nawet list do "Gazety Wyborczej". W odpowiedzi Jerzy Majewski zauważył, że mieszkańcy Sadów po 50 latach odkryli, że ich domy to bloki, a zatem mieszkają w blokowisku. To słowo zostało nacechowane bardzo negatywnie i o tym był list mieszkańców Sadów, a także o tym jest nasza rozmowa. Trzeba je dziś odczarować.

A jaki zakres wolności władza pozostawiała projektantom blokowisk?

Ich przestrzeń wolności z czasem była ograniczana. W latach 40. czy 50. architekci i urbaniści realizowali swoje projekty zgodnie z tym, czego nauczyli się przed wojną. Później było gorzej. Być może właśnie to ograniczanie spowodowało, że blokowiska zyskały tak złą sławę. Lata 70., a zwłaszcza 80., to czas degeneracji. Założenia nadal z reguły powstawały dobre, ale coraz gorzej było z realizacją. Zawodziła technologia prefabrykacji, zabrakło pieniędzy na tworzenie infrastruktury, którą zawsze projektowano łącznie z blokami. Idea modernistyczna zakładała powstanie miejsc do wypoczynku, komunikację, usługi itd. Nagle okazało się, że buduje się mieszkania, a wokół jest tylko błoto, czyli to, co znamy z filmu "Alternatywy 4".

Lata 70. i 80. to także zmiana technologiczna: na szeroką skalę zostają wprowadzone prefabrykaty. Futurystyczne "fabryki domów" stały się realnością.

Patrzymy na nie krzywo, mówimy "wielka płyta", tymczasem było to spełnienie przedwojennych marzeń architektów. Zdarzało się nawet, że zanim powstały upragnione "fabryki domów", w swoich budynkach imitowali oni prefabrykację, która wówczas była zbyt kosztowną technologią. Minęło kilkadziesiąt lat, prefabrykacja stała się powszechna i uznano ją za coś złego. Tymczasem bez jej wprowadzenia nie udałoby się budować na tak wielką skalę, ani też odbudować kraju po wojnie.

Czyli problemem nie jest technologia, lecz materiały, których do niej używano.

Tak. I jakość wykonawstwa. Sama prefabrykacja nie jest niczym złym i nadal ją się stosuje, tylko nikt już jej tak nie nazywa. Wystarczy popatrzeć na nowe biurowce - całe szklane fasady z gotowych, systemowych elementów, to prefabrykaty.

A jak mieszkańcy dzisiaj postrzegają swoje osiedla?

Różnie, ale dyskusja wokół "Przewodnika" pokazuje, że uderzyliśmy w bardzo czułą strunę. Rozpoczął się spór tożsamościowy. Jedni odkryli, że zamieszkują w blokach. Drudzy poczuli się docenieni, że nie tylko zwrócono uwagę na ich domy, lecz przestano o nich mówić źle. Ciekawy jest też problem zamykania oczu na to, że blokowiska i bloki istnieją. Traktowanie ich jak zła koniecznego, które trzeba ścierpieć. To jest bardzo niesprawiedliwe.

Wraz z upadkiem komunizmu blokowiska niemal powszechnie potępiono. Pamiętam ataki na Ursynów Północny, projektowany przez Marka Budzyńskiego. Dlaczego tak ostro zaczęto je oceniać?

Znaczenie miały negatywne doświadczenia późnych lat 70. i następnej dekady, kiedy zaprzestano z braku funduszy realizować projekty w całości. Doszło też do utożsamienia blokowisk, jak i całego powojennego modernizmu, z systemem komunistycznym. No i marzono o życiu znanym z zachodnich filmów, czyli nie w blokach.

Wtedy też zaczęto wzywać do odtwarzania siatki miejskiej zarysu ulic. To, co było uważane za zaletę projektu modernistycznego, czyli duże wolne przestrzenie, stało się wadą.

To normalna kolej rzeczy. Postmodernistyczna urbanistyka wracała - a właściwie wraca, bo nadal jest obecna w myśleniu wielu - do dawnego miasta.

I zaczął się nowy sposób budowania mieszkań. Czy po 1989 r. nadal można mówić o blokowiskach?

Doszło do powstania - choć nie chciałbym generalizować - dość nieprzyjemnej hybrydy. W przypadku bardzo wielu nowych osiedli mamy do czynienia z blokiem udającym kwartał miejski. Nie jest to klasyczny blok, ale tak wygląda i tak "się zachowuje". Jednocześnie jest on ustawiony w kwartał, jakby był kamienicą. Ten układ ma najgorsze cechy obu modeli zamieszkiwania.

Blok stawiano w przestrzeni otwartej, by oddzielić go od hałasu ulicy, a mieszkańcy mieli widok na zieleń. Budowano go niezależnie od układu ulic, by zorientować go względem stron świata i tym samym zapewnić w mieszkaniach maksimum światła. Przy układzie pierzejowym wszystko to zostaje zatracone. Jednocześnie otrzymujemy zamknięte podwórze, które bywa koszmarem akustycznym. Pięcioro dzieci potrafi spędzić sen z powiek setkom mieszkańców.

Kolejna rzecz: metraż we współczesnych i dawnych budynkach. Mieszkania powstałe w latach 60., chociaż małe, wydają się większe, niż wskazywałyby na to liczby. To efekt bardzo przemyślanego rozkładu pomieszczeń. A dzisiaj? Znaczna część nowych domów jest budowana dla zysku, przy czym niekoniecznie bierze się pod uwagę wygodę przyszłych mieszkańców.

Idea modernistyczna zakładała egalitaryzm i otwarcie. Nowe osiedla się zamykają.

To dewiacja, jeśli bowiem spojrzymy na historię miasta, to nasze, współczesne, jest najbezpieczniejsze w dziejach. Żyjemy w fantastycznych czasach. Tymczasem jakaś grupa szaleńców wmawia innym, że warto zamykać się w grodzonych osiedlach. Sądzę, choć może to zbytni optymizm, że ten pomysł odchodzi już w przeszłość. Do największego warszawskiego grodzonego osiedla Marina Mokotów są teraz wpuszczani wszyscy. Owszem, pozostał pan, który podnosi szlaban, ale nie zawsze chce mu się pytać: do kogo? Kontrola okazała się uciążliwa dla wszystkich, z mieszkańcami włącznie. To początek drogi do znikania płotów. Tyle tylko że wtedy straci pracę parę firm ochroniarskich i tych, które produkują i budują płoty.

Zaczęły się zmieniać także same blokowiska. Czasami dochodzi do niszczenia pierwotnych układów, nawet najwybitniejszych, jak lubelski LSM, zaprojektowany przez Zofię i Oskara Hansenów.

Ale zacznijmy od pozytywów. Blokowiska dojrzały. Zmiana systemu i upływ lat sprawiły, że doposażono je w brakującą infrastrukturę. Dziś już nie brakuje sklepów, przedszkoli i szkół. Wyrosła zieleń. Osiedla bloków stały się takie, jakimi chcieli je widzieć ich projektanci (może za wyjątkiem kolorystyki). Jednocześnie mamy do czynienia z procesem dogęszczania. Z różnym skutkiem. W przypadku osiedla Za Żelazną Bramą trudno powstrzymać ten proces. Zaprojektowano je bardzo rozrzutnie pod względem przestrzennym, a przecież powstało w samym centrum miasta. Trudno w takim przypadku utrzymać dawny stan. Są też przykłady jednoznacznie negatywne, chociażby osiedla na Kole, projektu Heleny i Szymona Syrkusów, w które wstawiono nowe, bardzo mało udane budynki.

Co można zatem zrobić ze starymi blokowiskami? Dziś już zapomina się o nośnym nie tak dawno haśle: burzyć.

Swego czasu popularne było przekonanie, że w Polsce blokowiska skończą jak w Niemczech - jako podkłady pod autostrady. U nas jest jednak zupełnie odmienna sytuacja. Nie ma powodów, by burzyć blokowiska, bo są w dobrym stanie technicznym, na pewno w lepszym niż wiele kamienic, oraz nie ma w nich pustostanów, czyli mieszkania w nich mają wzięcie. To bardzo poważny argument za utrzymywaniem tej tkanki. Ona rynkowo się sprawdza. Co zatem robić? Przede wszystkim mentalnie odczarowywać blokowiska. Dostrzec, że są wartością dzięki swej egalitarności. Mieszka w nich pełen przekrój społeczny. Nie stały się miejscem dla wykluczonych. Warto utrzymać ten stan, a wszystko inne będzie się toczyło swoim torem.

Czyli?

Wspólnoty mieszkańców zadbają o swoją przestrzeń. Nie wolno tylko zmarginalizować tych obszarów. Trzeba pilnować, by nie pogarszała się jakość życia na osiedlach - stan techniczny domów, stan i ilość zieleni, dostęp do infrastruktury. Potrzebne są też działania symboliczne. Na przykład na warszawskim Bródnie rozpoczęła się głośna akcja re-blok. Poprzez rozmaite działania, także artystyczne, stara się przedstawić to osiedle jako dobre miejsce do mieszkania (bo tak też jest). Trzeba podkreślić, że te działania to inicjatywa lokalnego samorządu.

A jakie mogą być blokowiska przyszłości?

Nie wiem, i to jest bardzo smutne. Od pewnego czasu cierpimy na deficyt pomysłów, które wybiegają w przyszłość. Architekt może wszystko: zbudować najwyżej, najszerzej, najkrzywiej, z czego tylko chce. Niemal nie ma ograniczeń, a jednocześnie jakby brakuje wizji. Nie ma chęci pójścia do przodu. Budujemy z nowych materiałów, ale jak budynek ma wyglądać prestiżowo, to jest przykrywany kamieniem. Udajemy, że budynki powstały z kamienia niczym przed tysiącem lat. Nie ma pomysłów, ani świadomości kryzysu. Za to powstał system bezpiecznych przyzwyczajeń. Efekt: produkujemy masę architektonicznego śmiecia.

Sama architektura momentalnie się starzeje.

Jeżeli nawet nie pod względem fizycznym, to ekonomicznym. Wiecznotrwałe budynki obłożone kamieniem i udające, że będą nam towarzyszyć przez kolejne 300 lat, są rozbierane po 15 latach od powstania, bo przestają się opłacać.

Jarosław Trybuś (ur. 1976) jest historykiem sztuki, krytykiem architektury. Pracownik Instytutu Stefana Starzyńskiego w Warszawie, w 2008 r. (wspólnie z Grzegorzem Piątkiem) kurator pawilonu polskiego na XI Biennale Architektury w Wenecji, nagrodzonego Złotym Lwem za najlepszą ekspozycję narodową.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2011