Najważniejszy puzzel

Psychologia czy duchowość? Akcja czy kontemplacja? Życie w stanie świeckim czy duchownym? Monika i Marcin Gajdowie pokazują, że światy można łączyć. Również w Radiu Maryja.

16.01.2017

Czyta się kilka minut

Monika i Marcin Gajdowie / Fot. Archiwum rodzinne
Monika i Marcin Gajdowie / Fot. Archiwum rodzinne

​Na fotografii mężczyzna w złotym ornacie z czułością obejmuje uśmiechniętą kobietę. Widać, że się kochają.
On – to Marcin Gajda, od czerwca 2016 r. diakon stały, jeden z 22 wyświęconych do tej pory w Polsce. Ona – Monika, od 25 lat jego żona. Mają czwórkę dzieci i wnuka.

– To zdjęcie z moich święceń – mówi Marcin. – W trakcie rytu my, diakoni, przekazywaliśmy znak pokoju naszym żonom. Po tym, gdy opublikowałem je na Facebooku, dostałem maila, w którym ktoś napisał, że za karę będą mi się ręce w czyśćcu paliły. Bo jak mogę dotykać kobietę, a potem w te same dłonie brać Najświętszy Sakrament?

Posługę diakonatu, po ponad tysiącletniej nieobecności w Kościele, przywrócił Sobór Watykański II. Nasz Episkopat wprowadził ten urząd dopiero w 2004 r., a pierwszego diakona wyświęcono w Polsce cztery lata później. To wciąż słabo znana funkcja.

– Znajomi pytają nas, czy możemy nadal współżyć, skoro jestem diakonem – opowiada Marcin. – Tłumaczę więc, że dyscyplina celibatu w Kościele rzymskim dotyczy wyłącznie prezbiterów i biskupów. Wielu wyobraża sobie, że wprowadzenie diakonatu to rodzaj kompromisu, odpowiedź Kościoła na spadającą liczbę powołań. Pytają: po co diakoni, skoro w Polsce księży nie brakuje? To jedno z największych nieporozumień! Nie mamy zastępować księży, lecz realizować własne powołanie. Czasem myślę, że nie wiemy, co straciliśmy, nie wiemy, jak wyglądałby nasz Kościół, gdyby diakonat istniał przez cały czas.

Kolejne zdjęcie ze święceń: Marcin i inni diakoni leżą krzyżem między prezbiterium a pierwszymi rzędami ławek. Tuż za nimi klęczą ich żony; dalej, w ławkach: dzieci, rodzice, przyjaciele.

– Kiedy młodzi chłopcy w naszej diecezji przyjmują święcenia kapłańskie, leżą między ołtarzem a tabernakulum – tłumaczy Marcin. – Wierni w ławkach ich nie widzą. Nam zależało, żeby w trakcie święceń pokazać, że jako diakoni jesteśmy między światem świeckich i duchownych. Jestem duchownym, ale żyję jak świecki: mam żonę, dzieci, pracę. Dużo łatwiej przychodzi mi zrozumieć problemy moich sąsiadów, którzy teraz stali się moimi parafianami.

Wśród Przyjaciół

Do zadań diakona należy służba w parafii – wygłaszanie homilii, rozdawanie komunii świętej, udzielanie chrztów, błogosławienie małżeństw, przewodniczenie obrzędom pogrzebowym; ale również – opieka duszpasterska.

– Z moim biskupem jestem umówiony, że zupełnie wystarczy, jeśli będę w mojej parafii dwa, trzy razy w miesiącu – tłumaczy Marcin. – Poza tym służę wspólnocie Przyjaciele Miłości Miłosiernej, której członkowie mieszkają w całej Polsce. To nasza duchowa rodzina. Ludzie, którzy, tak jak my, chcą rozwijać się w duchowości „pustych rąk”. Spotykamy się od kilku lat na sesjach katechetyczno-modlitewnych i rekolekcjach. Łączy nas miłość do Kościoła i przekonanie, że nasza słabość nie jest przeszkodą na drodze do Boga. Przeciwnie, może się ona stać „pojemnością” na łaskę.

Mówią członkinie wspólnoty.

Paulina: – W Kościele jestem od dawna, ale zawsze towarzyszyło mi uczucie lęku przed Bogiem; wrażenie, że muszę zasłużyć na Jego miłość i że ciągle do tego poziomu nie „doskakuję”. Byłam już tym zmęczona. Wtedy trafiłam na Przyjaciół. Urzekło mnie to, że tu naprawdę nic nie muszę.

Marta: – Trzy lata temu napisałam maila z pytaniem o przyjęcie mnie do Przyjaciół. Miałam sporo obaw, ponieważ określam się jako „katolicka feministka”; popieram nie tylko zwiększenie udziału kobiet w procesach decyzyjnych Kościoła, ale także udzielanie święceń diakonatu i kapłaństwa kobietom. Dlatego wcześniej nie znalazłam swojego miejsca w innej wspólnocie. Dostałam odpowiedź, że moje poglądy nie są przeszkodą, o ile nie będę głosić ich w imieniu całej grupy. Cieszę się, że nie muszę się wyrzekać przekonań i jednocześnie mogę być w kościelnej wspólnocie.

Stanisława: – Dla mnie najważniejsze jest poczucie, że każdy może doświadczyć spotkania z Bogiem w modlitwie. Pomimo słabości, bolesnych historii życiowych i swoich ograniczeń. Po latach poszukiwań tu poczułam się wreszcie jak w domu. Co za ulga!

Co proponują Gajdowie swoim Przyjaciołom? Przede wszystkim doświadczenie modlitwy głębi, modlitwy kontemplacyjnej. Takiej, w której niepotrzebne są już słowa, wyobrażenia, ponieważ liczy się milczące spotkanie z obecnością Bożą. Taka forma modlitwy, przekonują, jest naturalnym skutkiem rozwoju życia duchowego; jest przeznaczona dla wszystkich wiernych, nie tylko dla zakonników, ludzi o specjalnym powołaniu czy mistyków.

Gajdowie wprowadzają w nią na rekolekcjach, w nagrywanych regularnie przez siebie audycjach w Radiu Maryja, na spotkaniach, wszędzie tam, gdzie zostaną zaproszeni. Marcin wydał nawet broszurę zatytułowaną „Wprowadzenie do modlitwy kontemplacyjnej”. Pisze w niej: „Gdy modlimy się kontemplacyjnie, zmysłami nie odbieramy nic. Trzeba zawierzyć, że coś się dzieje, choć rozum tego nie dosięga! Nasz umysł przypomina wtedy ekran komputera, który przetwarzając ogromne ilości informacji nie wykonuje pozornie żadnych czynności (na ekranie nie widać żadnego ruchu, komputer jest niejako zawieszony)”.

– Początkowo trudno było mi uwierzyć, że ta modlitwa ma sens – zwierza się Paulina, jedna z Przyjaciółek. – Jestem osobą energiczną, lubię działać. Taka modlitwa była dla mnie jak złożenie broni. Z czasem jednak zauważyłam, że zmienia moje życie. Trudno to opisać słowami: to tak, jakby było więcej życia w życiu.
Marcin Gajda: – Modlitwa jest wielką tajemnicą naszego życia. To z niej wszystko wypływa. A zaczęło się od decyzji podjętej wiele lat temu, dotyczącej codziennej, wiernej modlitwy. Wstawałem 15 minut wcześniej, zanim jeszcze obudziły się dzieci, i modliłem się w ciszy. Początkowo wydawało się to bardzo łatwe, towarzyszyła temu pewna ekscytacja, ale z czasem było coraz trudniej. Do tego stopnia, że z desperacją zwierzałem się naszej kierowniczce duchowej, s. Miriam od Krzyża, że czuję się, jakbym umierał. Odpowiedziała mi wtedy ze spokojem: „To umrzyj”. To był dla mnie przełom.

– Kiedy w naszych katechezach, audycjach, w książce mówimy o umieraniu „ja fałszywego”, czyli o umieraniu w nas potrzeby zasługiwania na uznanie, naprawdę nie kokietujemy – dodaje Monika Gajda. – Uczucia, które temu towarzyszą, bliskie są uczuciom śmiertelnym. To przede wszystkim ogromny lęk. Pytamy się: co mi zostanie, jeśli puszczę to, czym do tej pory próbowałem się definiować? Tak naprawdę wcale wtedy nie tracimy, tylko zyskujemy – nasze „ja prawdziwe”; ale ten moment przejścia jest bardzo, bardzo nieprzyjemny.

W gabinecie

W książce „Rozwój. Jak współpracować z łaską?” Monika i Marcin Gajdowie łączą swoje doświadczenie duchowości chrześcijańskiej z wiedzą psychologiczną. Obydwoje są psychoterapeutami.

– Zauważyliśmy, że psychoterapia prowadzi człowieka do pewnego punktu rozwoju, ale potem się zatrzymuje – mówi Monika. – My mogliśmy pójść dalej dzięki doświadczeniu duchowemu, które było w naszym życiu pierwsze. To nie oznacza, że negujemy wiedzę psychologiczną. Wręcz przeciwnie: daleka jestem od twierdzenia, że wystarczy tylko modlitwa. Ale dlaczego miałabym nie włączyć w terapię czegoś, co jest moim bogactwem? Jeśli mam do dyspozycji lekarstwo, to czy mogę go nie podać tylko dlatego, że „zawiera” duchowość?

Swoim podejściem – nazwali je Chrześcijańską Terapią Integralną (ChTI) – Gajdowie dzielą się z innymi psychoterapeutami podczas specjalnych kursów.

– Pracuję przede wszystkim zgodnie z metodologią szkoły, w której zdobywałam doświadczenie terapeutyczne, a ChTI wskazuje mi miejsce i rolę psychoterapii na drodze rozwoju duchowego – tłumaczy jedna z nich, Marlena Krupa, psychoterapeutka z Gdańska. – Celem ChTI jest umożliwienie rozwoju duchowego, a psychoterapia to czasem konieczny etap, by iść w wierze dalej. Często osoby religijne obawiają się, że terapeuta nie zrozumie ich duchowych potrzeb i całkowicie je zaneguje. Wiara jest nie tylko ważnym obszarem w życiu, ale dla osób wierzących stanowi jego sens. Jednocześnie, jeśli nie można tej sfery podjąć na terapii, trudno o przepracowanie związanych z nią problemów psychicznych.

Zdaniem Krupy ChTI pokazuje, że leczenie zaburzeń związanych z obszarem duchowości nie musi wymagać porzucenia wiary, a terapia wiąże się często z podjęciem jej w nowy, bardziej dojrzały sposób. – Dla mnie to podejście jest szczególnie cenne w sytuacjach, gdy pojawiają się problemy związane z niedojrzałością wiary, w tym powstałe pod wpływem określonego stylu pracy duszpasterskiej czy katechezy. Terapia pozwala wówczas nazwać krzywdy wynikające z tego typu doświadczeń religijnych i znaleźć drogę do dojrzałej duchowości – tłumaczy psychoterapeutka.

Podobnie na tę sprawę patrzy Monika Gajda: – Osoby, które do nas przychodzą, zwracają się do nas właśnie dlatego, że szukają terapeutów chrześcijańskich. Często są wdzięczne za to, że mogą odwoływać się do obecności Bożej. Oczywiście, przychodzą do nas także czasem niewierzący. Ale nie narzucamy im naszego punktu widzenia.

W rodzinie

Na święcenia diakonatu Marcin dostał od swoich dzieci koszulkę: z granatem i podpisem „wrzuć na tacę”.
Monika: – Jeszcze zanim Marcin został diakonem, nasz syn żartował, że jak go pytają, kim będzie w przyszłości, to odpowiada: „Księdzem. Jak mój ojciec”. Podchodziliśmy do tematu z dużym dystansem i humorem. Równocześnie dzieci widziały, że jest to dla nas ważne. Koniec końców mówili, że są dumni z taty.

– Dziś są już dorośli, ale myślę, że dzieciom nie jest łatwo w takiej rodzinie jak nasza, gdzie rodzice prowadzą katechezy albo śpiewają w kościele – dodaje po chwili Monika. – Trochę obciach, prawda?

– Mam wrażenie, że przynajmniej nie zaszkodziliśmy ich wierze – dodaje Marcin. – Co wcale nie jest takie proste...

Bazując na własnych doświadczeniach i na rozmowach z religijnymi znajomymi, których dzieci zerwały kontakt z wiarą, Gajdowie napisali poradnik „Rodzice w akcji”. Przekonują, że niezbędnym, choć czasem trudnym zadaniem jest uszanowanie wolności dorastającego dziecka. I że nie należy tej wolności ograniczać nawet wtedy, kiedy wiąże się ona z przekreślaniem wartości, które dla rodzica są ważne.

– Możemy wybudować wokół naszego katolickiego świata taki „mur berliński” i każdą próbę jego przekroczenia kończyć strzałem w plecy – wyjaśnia Marcin. – Ale wiemy, co się działo, gdy ludzie żyli za takim murem. Albo zupełnie tracili entuzjazm do życia, albo za wszelką cenę próbowali przekroczyć granicę. My proponujemy, by dać dziecku paszport, pozwolić na legalne przekroczenie naszych granic. Wtedy jest nadzieja, że wróci. Przecież w przypowieści o synu marnotrawnym pierwszy krok poza dom jest także pierwszym krokiem w kierunku ojca.

Gajdowie powtarzają, że tym, co zniechęca młodych ludzi do religii, jest hipokryzja, którą dostrzegają u dorosłych.

– Najważniejsze jest chyba to, że nasze dzieci widzą, że i w domu, i w kościele jesteśmy tymi samymi osobami, że nikogo nie udajemy – mówi Monika.

– Nasi synowie i córka widzieli nas tańczących, pijących wino – dopowiada Marcin. – Nie pamiętam, żeby rówieśnicy dokuczali im w jakikolwiek sposób, bo my nigdy nie tworzyliśmy napięcia w kontakcie ze światem. Wręcz przeciwnie: czasem nawet inni im zazdrościli, że mają w domu tak fajnie. Nie pod kątem wartości materialnych, ale doświadczeń i relacji. Sam nie wiem, jak to się stało, bo nigdy nie byliśmy przesadnie bogaci, ale udało nam się z dziećmi pozwiedzać spory kawałek świata. Jak tylko w czasie podróży służbowej do Egiptu zobaczyłem rafę koralową, to wiedziałem, że muszę im to pokazać. Kiedy tylko najmłodszy podrósł na tyle, że mógł samodzielnie pływać, wzięliśmy kredyt i pojechaliśmy całą rodziną pooglądać rybkę Nemo na żywo.

Ci, którzy ich znają, powtarzają, że można od nich nauczyć się nie tylko modlitwy, ale też zwykłego cieszenia się życiem. Jak to jest, że prowadzą oni tak głębokie życie duchowe, a równocześnie tak dużo się śmieją, organizują świetne imprezy, celebrują drobne przyjemności? – zastanawiają się niektórzy.

– Tak już jest, że gdziekolwiek by nie jechały Gajdy, tam się zaraz zbiera cała chmara – śmieje się Barbara, jedna z Przyjaciółek Miłości Miłosiernej – bo wiadomo, że z nimi będzie wesoło.

– Nasze życie przypomina puzzle składające się z wielu elementów – wyjaśnia Marcin. – Razem tworzą fantastyczny obraz. Ale jest jeden, najważniejszy puzzel, bez którego to wszystko się nie poskłada. To modlitwa. Ją stawiamy w centrum i do niej dopasowujemy pozostałe elementy. To, czego się nie da do niej dopasować, odrzucamy. Widocznie te fragmenty nie są z naszej układanki. Te, które pasują, dokładamy z radością. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2017