Montevideo

Najpierw noc jest gwiaździsta. W czarnym, przejrzystym powietrzu dobrze widać nieskończoność nad gminą Sękowa. Kosmos zstępuje na ziemię i dokonuje się obojętna aneksja.

10.01.2015

Czyta się kilka minut

Człowiek krąży między zaokiennym termometrem i piecem i śledzi różnicę temperatur. 30 stopni, 35, 40 i potem jeszcze więcej. Nie da się palić i palić, podsycać ognia poza granice rozsądku, poza zakres bezpieczeństwa ppoż. Więc zostawia się piec w spokoju i zostaje tylko obserwacja czerwonego słupka w szklanej rurce. Wygląda trochę tak, jakby kurczyła się krew. No ale powietrze stoi, szkli się, dźwięczy od najmniejszego ruchu i trochę jest tak, jakby kosmos, o którym już wspominałem, wstrzymał oddech. Chciałoby się rzec: chwilo trwaj, bo póki nie wieje, to da się wytrzymać i minus 30. Z tą nadzieją dokłada się ostatnie bukowe polano do paleniska i kładzie się spać. Jeszcze tylko jedno kliknięcie: w Ułan Bator też bezchmurnie, jasny dzień i zwyczajowe -25. Ech, być tam teraz i patrzeć w dal, gdy mróz usuwa wszystkie przeszkody i widać na sto kilometrów, jakby człowiek patrzył z Pragi na Powiśle.
A potem, gdzieś nad ranem, przychodzi pierwsze uderzenie i sen staje się kruchy. Rwie się i pęka. Dom trzeszczy od naporu. Wiatr przychodzi od strony, gdzie otwiera się największy widok. Od północnego wschodu. Trochę jak na starym statku się robi z tym poskrzypywaniem, stęknięciami połaci dachu, cichutkim potrzaskiwaniem konstrukcji i świstem na krawędziach. Rusza to powietrze z końca świata i człowiek zachodzi w głowę, ileż to tego musi być, jakie jest wielkie i bez końca. Ile waży jeden lodowaty podmuch, który próbuje się wcisnąć w szczeliny, podważyć płatwie i zgasić okruch ciepła w środku. I cóż taki domek wobec tego potwora, który jak euroazjatycka Godzilla powstawał gdzieś znad Czukotki?


Tak więc nie mogłem spać i rozmyślałem o Montevideo, do którego zawsze chciałem pojechać. Żeby pogrążyć się w upalnej i dusznej melancholii, która jest w stanie usprawiedliwić najdłuższe pijaństwo. Tak w każdym razie można wnioskować z dzieł wielkiego urugwajskiego pisarza Juana Carlosa Onettiego. Przypominałem sobie jego książki, wsłuchując się w lodowaty wiatr. Łaknąłem nieruchomego i rozgrzanego powietrza jak kania dżdżu. Chciałem spływać potem i wszystkimi porami skóry wydzielać aldehyd octowy. Pragnąłem na wieki zostać obywatelem wyobrażonego miasta Santamaria, które było portretem Montevideo właśnie. Gdy jest -20 i huczy przestwór biorący początek nad Leną i Morzem Łaptiewów, człowiek ma prawo do marzeń.


Wstałem o brzasku i poszedłem do moich owiec. Zawsze gdy jest tak zimno, mam wyrzuty sumienia, że nie zabieram ich do domu i nie oddaję jednego z pokojów, który stoi akurat pusty. Wszedłem cicho do stajenki, do tego Betlejem Beskidu Niskiego, starając się ich nie budzić. Leżały sobie spokojnie. Mania jak zwykle przy samych drzwiach, gdzie najzimniej. Spały i żuły. Pachniało sianem i owczym snem. Mania niechętnie uniosła powieki. Była najmądrzejsza. Wiosną dostawała dzwonek na czerwonej obróżce i wszystkie jej słuchały. Szły za nią w najbardziej nieprawdopodobne miejsca, jadły potulnie to co ona i okazywały jej szacunek. „Co tym razem” – zapytała po swojemu. „Juan Carlos Onetti” – odpowiedziałem szeptem, by nie budzić reszty. „To człowiek, tak?” „Tak. Z Urugwaju. Mają tam bardzo dużo owiec. Około 20 milionów”. Nieco się ożywiła. „A mają trawę?” „Tak, bardzo. Można się paść cały rok” – odpowiedziałem. „Ten twój Onetti musi być szczęśliwy” – pokiwała w zadumie swoją kształtną głową. „Nie bardzo – odpowiedziałem. – Jest, to znaczy był pisarzem”. „No cóż, nie wszyscy są owcami” – odpowiedziała trochę zamyślona. Żeby podtrzymać jej zainteresowanie, powiedziałem: „Któregoś razu powiedział, że »wszystko wzięło w łeb od czasu, gdy wojskowi i kobiety nauczyli się czytać«. Nie daje mi to spokoju”. „Chyba »pisać«” – zauważyła przytomnie. „Nie, »czytać«. Podaję za »Literaturą na Świecie«, wiesz, ten numer z siwym Derridą na okładce”. „Wiesz, z mojego punktu widzenia to trochę obojętne. Ale kiedyś moglibyśmy pojechać do Urugwaju”. „Myślisz?” – zapytałem nieco zaskoczony. „No tak. Pasłabym się cały rok, a ty nie musiałbyś się zrywać i przychodzić, i czytałbyś sobie tego swojego Onettiego. Albo pisał. Obojętne”.


Chciałem coś odpowiedzieć, ale Wrzosek sapnął z kąta i podniósł swój rogaty barani łeb. Mania opuściła powieki i udała, że śpi. A może zasnęła naprawdę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2015