Monotonne ruchy ścierek

Małgorzata Szpakowska: Minione stulecie przyniosło rewolucję w życiu codziennym kobiet. Powszechna dostępność gazu i elektryczności spowodowała, że żadna czynność domowa nie wymaga użycia siły fizycznej. Rozmawiała Anna Mateja

10.11.2008

Czyta się kilka minut

Anna Mateja: Najpierw cytat: "Nastał »sezon owocowy«. Gdzie spojrzeć - czereśnie, agrest itd. Na ulicach co dziesiąty przechodzień z torebką czereśni. Wielu jest takich, co bez namysłu rzucają pestki na chodniki. Jest to i nieestetyczne, i niebezpieczne. Pestka taka, szczególnie świeża, może być łatwo przyczyną nieszczęśliwego wypadku. Należałoby wziąć to pod uwagę i z rzucaniem pestek na chodnik bezwzględnie skończyć". Rzucanie pestek na chodnik mieści się już w słowie "obyczaj"?

Małgorzata Szpakowska: Raczej nierzucanie - i przytoczone argumenty na rzecz tego obyczaju brzmią nawet logicznie. Choć nie zawsze o to łatwo. Bolesław Prus w jednej z humoresek tłumaczył na przykład, że mężczyzna, prowadząc kobietę, podaje jej prawą rękę na dowód, że ma dobre zamiary, że jej nie uderzy. Z drugiej strony, cały szereg zwyczajów wyrasta wprost z warunków życia. Kobiece gołe nogi na ulicy to konsekwencja biedy, jaka panowała w czasie ostatniej wojny. Ale jak wytłumaczyć fakt, że amerykańskie korporacje zabraniają pracownicom noszenia pantofli bez palców? Tradycją purytańską?

Obyczaje po prostu są, a te jawnie dysfunkcjonalne bywają nie mniej trwałe niż funkcjonalne. Gorsety noszono przez cztery wieki, choć były niewygodne, zniekształcały kręgosłup i żebra. Racjonalność obyczaju to kwestia bardzo dyskusyjna.

A mimo to, wraz z czterema współpracowniczkami, wydała Pani niedawno spory tom: "Obyczaje polskie. Wiek XX w krótkich hasłach". Przecież musiały się Panie zastanawiać, jaki jest wspólny mianownik dla tak różnych zjawisk jak emeryt, lodówka z zawartością, pigułka antykoncepcyjna, spłuczka, topless...

Niektórzy badacze, zamiast o obyczajach, mówią o codzienności, co zresztą nastręcza podobne kłopoty definicyjne. No bo podczas wojny codziennością bywa bombardowanie... Do niedawna w antropologii za obyczaj uważało się to, co jest zakorzenione w tradycji, utrwalone, spontaniczne i praktykowane bez zastanowienia. Dziś trudno podtrzymywać to stanowisko: mamy zbyt dużą (choć powierzchowną) wiedzę o świecie, aby własne zwyczaje wydawały się nam bezdyskusyjne i oczywiste. Jednak zaczerpnięta z telewizora wiedza, np. na temat zwyczajów żywieniowych w Zimbabwe, nie przeszkadza nam nadal wierzyć, że prawdziwy obiad to zupa pomidorowa i kotlet schabowy. Ale przynajmniej wiemy, że są tacy, którzy myślą inaczej, gdy tymczasem jeszcze pół wieku temu wegetarianizm uważano za ekstrawagancję.

Notabene całkiem niedawno wysłuchałam audycji radiowej, w której próbowano mnie przekonywać o niezwykłej szkodliwości mleka... Tu też, obok tradycji, ogromną rolę odgrywają doraźne mody.

Może za chwilę obyczajem zdrowożywieniowym stanie się szklanka alg z witaminami?

I jak tu wierzyć w trwałość obyczajów? Równie trudno zresztą wskazać stabilną metodę ich badania. Codzienność, w której razem z naszymi przyzwyczajeniami jesteśmy zanurzeni, nie poddaje się ujednoliceniu czy uporządkowaniu. Toteż hasła w naszej książce też nie są - i nie mogą być - jednorodne. W tym sensie, mimo układu alfabetycznego, nie jest to prawdziwy słownik ani nawet jego zaczątek.

***

Skoro rzeczywistość "nawarstwia się i spiętrza", umykając metodom badawczym, według jakich kryteriów dobierały Panie przedmioty i zjawiska?

Chodziło o wskazanie takich fenomenów obyczajowych, które nie tylko byłyby charakterystyczne dla XX wieku, ale też oznaczały jakąś zmianę. Z pewnością nie opisałyśmy ich wszystkich, starałyśmy się wskazać najbardziej charakterystyczne. A klucz? W książce, jak łatwo zauważyć, brak tak podstawowych pojęć antropologicznych jak "małżeństwo" czy "rodzina". Jest natomiast hasło "rozwód". No bo o rodzinie lub małżeństwie rzeczywiście trudno mówić, by były specyficznie dwudziestowieczne. Natomiast rozwody upowszechniły się właśnie w XX wieku, odbierając małżeństwu i rodzinie ich ostateczny charakter. Podobnie samochód, choć wynaleziony w XIX wieku, dopiero jako dwudziestowieczny "samochód dla każdego" zmienił nasze myślenie o przestrzeni i autentycznie zrewolucjonizował urbanistykę.

A pralka frania co nam zrewolucjonizowała?

Życie rodzinne, ni mniej, ni więcej. To mój ulubiony przykład. Pamiętniki i wszelkie inne źródła zaświadczają, jak niesłychanie uciążliwym przedsięwzięciem bywało pranie jeszcze w połowie XX wieku. Tara, balia, mydliny, duży wysiłek fizyczny, wielokrotnie większy tam, gdzie nie było wodociągu i elektryczności, gdzie trzeba było nosić wodę, węgiel, potem wynosić mydliny... To nie było zajęcie dla jednej osoby, wymagało solidarnej współpracy żony, męża, czasem również dzieci. Pralkę natomiast można obsługiwać jednoosobowo, nawet wówczas gdy trzeba ją ustawić koło studni, bo jeszcze nie wybudowano wodociągu. Oszczędność czasu i wysiłku, ale zarazem poważna zmiana w relacjach między domownikami.

Podobnie "własny kąt" zmienił współczesne myślenie o zamieszkiwanej przestrzeni. W przedwojennym wielkim mieszkaniu moich dziadków, jak wynika z opowieści rodzinnych, nikt właściwie nie miał własnego miejsca. Był salon, jadalnia, sypialnia rodziców, pokój dziecinny, gabinet pana domu, biblioteka - pokoje podporządkowano funkcjom, nie poszczególnym osobom. Bo też rodzina stanowiła całość, a nie zbiór autonomicznych jednostek. Dziś natomiast, jeśli tylko metraż na to pozwala, każdy chciałby się zamknąć w oddzielnym boksie. A sposób zagospodarowania przestrzeni mieszkalnej to tylko jeden z symptomów znacznie szerszego zjawiska.

Już 40 lat temu Marcin Czerwiński, socjolog, pisał, że rodzina współczesna nabiera charakteru negocjacyjnego. Pracujący rodzice i uczące się dzieci należą do oddzielnych środowisk, co sprawia, że ich interesy trzeba każdorazowo uzgadniać, łagodzić konflikty, dochodzić do kompromisu. Rzecz najprostsza: nie można celebrować wspólnych posiłków, kiedy każdy z członków rodziny ma inne godziny zajęć, wychodzi z domu o innej porze i o innej porze wraca. Nie tylko mieszkamy w oddzielnych pokojach, ale żyjemy w innych światach społecznych. Współczesna rodzina odkleiła się od społeczeństwa, mikrostruktura przestała pasować do makrostruktury. A zamiast wspólnego bytowania mamy co najwyżej stałą łączność przez telefon komórkowy.

Który zapewnia kontakt tak ustawiczny, że właściwie uciążliwy, a budowane tą drogą więzi niekoniecznie muszą być silne.

Brak własnego pokoju też więzi nie musiał umacniać. Podobnie jak wymuszona wspólnota prania, łącząca nienawidzących się małżonków. Nie jestem zresztą pewna, czy słabnięcie więzi rodzinnych jest przekleństwem, czy może błogosławieństwem. Czy indywidualizm musi być gorszy od wspólnoty? Mniej wartościowy? Ocenić tego nie potrafię, potrafię natomiast wskazać zjawiska, które świadczą, że we współczesnym świecie rzeczywiście indywidualizujemy się na potęgę. I że rodzina przestała być dla nas warunkiem przeżycia.

W jaki sposób, jeśli w ogóle, zmieniła nasze wyobrażenia o rodzinie, dzieciach i układaniu sobie życia legalizacja aborcji?

Postulat legalizacji aborcji wynika z przekonania, że kobieta ma prawo decydować, co się dzieje z jej ciałem. W tym sensie byłaby to inna konsekwencja tej samej tendencji indywidualistycznej, która osłabia rolę rodziny. W Polsce spór o aborcję został jednak przeniesiony na płaszczyznę stricte metafizyczną, przekształcił się w fundamentalną dyskusję o tym, czy sam fakt egzystencji jest, czy nie jest dobrem najwyższym - a tym samym znalazł się daleko poza sferą obyczaju. W dyskursie publicznym legalizacja aborcji stanowi kwestię opcji aksjologicznej, co uniemożliwia wszelki kompromis. W rozmowach prywatnych natomiast temat właściwie przestał istnieć, odkąd na horyzoncie pojawił się kodeks karny. Zwierzyć się w szerszym gronie z przerwania ciąży to ryzykować narażenie lekarza na proces, a słuchaczy na niemiłą rolę świadków oskarżenia. Hasła poszanowania jednostki i jej prawa do własnego ciała schodzą w takiej sytuacji na dalszy plan.

Poza tym, to w ogóle nie jest odpowiedni temat do pogodnej rozmowy towarzyskiej. Podobnie zresztą jak menstruacja, choć zarazem wypada się cieszyć, że skończyło się jej tabuizowanie.

"Głupi i szkodliwy sekret i jak większość sekretów - wszystkim wiadomy" - pisała Zofia Nałkowska w noweli "Dzień ten" z 1908 r., przypomnianej przez autorkę rozdziału o tamponie, opisującej przy okazji skomplikowane zabezpieczenia, do jakich uciekały się miesiączkujące kobiety.

Tampon, istotnie wynalazek XX wieku, pojawia się w naszej książce właśnie jako znak przełamania tabu. Podobną rolę pełnią reklamy wszelkiego rodzaju podpasek, ze skrzydełkami lub bez, czy preparatów przeciwbólowych. Te środki higieniczne i medyczne nie tylko ułatwiają kobietom normalne funkcjonowanie podczas menstruacji, ale przede wszystkim uwalniają je od wstydu za własną fizjologię. Niewinny zwitek ligniny wprowadzony do obiegu publicznego okazuje się ważnym instrumentem emancypacyjnym.

***

Spłuczka klozetowa wydaje się przedmiotem równie niewinnym. Tymczasem budziła najgorsze obawy. Ostrzegano, że "urodzajność gleby i bogactwo przyrodzone przepadnie w kanałach", a w broszurze z 1900 r. nie tajono niebezpieczeństw związanych z wprowadzeniem w Warszawie "kanalizacyi narzuconej przez hygenistów i inżynierów semicko-germańskich i reklamowanej jako szczyt postępu przez prasę na żołdzie żydowskim".

Broszurę tę podsunął mi kolega z Instytutu Kultury Polskiej, Włodzimierz Pessel, autor bardzo ciekawych prac o kanalizacji i odpadkach. Podobne obawy co u nas pojawiały się wcześniej we Francji - pisał o nich Dominique Laporte w pracy pod wdzięcznym tytułem "Merde", a także Alain Corbin w wydanej i u nas książce "We władzy wstrętu". Wiara, że ludzkie odchody stanowią szczególnie wartościowy nawóz, była w XIX wieku szeroko rozpowszechniona, stąd spuszczanie tego dobra do ścieków wydawało się karygodnym marnotrawstwem. Spłuczkom dodatkowo zarzucano, że są hałaśliwe, niedyskretne.

"Wodospad, który spadał z tak wściekłą siłą, że gdy go po raz pierwszy spuściłam, serce zamarło mi z trwogi (...) że spowodowałam zatopienie dywanów".

To cytat z pamiętnika Jadwigi Toeplitz-Mrozowskiej z Kielecczyzny, która z "przeklętą Niagarą" spotkała się podczas pierwszej wizyty w Warszawie, jakoś na przełomie stuleci. Żeliwne górnopłuki z napisem "Niagara" można było spotkać w wielu mieszkaniach jeszcze po II wojnie światowej; jak widać, ani troska o rolnictwo, ani lęk przed hałasem nie przeszkodziły w ich upowszechnieniu. Poza tym, kanalizacja i bieżąca woda w mieszkaniach niebywale ułatwiły codzienne życie i podniosły jego komfort, choć jeszcze w latach 60. nie były wcale wszędzie dostępne.

A dziś to już żaden komfort, tylko oczywisty standard.

Wiek XX jest pod tym względem w ogóle wyjątkowy. Obok wielkich rewolucji politycznych przyniósł bodaj największą w życiu codziennym. Powszechna dostępność gazu i elektryczności spowodowała, że niemal żadna czynność domowa nie wymaga użycia siły fizycznej. Ani pranie, ani sprzątanie, ani prasowanie. Czy kiedykolwiek prasowała pani żelazkiem z duszą?

Nawet nie próbowałam - założyłam, że jest dla mnie za ciężkie.

Ale przynajmniej umie pani sobie wyobrazić ten wysiłek. Sama też tego nigdy nie robiłam, ale pamiętam takie żelazka i wiem, że po wojnie były ciągle w użyciu.

To znaczy, że cywilizacja pozbawia nas wielu umiejętności.

Ale jakich? Rozpalania w piecu? Wekowania zapasów na zimę? Mereżkowania i haftowania? Domowego tkactwa? Kto ma zamiłowania plastyczne i talent, może i dziś temu się oddawać - jak nie przymierzając Magdalena Abakanowicz.

A nie przepadła przy okazji umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach?

Wolałabym tego nie sprawdzać. Skądinąd większą część życia spędziłam w warunkach ekonomii niedoboru, które wymuszały pomysłowość i stosowanie rozwiązań zastępczych. Z czasów wyrobów czekoladopodobnych zapamiętałam przepis Ireny Gumowskiej, jak domowym sposobem z dostępnego na rynku kakao zrobić niedostępną czekoladę. Wychodziło z tego straszne świństwo. Konfekcja była okropna, więc sporo dziewczyn szyło sobie sukienki we własnym zakresie. Bez końca łatało się bieliznę pościelową. Słowem, traciliśmy mnóstwo czasu na pracochłonne czynności, które gdzie indziej już stały się anachronizmem.

Ale nawet wówczas można było obserwować przejawy pewnej ogólnej tendencji, rosnącego przez cały wiek XX komfortu życia. Weźmy choćby ogrzewanie mieszkań. Przecież przez całe wieki i tysiąclecia ludność Europy, może poza basenem Morza Śródziemnego, przez dużą część roku potwornie marzła. Jeszcze podczas I wojny światowej moja matka w warszawskim mieszkaniu odmroziła sobie nogi. Dziś ciepło w domu wydaje się normą, a awarie ogrzewania - jakże częste w czasach PRL - traktowane są jako zupełna katastrofa. Po prostu nasze wymagania wzrosły.

***

Boimy się też bólu - nie przypadkiem w "Obyczajach polskich" znalazło się hasło "tabletka z krzyżykiem".

W ogóle znacznie większą uwagę wiek XX zaczął przykładać do dobrostanu fizycznego. Wystarczy przypomnieć sobie opis wbijania Azji na pal... A dziś przy byle borowaniu zęba prosimy dentystę o znieczulenie. Oczywiście, nasi przodkowie odczuwali ból zapewne nie mniej silnie niż my, ale ten ból, tak jak okrucieństwo, wpisany był niejako w ich codzienność. Miło się dziś czyta "Hrabiego Monte Christo", ale warunki panujące w więzieniach na początku XIX wieku musiały jednak być upiorne. Współcześnie dba się o minimalizację bólu i niedogodności nawet w przypadku skazanych na śmierć - z amerykańskich filmów można wnosić, że przed egzekucją delikwent musi być wyleczony z wszystkich chorób. W stosunku do ciała zachowujemy się z coraz większym respektem: poświęcamy mu mnóstwo czasu, celebrujemy je, gimnastykujemy, odchudzamy, karmimy witaminami, prowadzamy na badania profilaktyczne, do kosmetyczki...

W najbliższym sąsiedztwie Pani mieszkania jest i Studio Paznokcia, i Ambasada Urody, i na dole instytut piękności.

Naomi Klein, Benjamin Barber i inni antykonsumpcjoniści twierdzą, słusznie, że jesteśmy niewolnikami sztucznie wykreowanych potrzeb. W tym zresztą nie ma nic nowego. Dzieła ludzkie mają to do siebie, że się na ogół alienują swoim twórcom - przecież i człowiek Panu Bogu od razu w raju się wyalienował.

Ale w takim razie czy to my wciąż "czynimy sobie ziemię poddaną", czy też motamy strukturę, która w pewnym momencie wymknie się spod kontroli?

Ludzie na ogół starają się narzucić światu własny ład. I niemal zawsze rezultat odbiega od założeń. Pół wieku gospodarki planowej w Polsce jest tego najlepszym dowodem, także w obszarze życia codziennego czy rodzinnego. Generalny zamysł był nawet spójny: prawa i obowiązki kobiet i mężczyzn są takie same, rodzice oboje pracują zawodowo, stołówki zakładowe przejmują większą część funkcji gospodarstwa domowego, a dziećmi zajmują się sukcesywnie żłobki, przedszkola i świetlice szkolne. Organizację wypoczynku powierza się koloniom oraz wczasom pracowniczym - i tak dalej. Projekt był racjonalny, ale w realizacji okazał się utopią, bo poszczególne instytucje działały kiepsko, a poza tym tylko w teorii pasowały do rzeczywistych potrzeb. Wystarczy wspomnieć notoryczny brak zainteresowania pracowników stołówkami.

Z kolei po roku 1989 zaczęto ten system demontować, np. likwidując żłobki i przedszkola jako "nieopłacalne". Dziś dopiero zaczyna się krzyczeć, że ich opłacalność trzeba ujmować w szerszej perspektywie, bo przedszkole wyrównuje szanse dzieci z rodzin niewydolnych wychowawczo i zysk społeczny jest tu nieporównanie większy od nakładów. Na co oczywiście trudno jest przystać zwolennikom poglądu, że "naturalną" opiekunką dziecka może być tylko matka.

Co począć w takim razie z coraz powszechniejszym przekonaniem, że dziecko należy karmić piersią nawet przez półtora roku?

Już za mojej pamięci doktryny w tej sprawie kilkakrotnie się zmieniały: karmić piersią na żądanie, karmić o określonych godzinach, karmić ściąganym pokarmem albo mlekiem w proszku i znowu - koniecznie piersią. Dziś, przynajmniej w dyskursie, obowiązuje straszny rygor: kobieta ma karmić przez rok lub półtora roku, przestrzegać przy tym diety, nie zażywać lekarstw, nie pić alkoholu ani, broń Boże, nie palić papierosów - cały swój organizm podporządkować niemowlęciu. Ten rygor staje się szczególnie rażący na tle celebrowanej suwerenności ciała, o której rozmawiałyśmy przed chwilą. Ciało ludzkie jest suwerenne, ale ciało matki - nie.

Nie od rzeczy jest tu sytuacja na rynku pracy. Czasem można sądzić, że traktowanie ciała kobiecego jest jej bezpośrednią pochodną. Wyszydzanemu dziś plakatowi z roześmianą traktorzystką - wszak to zawód ponad kobiece siły! - odpowiadają amerykańskie plakaty z lat 40., sławiące Wandę Spawaczkę i Rosię z Nitownicą. Kiedy brakuje mężczyzn na rynku pracy, zdolność kobiet do pracy fizycznej gwałtownie jakoś wzrasta... Gdy jednak amerykańscy żołnierze wrócili z wojny, miejsce Wandy Spawaczki natychmiast zajęła czarująca pani domu, niezdolna do wysiłku większego niż włączenie odkurzacza.

Zapotrzebowanie osesków na mleko matki też skorelowane jest z sytuacją gospodarczą w państwie. We Francji, gdzie pracuje więcej kobiet niż w Polsce, okres karmienia uznawany za optymalny jest znacznie krótszy.

"Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A że fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach" - pisze Jolanta Brach-Czaina w "Szczelinach istnienia" o naszym powszednim krzą­tactwie. Może w nim kształtują się obyczaje?

Krzątactwo to świetne słowo i pomysł filozoficzny, w myśl którego nasze codzienne zabiegi stanowią jakby fundament bytu. Autorka "Szczelin istnienia" zajmuje się swego rodzaju metafizyką codzienności; tymczasem my w zasadzie zatrzymywałyśmy się na poziomie pojedynczych fenomenów. I bez szczególnej wiary, że z ich opisu powstanie kiedyś spójna całość. Bywają uchwytne, co najwyżej, oddzielne współzależności, powtarzalności.

"Monotonne ruchy ścierek po podłodze znaczą miękko powtarzanie się zjawisk" - to też ze "Szczelin...", z eseju "Metafizyka ścierki".

No właśnie - życie na ogół składa się z doświadczeń powtarzalnych, drobnych, pozornie nieznaczących. Ale im więcej o nich wiemy - tym chyba lepiej.

"Obyczaje polskie. Wiek XX w krótkich hasłach", pod red. Małgorzaty Szpakowskiej, autorki haseł: Agata Chałupnik, Justyna Jaworska, Justyna Kowalska-Leder, Iwona Kurz, Małgorzata Szpakowska; W.A.B., Warszawa 2008

Prof. MAŁGORZATA SZPAKOWSKA jest pracownikiem Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, do niedawna przewodniczącą jury Nagrody Nike. Wydała m.in.: "Światopogląd Stanisława Ignacego Witkiewicza", "O kulturze i znachorach", "Dyskusje ze Stanisławem Lemem", "Zakorzenieni i wykorzenieni", "Chcieć i mieć. Samowiedza obyczajowa w Polsce czasu przemian". Redaguje dział eseistyki w miesięczniku "Dialog".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2008