Mokro od spodu

W Wenecji piękno otacza człowieka w pełnym obrocie 360 stopni na piętach wokół osi własnego ciała. Szczególnie zimą.

13.01.2020

Czyta się kilka minut

 / MIRCO TONIOLO / ROPI / ZUMA PRESS / FORUM
/ MIRCO TONIOLO / ROPI / ZUMA PRESS / FORUM

W innym mieście poświęcilibyście temu budynkowi parę minut. Lekki, a jednak dający wrażenie stateczności, zrównoważony, ale nie nudny, powściągliwy w białym marmurowym detalu, lecz z daleka mówiący o bogactwie. Jacopo Sansovino jeszcze nie był sławny, kiedy zaprojektował go w 1532 r. – już jednak zapowiadał się na mistrza. O dwa kroki stąd pobudował potem, w trakcie długiej kariery, kilka bardziej fascynujących budynków, w takim natłoku więc mało kto ogląda ten pałac. Sam, kiedy jeszcze jako turysta pływałem Canal Grande, nigdy nie zaszczyciłem go dłuższym spojrzeniem, cały wychylony z niecierpliwą ciekawością w stronę kościoła La Salute, tuż zaraz na drugim brzegu. A także w oczekiwaniu obłędnie pięknych widoków basenu św. Marka przy następnym przystanku wodnego tramwaju.

Stoi więc Ca’ Corner turystycznie niedopieszczony, pełni za to sumiennie obowiązki siedziby weneckiej prefektury, czyli po naszemu: starostwa powiatowego. Służy zresztą rozmaitej władzy już od czasów, kiedy siedział w nim namiestnik wiedeńskiego cesarza – przez okres, kiedy Wenecja była pod tym samym berłem, co Kraków. Przez krótki okres, niestety. Nie wypada nam wzdychać za ciemną nocą zaborów, ale warto pamiętać, że przynajmniej część Polaków jadąc w tamte strony jest troszkę u siebie. W każdym razie bardziej u siebie, niż gdyby jechali do Wilna, Chandry Unyńskiej czy gdzieś na kresowe moczary.

Atlantyda i zombie

Zgromadzeni w zeszły wtorek w starostwie urzędnicy obradowali, kto ma odpowiadać za naciśnięcie tutejszego atomowego guzika, czyli kto zarządzi włączenie systemu grodzi i zapór, nazwanego w przypływie biurokratycznej pychy „Mojżeszem”. Jest bowiem nadzieja, że zanim nadejdzie następny megaprzypływ, na który nałożą się zimowe wiatry tłoczące jeszcze więcej wody z morza do laguny, całe to żelastwo będzie już w stanie gotowości. Powód przyspieszenia prac i frenetycznych obrad wszyscy pamiętamy – w listopadzie przytrafiły się trzy katastrofalne „wysokie wody”, z czego największa miała 187 cm ponad umowny punkt lagunarnej równowagi. Co nie oznacza, że aż tyle wody wlało się w miasto; na placu św. Marka powódź sięgnęła metra ponad poziom bruku, ale i to wystarczyło, by w świat poszły dramatyczne, choć efektowne zdjęcia i doniesienia o stratach.

Gdyby któryś ze zgromadzonych wyjrzał tydzień temu przez boczne okno Ca’ Corner, mocno by się zdziwił i poczuł ironię sytuacji, widząc bezużyteczne łodzie leżące bokiem na wklęsłym dnie kanału, pokrytym śliskim czarnym mułem. Tego bowiem dnia poziom wód spadł do minus 50 cm, wartości równie rzadko spotykanej, co tamta listopadowa fala, i mnóstwo bocznych kanałów po prostu przyschło. Tych jednak zdjęć raczej nie zobaczyliście w wieczornych wiadomościach i kanałach społecznościowych – nie tylko dlatego, że początek tego roku obfitował w znacznie bardziej wstrząsające widoki i wiadomości. Wenecja jest jak prawdziwa drama queen (skądinąd to niesprawiedliwy termin, mężczyźni są równie biegli w zarządzaniu histerią): potrafi starannie wyreżyserować wzruszenie świata nad swoim nieszczęściem. Pokazać światu upadek i niedolę, ale zachować przy tym godność i mnóstwo przewrotnego wdzięku. Kiedy tak zachowuje się przesadnie umalowana diwa na deskach opery, wszyscy wiemy, że to tylko konwencja. Lecz gdzie jak gdzie, ale w Wenecji trudno jest określić, gdzie kończy się spektakl.

Zalane chodniki, ludzie brodzący po uda, podtopione kawiarniane stoliki – to wszystko ma majestat grozy, budzi lekki podziw. Obnażone, obleśnie błotniste i usiane śmieciem kanały to – przeciwnie – coś żałosnego. Szumne słowa o mieście walczącym od zawsze z kapryśnym żywiołem w takich chwilach wydają się mocno na wyrost. Wenecja pod wodą to mała Atlantyda, Wenecja bez wody to zombie, organizm, z którego odessano życie.

Najlepsza pora

Zresztą z tym żywiołem to nie przesadzajmy. W listopadzie padł rekord na skalę połowy stulecia (ostatnio tak było w latach 60. XX w.), ale mniejsze podtopienia, takie do pół łydki, to w tym mieście chleb powszedni. Można wbić w grząski grunt tysiące drewnianych pali i one wytrzymają kilkaset lat jako fundamenty wielopiętrowych pałaców. Można ściągnąć najlepszych inżynierów z Holandii, żeby kopali na lądowym zapleczu sieć kanałów i zbiorników, które niwelują wiosną wielki dopływ wody z rzek wpadających do laguny – sieć tak sprytną, że nawet XX-wieczni hydrolodzy wyposażeni w ciężki sprzęt i symulacje komputerowe musieli uznać wyższość tamtych XVII-wiecznych rozwiązań. Można wykonywać jeszcze setki innych czynności, które pomogą uchronić się przed najgorszym, ale to miasto i tak stoi w miejscu pozbawionym sensu, od kiedy ustała potrzeba ochrony przed najazdem łupieżców, i za ten bezsens zawsze będzie płacić tym, że ma mokro od spodu.

acqua alta, byle nie przesadnie wysoka, da się nawet świetnie sprzedać jako atrakcja dla turystów, wszak szczyt „zwyczajnej” fali, który utrudnia turyście spacer czy zmusza sklepikarzy do zamknięcia budy z pamiątkami, trwa zazwyczaj kilkadziesiąt minut. Atrakcja o tyle cenna, że zdarza się głównie w zimie, w okresie, kiedy poza końcówką karnawału robi się tu pustawo i ruch turystyczny wyraźnie przymiera. Wtedy nie tylko rozległe kwartały poza głównymi szlakami i z dala od głównych atrakcji są nawet w dzień prawie bezludne. Pamiętajmy, że tam, gdzie jeszcze w połowie XX w. mieszkało 150 tys. ludzi, dziś jest nieco ponad 50 tys., większość substancji mieszkaniowej to albo lokale dla turystów, albo weekendowe mieszkania burżuazji z Mediolanu. Albo – coraz częściej – pustostany. Ale nawet na tych parunastu zadeptanych zwykle placach, placykach, ulicach i mostach, które stanowią może 10 proc. powierzchni miasta i odpowiadają za 90 proc. jego treści znanej całemu światu, da się w styczniu czy lutym w miarę swobodnie przejść, dostrzec kawałek chodnika, pobyć przez moment w ciszy.

Lepsza anatomia

Dlatego jeśli Wenecja, to raczej zimą. Jeśli mi nie ufacie, to przecież jest świadectwo Josifa Brodskiego, który umiał to miasto (Petersburg Południa?) zrozumieć, zdemaskować i opisać jak mało kto. Był na nie chory, doświadczał w nim lęku przed śmiercią i tam spoczął, na cmentarzu w kwaterze protestanckiej, bo tylko tam dało się załatwić miejsce. Nie przypadkiem jego książka o Wenecji nosiła pierwotnie tytuł „Nabrzeże nieuleczalnych” – to adres zresztą fikcyjny, ale odnosi się do realnego starego szpitala, którego nazwa trafnie określała ambicje praktykowanej tam medycyny. W późniejszych wydaniach Brodski zmienił to na „Znak wodny” – nie podoba mi się ta decyzja, ale nie znam lepszego sposobu na przygotowanie się do wyjazdu niż ta lektura.

Byle trzymać się z dala od przewodników, opracowań, nawet tych uczonych – poza tym od czasu, kiedy nosimy ­Wikipedię w kieszeni, każdy może zaraz sprawdzić, jaki Tintoretto, Veronese czy Tiepolo wisi akurat w kościele przed nami, jeśli ta wiedza dopełni komuś doświadczenie totalnego piękna. Totalnego, bo z racji zagęszczenia, ciasnoty, skupienia na małym obszarze śladów kilkuset lat bogactwa, pychy i pobożności – czyli podstawowego nawozu wszelkich sztuk – w Wenecji piękno otacza człowieka w pełnym obrocie 360 stopni na piętach wokół osi własnego ciała.

Wyjdźcie z terenu Ghetto Nuovo (uprzednio sprawdziwszy w żydowskiej cukierni, że hamantasze to jednak lepsze są na Kazimierzu) wzdłuż Rio della Misericordia. To jeden z trzech najbardziej malowniczych, równoległych, wyjątkowo długich, więc dających perspektywę kanałów w północnej części miasta i jedno ze skupisk knajpek nie całkiem zajeżdżonych przez turystykę. W pobliżu najbardziej z nich znanej (a jednak trzymającej jakość zimnych przekąsek zjadanych do kieliszka wina, zwanego tutaj ombra, czyli cień), zwanej Rajem Utraconym (Paradiso Perduto), skręćcie w lewo, przetnijcie jeszcze dwa równoległe kanały i stańcie na placu przy kościele Madonna dell’Orto. Matka Boska Ogrodowa. Sto metrów dalej jest już otwarta laguna. Jest cicho i błogo jak na końcu świata. Ceglana fasada z białymi rzeźbami skrywa kościół, którego wnętrze zajmie was nie mniej niż każde z renomowanych miejsc, do których trzeba stać w kolejce i zapłacić za bilet.

A teraz wyciągnijcie mapę (błagam was: papierową, w telefonie widać za mało, żeby rozsądnie zaplanować marsz) i spróbujcie dotrzeć do drugiego na mojej liście „ukrytych skarbów” kościoła San Francesco della Vigna. Święty Franciszek od Winnicy. Jak na miasto, w którym publicznie dostępne drzewa i trawniki da się policzyć na palcach dwóch dłoni, to niezła fantazja nazewnicza. W krużgankach klasztoru jest kaplica z jednym z najwybitniejszych obrazów Giovanniego Belliniego, miejcie w kieszeni 20 centów, żeby włączyć maszynkę z oświetleniem. Trasa między tymi dwoma kościołami pozwala zrozumieć, czym jest Wenecja, która sobie radzi z nadmiarem gości równie dobrze jak ze zbyt wysokim przypływem – po prostu ignoruje i trwa.

„Nie przyjechałbym tu nigdy w lecie, choćby mi przystawiono lufę do pleców (...) Odziane w szorty stada, zwłaszcza te rżące w języku niemieckim, działają mi również na nerwy; tym, że ich anatomia tak dalece ustępuje anatomii kolumn, pilastrów i posągów” – pisał Brodski, ale nie musimy być aż takimi mizantropami, żeby podzielać jego wybór zimy. To jest, jak pisał, abstrakcyjna pora roku, traktuje zdawkowo barwy, wtedy lepiej widać, że wenecka paleta jest tak naprawdę niezbyt szeroka i raczej zgaszona, pełna złamanych różów, szarości i rdzawej cegły, które łatwiej przekonują do siebie w chmurny dzień. Szybko zapadający zmrok przymusza nas, rozleniwionych doskonałością Photoshopa, do przypomnienia sobie o wyższości fotografii czarno-białej, czy raczej czarno-żółtawej, bo tutejsze nisko zawieszone latarnie sieją poświatę nad cichymi placykami. Zamiast coraz mniej niestety licznych kotów, biegają niespiesznie szczury. Skądinąd to wspaniały widok, jak ten gryzoń potrafi pływać.

Przez dotyk

„Wspólny cel wszystkiego tutaj to być widzianym” – jest w tych słowach Brodskiego wiele racji, ale osobliwa jest to pokazówka. Owszem, nie ma przynajmniej we Włoszech miasta będącego w równym stopniu jedną wielką dekoracją. Do takiego stopnia podrasowaną z każdej strony, że gdybym nie znał paru ludzi z krwi i kości, którzy tu mieszkają, użerają się z codziennością, chodzą na wywiadówki i wołają dzieci z placyku na obiad (podwórkowy futbol tutaj to niezła szkoła trzymania piłki tuż przy nodze i krótkich podań), tobym nie wierzył, że tu się „normalnie” żyje. Ale w tej pokazówce nic nie jest czyste i nowe. Odwrotnie – przeważnie solidnie nadkruszone, zakurzone i wysmarowane wilgotną śniedzią. Mimo to oko kąpie się w tym z dziką radością. Nie zgadzam się jednak z poetą (powtarzał zresztą tę myśl po wielu innych), że oko podporządkowuje sobie resztę ciała, że ciało staje się tylko środkiem transportu dla oka.

Niedocenianym zmysłem w weneckim doświadczeniu jest za to dotyk. W mieście, którego zaułki ledwo mieszczą jednego przechodnia, wchodzi się mimowolnie w intymny kontakt z budynkami i wkrótce człowiek zaczyna gustować w ocieraniu się o cegły, przeciąga bezwiednie palcem po kamiennych okładzinach i wygłaskanych przez pokolenia do obłości barierach przy schodach nad kanałami. Co i rusz ze ścian miasta rosnącego organicznie metodą ciągłej przebudowy i przeróbek wystaje jakiś zbędny rzeźbiony detal, obramowanie zamurowanych drzwi, krzywa belka nad niskim przejściem. Palce się same wyciągają, żeby bezinteresownie musnąć, jak byśmy odsuwali kosmyk z czoła. Trudno tam się chodzi z lubą czy lubym za rękę, materia miasta kusi.

Z tego też powodu Wenecja niekoniecznie jest dobrym pomysłem na romantyczną wyprawę z pierścionkiem w kieszeni, pyszne otoczenie prędko wessie cały nasz zachwyt i odwróci nas od osoby, której mieliśmy się zamiar oświadczyć. A temu miastu oświadczać się nie warto. Odrzuci każdego miłośnika, zakpi z podziwu, pozwoli się trochę pooglądać, po czym jak nazajutrz lub następnej zimy wrócimy – po śladach, tak się nam zdaje – na ten szczególny plac, pod ten wyjątkowy kościół, nad ten obłędny kanał, okaże się, że coś pomyliliśmy.

Sam łażę po niej już pół stulecia, zainicjowany w niewinnym wieku przez kuzynkę – jak każda wenecjanka pół kotkę, pół kobietę – w skryte skróty znane tylko miejscowym, a i tak mam poczucie, że ze trzy czwarte tego labiryntu nie umiem przejść na pewniaka. A ściślej – godzę się z tym, że zaraz się zgubię i wyjdę gdzieś, gdzie nie zamierzałem. Gubić się tu o tyle jest bezpiecznie, że choćbyśmy kluczyli pół dnia, nie wyjdziemy z miasta, które w odróżnieniu od innych nie kończy się ponurą rozlazłą peryferią. W pewnym sensie zostajemy zawsze w środku.

Jeśli was jeszcze nie bolą nogi, to przejdźmy spod winnego Franciszka przez całe miasto na skos – zahaczając, bo nie da się inaczej, o okolice świętego Marka. W zimie da się przejść bez większej traumy. Na południowym krańcu jest jeszcze jeden kościół, który ogromnie lubię: San Angelo Raffaelle. Jego piękna, ascetyczna fasada nad kanałem skrywa de facto boczną ścianę, „prawdziwy” fronton od placyku jest zaś mało efektowny, bo i tak mało byłoby go widać. Ma być ładnie, nie musi być logicznie.

Stąd już tylko dwa kroki na Campo Santa Margherita, zagłębie rozrywkowe z racji sąsiedztwa uniwersytetu. Zamawiamy spritz. Włoski drink, niemieckie słowo, ślad po zaborcy. Jeszcze jeden, oprócz ghetta, wkład weneckiego dialektu w światowe dziedzictwo. I jeszcze jedno słowo, które na pewno znacie: ciao. Pochodzi od dialektalnego s’ciavo, czyli niewolnik, sługa uniżony. Po austriacku i krakowsku servus. ©℗

Fragmenty „Znaku wodnego” Josifa Brodskiego w przekładzie Stanisława Barańczaka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2020