Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W sobotę rano jedno z pięciu setek dziatwy wczesnonastoletniej wypełniającej swą dynamiczną obecnością widownię Starego Teatru w ramach zajęć Uniwersytetu Dzieci zadało mi pytanie, jakim dzieci rozdzierają powierzchowność rzeczywistości: „Proszę pana, jak pokazać miłość na scenie?”.
Cała Polska, od wicepremiera w dół, zadaje sobie ostatnimi czasy to pytanie, ale w sposób, który niekoniecznie wnosi coś poza wzmaganiem wzajemnej nienawiści maksymalnie spolaryzowanych obozów. Równo dwa lata temu subtelność mediów wyrażała się cięciem dziennikarską brzytwą Ockhama: „Dobrze, dobrze, panie dyrektorze, ale kopulowali czy nie kopulowali? Tak czy nie? Proszę naszym widzom odpowiedzieć na pytanie! Kopulowali czy nie kopulowali?!”. Odpowiedź, że oczywiście nie, zwłaszcza nieco bardziej rozwinięta, nie satysfakcjonowała przedstawicieli czwartej władzy.
Czwarta władza teraz wreszcie dostała jednoznaczną odpowiedź (tak, ale krótko, w wykonaniu zawodowców) w młodszym niż Stary teatrze, czym nie muszę się jako dyrektor martwić, zwłaszcza że nie mam immunitetu (i mieć nie zamierzam).
Przebiegam natomiast myślami spektakle, które dane mi było reżyserować, i przypominam sobie sceny cielesnej miłości. Pantomima laleczek w scenie pomiędzy Rewizorem i córką Horodniczego do wtóru „Herbacianych pól Batumi”, skacząca na skakance Gertruda w „Hamlecie”, czesanie bardzo owłosionego bankstera w „Ziemi obiecanej”, gimnastyczny koń carycy Katarzyny w „Termopilach polskich”. I wiele, wiele innych – wszak miłość ważna jest w życiu, również ta cielesna, więc w teatrze się bez niej nie da obejść. Jednym z paradoksów życia w Polsce – ale bardziej życia politycznego niż artystycznego – był fakt, że akurat w scenie dwa lata temu sprowadzającej na mnie przezabawne miano „pornoklaty” aktorzy mieli nagie... nadgarstki. Tyle wystarczy, jak się okazuje, aby „wynik poszedł w świat”.
Następnie wystarczy z nieco sarkastycznej w swej naturze wypowiedzi „Jeśli w »Do Damaszku« była kopulacja, to będę bronił kopulacji na scenie” wyeliminować pierwszą część – i już przeciwnik jest odpowiednio uplasowany do strzału. Jak to się ma do problemu tzw. kopulacji na polskich scenach „dwa lata później i całkiem gdzie indziej?”. Jak jest z Eweliną Marciniak? Nie wiem, najnowszego jej spektaklu nie widziałem (widziałem bardzo dobrą „Morfinę”), więc nie zamierzam się wypowiadać. Wiem jedno: nie życzę ani jej, ani jej aktorom, by stali się narzędziem naparzanki pomiędzy szczebelkami władzy. ©