Miasto w sieci

Trzy dotychczasowe edycje krakowskiego festiwalu pozwalały przewidywać, że jeśli ta impreza - równie obszerna, co chaotyczna i "wszystkoistyczna - przetrwa, to pozostanie jedynie usprawiedliwieniem dla codziennego krakowskiego marazmu. Okazało się tymczasem, że tegoroczny, zatytułowany "Terytorium, Miesiąc Fotografii jest wydarzeniem zupełnie innego formatu. I oby tak zostało.

30.05.2006

Czyta się kilka minut

Paolo Ventura "War Souvenir #43, Pensione Vittora" /
Paolo Ventura "War Souvenir #43, Pensione Vittora" /

Co przyczyniło się do tej zmiany? Na pewno pomogło zjednoczenie sił: tym razem z organizatorem imprezy, Fundacją Na Rzecz Rozwoju Sztuk Wizualnych współpracowała Fundacja Imago Mundi. Znaczny udział mieli także Węgrzy, honorowi goście krakowskiego festiwalu: Węgierski Dom Fotografii w Budapeszcie i Centrum Węgierskie w Krakowie. Jednak o sukcesie zadecydowało chyba przede wszystkim ściślejsze określenie problematyki łączącej kilkadziesiąt wystaw, projekcji, wykładów, paneli, przeglądów portfolio i spotkań, które złożyły się na Miesiąc Fotografii. Tytułowe terytorium nie stało się przy tym jedynie obowiązującym tematem, ale raczej punktem wyjścia; otwiera, a nie ogranicza. Może przekładać się na ludzkie ciało, topografię miasta, ba, nawet na - szczególnie interesującą - przestrzeń czasu. Terytorium może być obserwowane albo konstruowane. Może się kurczyć, ale także imperialnie rozbudowywać. Przede wszystkim jednak to właśnie terytorium buduje każdą relację, pozwalając poszczególnym elementom świata nawiązać ze sobą kontakt. Bez względu na to, czy chodzi tu o relację między człowiekiem a miejscem, historią lub biologią, czasem a przestrzenią, czy wreszcie człowiekiem a człowiekiem - w tym także między twórcą a odbiorcą. Każda taka relacja może przekształcić się albo w zwarcie, albo w spotkanie. Obydwie te formy odnaleźć można na krakowskim festiwalu.

Schulzowska groza

Zwarcie najbardziej uniwersalny, najbardziej porażający wyraz zyskuje w pracach Michaela Ackermana - fotografa urodzonego w 1967 roku w Tel Awiwie, mieszkającego w Nowym Jorku i Krakowie. Artysta samodzielnie zaaranżował w Galerii Camelot swoją wystawę "Half Life" i zaowocowało to niespodziewanymi, niejednoznacznymi sensami.

Pozornie mamy do czynienia ze scenami intymnymi, rejestrowanymi w prostych wnętrzach, w deszczowych zaułkach albo na peryferiach miast. Patrzymy na prace ziarniste, a więc nieco ukryte, rozmyte, operujące naturalną nagością, a także prostą grą świateł i cieni oraz skupiającą uwagę ciszą. Zdarzają się momenty niemal sentymentalne i nieco komiczne: naga, niewinna dziewczyna - niemal dziecko - wtulona w brzuch o wiele od niej wyższego mężczyzny. Albo młoda para, jakby z serwetek, które wieszano kiedyś na ścianach kuchni, pochylająca się do pocałunku na prowincjonalnej ulicy.

A jednak ta młoda para bardziej niż z Chagallowską czułostkowością kojarzy się z Schulzowskim wampiryzmem. Co więcej, pozorna naturalność tych przedstawień budzi grozę - najmocniej chyba zamanifestowaną przedstawieniem pustego łóżka pozbawionego zarówno kochanków, jak i pościeli, łóżka zredukowanego do materaca, nad którym wisi mocno przekrzywiony obraz (a może po prostu oleodruk), przedstawiający Chrystusa w koronie cierniowej. Groza tej fotografii nie ma wymiaru polityczno-społecznego czy publicystycznego. To groza erotyki - ekwiwalentu śmierci.

W tych fotografiach groza okazuje się bowiem doświadczeniem bezgranicznej samotności, która - po krótkiej chwili pozornego zbliżenia - jedynego powiernika znajduje w pustej ścianie albo w jednoosobowym, szpitalno-wojskowym łóżku.

Stajemy przed ścianą wypełnioną dziwacznymi portretami-maszkaronami: te twarze w równym stopniu przypominają biblijnych proroków, co szaleńców, nie panują nad grymasem, który wykrzywia im rysy. Zdarza się, że pozbawione są oka, że nos monstrualnie pęcznieje, a pod skórą zaznacza się kość, której próżno by szukać w podręcznikach anatomii. Czasem twarz ginie w oparach dymu tytoniowego, czasem zamiast niej widzimy tylko napuchnięte, chropowate dłonie. Groteska ma tu szczególny charakter, jest bowiem fizycznym zapisem poczucia zagrożenia, skrywanego lęku, który urasta aż do stanu paniki. Patrzymy na ludzi w rozpaczy.

Prace Ackermana niewątpliwie sytuują się poza czasem i historią, ale przed ścianą portretów trudno pozbyć się skojarzenia z fotografiami ludzi w pasiakach, które znajdują się dziś w jednym z baraków obozu w Auschwitz. Czy Ackermanowska groteska, wyolbrzymiająca charakterystyczne szczegóły, może być podobna do obozowego rejestru, z którego wyrugowano jakąkolwiek indywidualność? Czy potworne skojarzenie jest uprawnione? Te pytania pozostają bez odpowiedzi.

Choć pewną wskazówką mogą okazać się fotografie innego nieco rodzaju. Oto od dawna opuszczone pomieszczenia, pokryte wilgotnymi plamami. Kikuty kamienic z framugami okien przypominającymi płonące krzyże. Wreszcie, zrujnowane, czarne tabory kolejowe, porzucone gdzieś w śniegu - najbardziej chyba przejmujące przedstawienie. 39-letni artysta rejestruje śmierć, która w jego pracach absolutnie determinuje rzeczywistość, nie pozostawiając cienia nadziei.

Drogi akceptacji

Na krakowskim Miesiącu Fotografii znajdziemy jednak prezentacje mocno polemizujące z wyobraźnią Ackermana. Antytezą jego wizji okazują się choćby "Relacje" Jindřicha Štreita, które pokazano w Galerii ZPAP Pryzmat.

Oto rodzinna fotografia, wykonana - pozornie niedbale (w lewym rogu pojawiają się czyjeś nogi, burząc kompozycję) - na jakimś podwórku. Mężczyzna całuje w policzek żonę, tak zamaszyście, że niemal ją przydusza. Lewą ręką obejmuje starszą kobietę, matkę lub teściową, i niemowlę. Obydwie kobiety też splotły dłonie. W tle widać dziecięcy wózek z podniesionym dachem. Trudno o kompozycję bardziej spontaniczną, a jednocześnie bardziej symboliczną. To jakby "Święta Rodzina" albo "Święta Anna Samotrzecia" z obrazów dawnych mistrzów.

Akceptacja rzeczywistości, którą proponuje klasyk fotografii, nie ma w sobie nic z euforii objawienia. Bierze się z mozolnej, wieloletniej obserwacji codziennych zachowań człowieka, budujących (albo kruszących) jego związki z innymi. Ten mozół czasu jest konieczny (praca nad albumem "Vesnice je svit", dokumentującym życie wsi, zajęła fotografowi 21 lat) - skraca dystans między obserwującym a obserwowanym. A przede wszystkim uczy cierpliwej uwagi.

Aby zrozumieć relacje międzyludzkie, w rodzinnym wieczorze przed telewizorem zauważyć trzeba coś więcej niż tylko fakt, że wszyscy patrzą w ekran wypełniony po brzegi twarzą atrakcyjnej kobiety. Trzeba dostrzec pęknięcia dawno niemalowanej ściany pokoju (a może kuchni?). Serwetkę nad tapczanem, zastępującą obraz. A przede wszystkim dziewczynkę, jedno z trojga dzieci przedstawionych na fotografii. Usiadła tuż za ojcem, opierając się całkowicie o jego plecy i wbijając łokieć w bok. Scena przed telewizorem nie ma w sobie nic z krytyki społeczeństwa konsumpcyjnego - i w tym sensie fotografia Štreita jest "nienowoczesna". Urodzony na Morawach artysta posiadł jednak umiejętność daleko wykraczającą poza publicystykę, posiadł umiejętność rozumienia sensów nieświadomego gestu.

Zresztą, nieprawdą byłoby twierdzenie, że myślenie Štreita nie ma twórczych kontynuatorów. Widać ich także na krakowskim festiwalu. Węgier Péter Puklus delikatnie i taktownie portretuje bliskich sobie ludzi, przedmioty, przestrzenie - potwierdzając w ten sposób swoje związki z nimi. Mieszkająca w USA Niemka Jessica Backhaus idzie podobną drogą: jej portret zachodniopomorskiego Nętna dowodzi, że zmiany polityczno-społeczne przynależą do innego porządku niż spokój prowincjonalnej codzienności. Na szczególną uwagę zasługują przy tym wyrafinowane kolorystycznie, współczesne "martwe natury" tej fotograficzki. Godnymi, pełnoprawnymi elementami tych kompozycji okazują się metalowe zlewy albo pomarańczowe butelki z płynami do mycia naczyń. W nich również objawia się uroda świata.

Nowe światy

Pojęcie "terytorium" ma na krakowskim Festiwalu inne jeszcze konotacje. Pierwszą jest obecność współczesnej fotografii węgierskiej, co stanowi potrzebną w Krakowie kontynuację znakomitej wystawy "Made in Hungary", którą w roku 2000 pokazano w Międzynarodowym Centrum Kultury. Wtedy przedstawiono prace takich gigantów fotografii, jak André Kertész, Brassaď, László Moholy-Nagy czy Robert Capa (ten ostatni reprezentowany był wtedy m.in. słynną pracą "Wojna się skończyła, Warszawa").

Teraz - w ramach Miesiąca Fotografii - przyglądamy się terytorium dzisiejszego Budapesztu. Gabriella Csizek, kuratorka tej prezentacji, pisze: "Widzimy miasto nie tylko rzeczywiste, ale również nasycone obecnymi w nas obrazami, wyobrażeniami. Wszystko to, co buduje naszą wewnętrzną rzeczywistość - wiedza, wyobrażenie, wspomnienia - co składa się na naszą interpretację świata, staje się widoczne na tych fotografiach. Fizyczna przestrzeń jest symbolem, a miasto z wyobrażeń bardziej tajemnicze i bardziej żywe niż w rzeczywistości. (...) Na tej wystawie możemy poznać wiele z tysiąca twarzy wyznaczonego przez czas i przestrzeń naszego miejsca zamieszkania".

Nie tylko: możemy także zapoznać się z fotograficzną teraźniejszością bliskiego nam historycznie i emocjonalnie kraju, który jednak różni się od Polski o wiele głębszą, o wiele bardziej samoświadomą kulturą wizualną. Otwarcie na Węgry jest tym istotniejsze, że Kraków rości sobie pretensje do odnowienia mitu środkowoeuropejskiego.

Trzeba zwrócić uwagę na jeszcze jedno otwarcie. Krakowski festiwal swym zasięgiem objął całe miasto. Wzięła w nim udział większość działających tu poważnych instytucji kulturalnych - a to rzadki w tym mieście przykład solidarnej współpracy. Co więcej, na moment odżyły przestrzenie zapomniane, popadające w ruinę, skazane zazwyczaj - jak wskazuje krakowska praktyka - na zagładę. Choćby wspaniałe tereny Dworca Towarowego - niedoceniony zabytek architektury industrialnej. Albo Pałac Goetza, czyli dawny Browar Okocim przy ulicy Lubicz. Miesiąc Fotografii to kolejne memento, każące zastanowić się nad przyszłością takich miejsc.

A o tym, że można dla nich znaleźć nową funkcję, świadczy przykład Łaźni Nowej, mieszczącej się od niedawna na nowohuckim osiedlu Szkolnym. Podczas kończącego się pomału festiwalu zaprezentowano tu aż cztery ekspozycje. Bez projektu "The Wedding Dress" Orly Dahan, opartego na przedślubnych marzeniach i lękach, mogłoby się obejść. Ale świetna wystawa Paola Ventury "War Souvenir" doskonale współgra z ciemnymi, przypominającymi bunkier pomieszczeniami - ograniczonymi wąskimi korytarzami, nierównymi kostkami brukowymi, wykrzywionymi schodami. Fotograf mody - który za pomocą figurek z serii G.I.Joe odtwarza włoską rzeczywistość z początku lat 40. - doskonale rozumie dramatyzm teatralności. W Krakowie ciągle jeszcze znaleźć można kulisy dla takich działań. Pytanie: na jak długo ich jeszcze starczy?

***

Na koniec życzenia. Poza tym oczywistym, żeby Miesiąc Fotografii stał się z czasem terminem znaczącym nie tylko w kalendarzu lokalnym, ale także europejskim, jeszcze jedno: żeby w przyszłym roku udało się wydać katalog z prawdziwego zdarzenia, taki, jakie znajdujemy w księgarniach praskich albo budapesztańskich. Tegoroczny jest jedynie okruchem.

"MIESIĄC FOTOGRAFII W KRAKOWIE", 1-31 maja; organizator: Fundacja na Rzecz Rozwoju Sztuk Wizualnych; współorganizator: Fundacja Imago Mundi; dyrektor festiwalu: Tomasz Gutkowski; dyrektor wykonawczy: Piotr Lelek; dyrektor artystyczny: Karol Hordziej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2006