Mademoiselle

Jest ucieleśnieniem muzyki - mówił o niej jej przyjaciel Paul Valéry. Umiała czytać i pisać nuty na długo przed tym, zanim nauczyła się czytać i pisać litery. Anglicy nazywali ją Pierwszą Damą Muzyki, w Ameryce była bożyszczem, wielbili ją wszyscy niemal polscy muzycy.

14.11.2004

Czyta się kilka minut

Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Najmniej zapewne doceniano ją we Francji i jeszcze dzisiaj pozostaje w cieniu: “nie pasowała do obrazka", jak w “Puclu" Młynarskiego. Obawiano się jej samowoli i jej surowych sądów, gdyż nienawidziła wszystkiego, co w złym tego słowa znaczeniu “paryskie": klanów i koterii, systemów i instytucji, a nade wszystko - terroru mody. Michał Bristiger cytuje innego z jej przyjaciół, Jeana Cocteau: “Istnieją nazwiska, które nie poddają się cyklonowi obojętności, potworowi aktualności; Nadia Boulanger tego przykładem, ponieważ wybiera sobie miejsce w takim punkcie szlachetności, który czyni ją niewidzialną dla wszystkiego, co przeciętne".

Była niewątpliwie, choć poniekąd “za kulisami", najważniejszą figurą w muzyce XX wieku. “W dziedzinie pedagogiki muzycznej - i, co za tym idzie, twórczości - była najbardziej wpływową osobą, jaka kiedykolwiek żyła" - mówi amerykański kompozytor Ned Rorem. Po Bachu, pozwolę sobie skorygować: nie ma pedagoga, który wywarłby pośrednio większy wpływ, nawet na muzykę minionego stulecia. Nikt zresztą lepiej niż Nadia Boulanger nie wiedział, na czym to polega: “Tak, trzeba wiedzieć, kiedy urodził się Bach, kogo mógł znać i słyszeć. Ale przede wszystkim trzeba znać jego kantaty, koncerty, pasje. Trzeba znać teksty - jak można się zabierać do muzyki europejskiej, nie znając psalmów, sekwencji, pieśni Schuberta? A te wszystkie plotki o Mozarcie, o Chopinie - co to ma za znaczenie? Liczy się dzieło..." - odtwarza jej słowa Zygmunt Mycielski. Ona sama nie chciała widzieć swojej misji w kategoriach wpływu: “Całe moje życie - mówiła - zbudowane jest na rozumieniu innych, a nie na wpływaniu na innych, żeby zrozumieli mnie".

Uskrzydlająca muza

Nadia Boulanger zmarła niemal dokładnie ćwierć wieku temu, 22 października 1979 roku. Przyszła na świat blisko sto lat wcześniej, w 1887 roku, w rodzinie wybitnych muzyków. Jej profesorami byli między innymi Charles-Marie Widor i Gabriel Fauré. Od najwcześniejszych lat przymierzała się do kompozycji, ale po przedwczesnej śmierci Lili, młodszej i niezwykle uzdolnionej siostry, poświęciła się propagowaniu jej twórczości, zakazując sobie poniekąd pójścia tym tropem.

Oddała się odtąd całym sercem dyrygenturze i nade wszystko - pracy pedagogicznej. Najprzód jako asystentka Paula Dukasa w paryskiej Ecole Normale, przejęła po nim następnie klasę kompozycji, nauczając równocześnie w paryskim Konserwatorium oraz w Konserwatorium Amerykańskim w Fontainebleau. W czasie wojny przeniosła się do USA, gdzie stała się wyrocznią w dziedzinie pedagogiki muzycznej. Oddawała się zresztą tej pasji do ostatniej chwili, przez prawie 75 lat. “Ona potrafi umuzykalnić nawet nogę od stołu" - mówił jeden z jej uczniów, wielki dyrygent Igor Markevich. “Wydzierała nutom ich wyraz, sprawiała, że nawet średnio uzdolniony muzyk dostawał skrzydeł, gdy z nią i przy niej muzykował" - wspomina tyleż dyrygentkę, co swoją wieloletnią profesorkę i przyjaciółkę Mycielski w pasjonujących “Dziennikach".

Trudno zliczyć jej uczniów. Już w 1945 roku ich liczba przekraczała półtora tysiąca, a przecież później ich tylko przybyło. Są wśród nich niemal wszyscy, którzy naznaczyli wiek XX: Jean Français, Igor Markevich, Dinu Lipatti, Aaaron Copland, Eliott Carter, Philipp Glass, Leonard Bernstein, a nawet muzycy flirtujący z lżejszą muzą, jak Vladimir Cosma, Astor Piazzola czy Quincy Jones. Powiadają nawet o Igorze Strawińskim, jednym z jej najbliższych przyjaciół, że to pod jej czujnym okiem komponował drugą część “Symfonii Psalmów".

Konserwatywna wizjonerka

Na czym jednak polegał sekret Nadii Boulanger, owej muzy i mentora największych muzyków minionego stulecia? Na uchu - bezkompromisowym, wymagającym, nieomylnie oddzielającym ziarno od plew. Na encyklopedycznej wiedzy o całej wielkiej tradycji - wiedzy wspartej niewiarygodną pamięcią. Na gotowości do przyjęcia wszystkiego, co nowe - byle było autentyczne.

O każdym preludium czy fudze Bacha wiedziała, jaki ma rezonans w muzyce współczesnej. Mycielski wspomina, jak to przyjechał przed wojną do Paryża i w formie wizytówki podrzucił jej garść kompozycji. Na dzień dobry zagrała mu trójdźwięk durowy i spytała, co to takiego, aby sprawdzić ucho. A gdy zapytał, jak mogła tak szybko przejrzeć jego dzieła, odparła, że nie tylko przejrzała, ale zna je na pamięć. I zagrała mu pierwsze takty, nie otwierając nut. Gdy odwiedził ją pół wieku później w szpitalu, ślepa, umierająca staruszka zainteresowana była wyłącznie tym, czy przywiózł jej swą nową symfonię i powtarzała w kółko, że tak chciałaby ją usłyszeć.

Nadia Boulanger wielbiła Bacha i Debussy’ego, wskrzeszała z pasją zapomnianych geniuszów, poczynając od Monteverdiego, “ożywiając każdą muzykę (jak pisze Mycielski) rytmem nieprawdopodobnie żywym, nie związanym z kreską taktową" - i z równym zapałem podchodziła do twórczości współczesnej. Edukacja “musi być klasyczna - harmonia, kontrapunkt, fuga i tak dalej - a potem niech każdy robi, co chce, byle słyszał" - streszcza jej “filozofię ucha" Mycielski. Paul Valéry znalazł pewnie najcelniejszą, lakoniczną formułę dla określenia jej podejścia do muzyki i nawet szerzej - osobowości: “Ład i entuzjazm".

Mademoiselle, jak z szacunkiem ją nazywano, niczego nikomu nie narzucała - poza wymogiem koncentracji, ścisłości i artystycznej uczciwości. Żadnych szalbierstw, ułatwień czy uników. “To był prawdziwy szok - wspomina żyjący od dawna w Paryżu polski kompozytor Piotr Moss. - Kontakt z Nadią Boulanger całkowicie zmienił moją postawę artystyczną: dzięki niej zdałem sobie nagle sprawę z odpowiedzialności artysty, która polega między innymi na jak najbardziej rygorystycznym wykonywaniu swego zawodu, tak by nie zmarnować owego daru, jakim jest talent". To samo mówią wszyscy, którzy z nią się zetknęli. “Jestem Aniołem Stróżem - mówiła - tego, co w was najlepsze".

Przyjaciółka Polaków

Obok “klasy amerykańskiej" Nadii Boulanger, najbardziej z pewnością imponującej - “klasa polska" była zapewne najważniejsza. Już przed wojną zasięgał u niej rady, przy okazji paryskiej premiery “Harnasi", Karol Szymanowski. Po wojnie bywalcami paryskiego saloniku przy 25, rue Ballu stali się niemal wszyscy: Grażyna Bacewicz, Michał Spisak, Tadeusz Szeligowski, Zygmunt Mycielski, Kazimierz Serocki, Antoni Szałowski, Krzysztof Meyer, Witold Rudziński, Stanisław Wiechowicz, Romuald Twardowski, Bronisława Kawalla, Bolesław Woytowicz, Zygmunt Krauze, Tomasz Sikorski, Stanisław Skrowaczewski, Wojciech Kilar, Antoni Wit, nieodżałowany Andrzej Czajkowski (który zresztą zaraz się z nią pokłócił i wyleciał z klasy) i dziesiątki innych. Udzielała im rad i lekcji za darmo lub prawie, dobrze wiedząc, na co stać ubogich krewnych ze Wschodu. Odwiedzała zresztą Polskę regularnie: w roku 1957 została honorowym członkiem Związku Kompozytorów Polskich, dziesięć lat później otrzymała doktorat honoris causa warszawskiej PWSM, władze przyznały jej też order Polonia Restituta.

Jest znamienne, że 25. rocznica jej śmierci przeszła we Francji omalże niezauważona, nawet jeśli odbywa się dyskretnie szereg sympozjów i koncertów. Warto odnotować przynajmniej “koncert polski", jaki odbył się 15 października w paryskim konserwatorium jej imienia, z utworami licznych jej sławnych uczniów i z udziałem m.in. Krzysztofa Meyera, Barbary Marcinkowskiej, Beaty Halskiej i Kwartetu Joachima. Ukazała się przy tej okazji pierwsza biografia wielce utalentowanej, jeśli nie genialnej siostry Nadii Boulanger, która zmarła w roku 1918, w 24. roku życia, a w której niektórzy widzieli zadatki na “nowego Mozarta": “W poszukiwaniu Lili Boulanger" Jerôme Spycketa.

O samej Mademoiselle nie ma natomiast żadnych publikacji, co potwierdzałoby tezę Cocteau, że “wybrała sobie miejsce w takim punkcie szlachetności, który czyni ją niewidzialną dla wszystkiego, co przeciętne". Jak owi anonimowi artyści, którzy cyzelowali swe freski jeno w imię sztuki i ku chwale Boga na ukrytej przed czyimkolwiek wzrokiem stronie filarów średniowiecznych katedr. Czegóż się jednak można spodziewać po czasach, które wyniosły przeciętność i widoczność na najwyższy piedestał?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2004