Letnisko w Bułgarii

Jest coś podejrzanego w naszym notorycznym, rodzinnym jeżdżeniu, nie - jakby wypadało - do Grecji, Hiszpanii czy Portugalii, tylko do Bułgarii, nad Morze Czarne w okolice Cariewa (dawniej Miczurin). Czy nie kryje się w tym nostalgia za epoką Złotych Piasków, kiedy to bułgarska riwiera była luksusem demoludów? Nie, tamte czasy nie ciążą na moim wizerunku Bułgarii. W tamtym klimacie soc szybko idzie w niepamięć. Pozostaje przyszłość, ta nadchodząca wielkimi krokami - i starożytność.

12.09.2006

Czyta się kilka minut

Z pomocą zięcia-starożytnika układam w głowie historyczną drabinkę. Jak to było po kolei? Rzecz w tym, że historia rozwija się niekoniecznie po kolei, jedno z drugim nakłada się, przenika i trwa. Grecy, w poszukiwaniu żyznych ziem, kolonizowali bułgarskie wybrzeże: Neseber - Messembrija, Achtopol - Agathopolis. Płowdiw to inaczej Filippopolis, miasto ojca Aleksandra Wielkiego. Jest tam najwspanialszy rzymski amfiteatr, jaki widziałem. Kiedy pod wieczornym niebem wspinaliśmy się na jego szczyt, na estradzie z rzymskimi kolumnami tańczyły barbarzyńskie plemiona, nasi pobratymcy.

Przed Słowianami byli Trakowie. Korzystali z cywilizacji greckiej, później, w Rzymie, stali się obywatelami imperium - podpowiada zięć. Razem z japońskim turystą wchodzimy do odkrytego w latach 40. grobowca króla trackiego w Kazanłyku. Ciasnym korytarzykiem przedostajemy się do niewielkiej, sklepionej rotundy. Wokół naszych głów idzie pochód pogrzebowy. Można by pomyśleć, że to wiek XVII, że te konie malował Poussin. Król na tronie - umierający - splata dłoń z dłonią małżonki. Dzieło wynajętego przez Traków greckiego artysty sprzed 2300 lat. Jeden z nielicznych na świecie, może jedyny taki okaz ówczesnego malarstwa. To nic, że oglądamy kopię - oryginał jest obok, zamknięty na kłódkę, termicznie chroniony, żeby fresk nie wyparował pod wpływem naszych oddechów, jak w "Rzymie" Felliniego.

***

Co było potem? Co przedtem? Pamiątką jakich obrzędów jest turystyczna atrakcja: chodzenie po rozpalonych węglach? Skąd ten śliczny gest potakiwania, balet głowy i ramion, mówiący równocześnie "tak" i "nie", który widzieliśmy tylko w Indiach? Te niesamowite rytmy muzyczne? Falujący krok tańca choro, który zna każde dziecko? Wszystko pachnie starożytnością, zwłaszcza tu, w Strandży, południowo-wschodnim skrawku Bułgarii, gdzie mieszkamy.

Kiedy zapuściły się w te strony pierwsze bandy Słowian? Kiedy zjechali z Azji Protobułgarzy? Uważamy z Anią, że majestatyczna dama, u której kupujemy pomidory z ławki, musi być Protobułgarką. Cela mówi: "jestem badaczem kultur i cywilizacji, nie turystą". Czytamy potem w jej zeszycie: "...Attyla wódz Hunów umarł. Barbarzyńcy już nie napadają i od dziś Hunowie są spokojniejsi. Pływam w stylu smoka. Widziałam węża niejadowitego. Bułgarski pyton, bóg Bułgarów Gwoździel..." - takie dała mu imię.

Był naprawdę. Też starożytny. Sunął środkiem w poprzek białej wiejskiej uliczki, którą chodzimy w stronę plaży, między dwoma dzikimi, zapuszczonymi ogrodami. Zawijał esowato, zdecydowanie. Gruby, żółtawo-miedziany, dość długi. Zniknął w trawie. Musiał długo wymierzać moment, kiedy nikt nie idzie ani nie jedzie, bo przed barkiem zawsze stoją samochody. Co za traf, zobaczyć go! Przechodząc tamtędy, wspominamy węża jak znajomego, pana dwóch ogrodów, i odtwarzamy w wyobraźni jego przejście. Może był to słynny ophisaurus, wąż domowy, jaszczur bez nóg, którego starożytni Grecy trzymali w swoich obejściach, żeby tępił myszy?

Co dalej w historii? Cesarz bizantyński Bazyli Bułgarobójca morduje bułgarskich jeńców. Krzyżowy rycerz Baldwin podbija Bizancjum i zakłada Cesarstwo Łacińskie. Chce zhołdować Bułgarię. Pokonuje go car Kołojan, zyskując przydomek Rzymianobójcy. W starej stolicy, Wielkim Tyrnowie, niedaleko wieży Baldwina, opowiadają o tym turystom naturalnej wielkości mechaniczne marionetki cara, carycy i cesarza-krzyżowca, poruszające głowami. Kiedy zbliżamy się do tyrnowskiego zamku, lalki mówią po japońsku. Cela, za którą Japonki z wycieczki oglądają się z powodu jej skośnych oczu, zakłada do fotografii płaszcz i błyszczącą koronę. Siedzi jak skamieniała. "Był teatrzyk bułgarski kukiełkowy w Wielkim Tyrnowie. Ale przygoda narnijskiego badacza świata, czyli mojego życia. Tam było gorąco i dużo chodzenia. Byłam Wielką Królową Świata. Znalazłam odpowiedź, kim ja jestem. Czyli Narnijką. Nosiłam niebieski płaszcz i złotą koronę ze szmaragdami, złote jabłuszko i złote berło, siedziałam na tronie, było mi wygodnie jak na Wielkiej Orlicy Szlachetnej. Potem na wspaniałym koniu z dykty...".

Kupiona na straganie w Cariewie w dziale "folk-music" stara pieśń patriotyczna zaświadcza o 500-letnim tureckim jarzmie. Wzrusza mnie zwrotka, gdy sułtan upokarza Bułgarów: "wy bosi, goli Cyganie!". Pozostały tureckie studnie, tureckie marsze, rachatłukum, kotlety po istambulsku, nowe meczety w Rodopach. Z drugiej strony, niczym aluzja, z billboardów wita nas wódka Sobieski. Chłopcy, którzy sto lat temu wyruszyli do powstania z Małego Tyrnowa, tu w Strandży, wybici przez Turków, na zdjęciach wyglądają jak mój pradziadek w 1863 r. Odwrócone znaki polityczne nie przeszkadzają w poczuciu solidarności. Bez oporu wchodzimy do starego meczetu w Płowdiwie. Cela, która zna "W pustyni i w puszczy", boi się, ale zaprasza ją młody mułła - Bułgar, wykształcony w Jerozolimie. Pokazuje nam w meczecie tradycyjne miejsca dla niepełnosprawnych oraz niszę dla kultu Matki Jezusa.

***

Młody taksówkarz z Tyrnowa, z którym za 40 lewa objeżdżamy okoliczne monastyry - Narodzenia Bogurodzicy, św. Eliasza, św. Mikołaja, gdzie można wynająć pokój za grosze (jeden mnich przypada na dwa klasztory) - pokazuje pola pokołchozowe, opustoszałe wsie. Anglicy kupują tu wiejskie domy, pola. Zdewastowana wieś czeka na unijną pomoc.

W Błagojewgradzie, który architekturą przypomina Muranów, na głównym placu niespodziewanie wyrasta ogromny bunkier Uniwersytetu Amerykańskiego. W Warnie - dowództwo NATO. Na każdym kroku europejskie flagi - to już za rok, jak dobrze pójdzie. Martwi się mój znajomy z baru i z plaży, Miroslav, handlujący złomem Czech, z kolczykiem w uchu, w pasiastej koszulce - wielbiciel "Rejsu", antyglobalista i wyznawca Fidela: "To gdzie ja będę jeździł? Wszystko zdrożeje!". Nina i jej mąż plastyk, Bułgarzy z Paryża, wynajmujący letnisko u tych samych gospodarzy, radzą na odjezdnym: "Przyjeżdżajcie, jeszcze przez pięć lat będzie tu jak dotąd. Zobaczycie, wybudują hotele, będzie kurort, starzy gospodarze powymierają, ceny pójdą w górę, wszystko się skończy". Bociany już uciekły, przerażone dyskoteką.

Idzie nowe, ale w Bułgarii imponuje to stare, którego nie ubywa, a przybywa wraz z odkryciami - starożytność jest tu bliska jak na wyciągnięcie ręki, oswojona przez ubóstwo otoczenia. Fascynujące, jak mocno ten południowy skrawek Słowiańszczyzny spoił się z historią starożytną. Pokołchozowe pola są nafaszerowane skarbami sztuki, jakich świat nie widział - greckiej klasycznej i przedklasycznej, prehistorycznej, przechowanej w grobowcach i nekropoliach - jak ta neolityczna, sprzed 7000 lat, odkryta pod Warną w latach 70., jedna z najstarszych w Europie.

W ciemnych salach muzealnych Warny, Tyrnowa, Kazanłyka oglądamy cuda, odkrywane przypadkiem, przy stawianiu obory dla owiec. W ornamentach naczyń odbijają się nowożytne style: jest prehistoryczna secesja, grecki renesans złotych amfor i kielichów-rytonów, przez jakiegoś starożytnego Benvenuta Celliniego wykuwanych groteskowo w fantastyczne, kozie i jelenie głowy, sfinksy, fauny albo twarze Murzynów.

Nigdzie tak mocno jak w Bułgarii nie czułem norwidowskiego paradoksu, że "przeszłość - jest to dziś, tylko cokolwiek dalej". Z tym że "cokolwiek" jest tutaj rozciągnięte w tysiąclecia. Liście przydrożnego dębu kojarzą się Celi ze złotym wieńcem króla trackiego, który widziała w Kazanłyku. W Warnie oglądamy płytę kamienną z roku 212, na której są nazwiska absolwentów miejscowej rzymskiej szkoły. W tym kontekście inne nasze odkrycie - tablica z wypłowiałym napisem "SSSR-NBR Mir Drużba", w kącie koło dworca autobusowego w Cariewie, przed "pogrebalnym biurem" czyli zakładem pogrzebowym - naprawdę niewiele już znaczy.

***

Księżyc w kolorze przekrojonego arbuza. Piski sów. Jaskółki na drutach. Jęk osła, podobny do odgłosu heblowania. Niosąca się z daleka muzyka klarnetu, bębenków, kozy - smutna melodia Strandży. To nasza wieś wieczorem. Szeroką ulicą, od strony morza, co wieczór o tej samej porze nadchodzi, pobekując i pobrzękując, niewielkie, co roku zmniejszające się stadko kóz, owiec, baranów. Kozły o fantastycznych rogach i maskach satyrów rozchodzą się do znajomych furtek same. Owce w zwartym szyku, poganiane sykiem starego pasterza, tłoczą się do swojej zagrody.

Z podwórza, gdzie mamy stół i małe gospodarstwo z kuchenką, spod winogronowego dachu rozciąga się daleki widok, aż po linię światełek Achtopolu po drugiej stronie zatoki. W dół, w stronę świeżo zbudowanej cerkiewki, schodzi ulica, pełna żużlu i kurzu. Opadające aż do ziemi czerwone dachy niskich domków. Ciemne figowe drzewa wychylające się zza siatek ogródków.

Na ławeczce od ulicy, przed naszym domem, obok rozgrzanego całodziennym upałem blaszanego kubła na śmiecie, siedzi odwieczna trójka: nasza siwa gospodyni, która nigdy nie rozumie, co do niej mówię, gospodarz w pasiastej koszulce, który mówi charcząc, bo ma chorobę krtani, i ich sąsiadka w czarnej chustce. W centrum tego widoku, który od lat fotografuję, stoi drewniana wieżyczka - rusztowanie z krzyżykiem i dzwonem. Kiedy zadzwonił któregoś ranka, gospodarz wytłumaczył mi z półuśmiechem: "pocziwa". Kiedy ktoś umrze, uderza dzwon.

Lubię to miejsce, tę wiejską Bułgarię - za brak narzekania i brak pańskości, za natychmiastowe przechodzenie na "ty" w dowód zaufania, za język bezwstydnie prosty, jak u Reja, gdzie "swinsko s zele" znaczy: wieprzowina z kapustą. Za zapach palenisk, ciągnący z ogródków, gdzie przy studniach, pod dachem z winogron i żarówką na drucie, siedzą wieczorem rodziny. I za nigdzie indziej w takiej ilości niewidziane wspomnienia osób zmarłych, klepsydry ze zdjęciami i poematami na ich cześć, ich twarze witające nas z furtek, z drzew, ze słupów ogłoszeniowych, z drzwi sklepu i knajpy - 40 dni po odejściu, rok, 15 lat.

***

No i doczekaliśmy tego lata poświęcenia cerkiewki św. Barbary. Przed kościołem pokazały się plażowe parasole. Na stołach ustawiono kołacze. Przyszła cała wieś oraz ci, których znaliśmy z plaży (czasem jako nudystów), ze sklepu, z baru. Czech-zwolennik Fidela i informatyk Jirzi z półmetrową brodą, w kapeluszu cały czas na głowie. Długowłosy Cygan zwany Indianinem, u którego wynajmował Dawid, i wielka Protobułgarka. Para profesorska z Sofii, u której mieszkali Justyna z Markiem i wnuczkiem Maciusiem - i szczupła dama z różowym słomkowym kapelusikiem, opuszczonym na plecy. Wielu z nich, tutejszych i przyjezdnych, tych z Sofii i Paryża, składało się na tę cerkiewkę, na ikonostas z drewnianą płaskorzeźbą przedstawiającą wygnanie z raju. Olbrzym w czerwonej podkoszulce, którego bicepsy podziwialiśmy kiedyś nad morzem, zaśpiewał operowym basem "mnogaja lieta". Byli też Polacy-pionierzy, którzy przyjeżdżają do tej wsi od 30 lat.

Zanim zjawił się ksiądz, okadził ściany cerkwi, poświęcił cztery kąty zielonym bukiecikiem, maczanym w święconej wodzie, odganiając złego ducha, zanim to się odbyło i wszyscy dopiero podchodzili z naręczami żółtych świeczek, mdlejących w upale, składali u stóp ikonostasu w ofierze bukieciki astrów, butelki oleju słonecznikowego, ciasteczka - malarz z Warszawy, Jan, opowiedział nam, jak było kiedyś:

"Kompletny prymityw. Jedyny przejaw cywilizacji - elektryczność. W sklepie nic, prócz chleba, który dowożono niecodziennie, i wino, które było natychmiast wykupywane. W barku, tym samym co dziś, panowało nocne życie i absolutna tolerancja. Przychodzili Bułgarzy, Cyganie, Turcy, Grecy. Grali swoje. Ich muzyki przenikały się. I my tam byliśmy, Polacy, Czesi. Dyskusje... Najbardziej niesamowite, że nad morzem, tam gdzie dziś stoi trzygwiazdkowy hotel, była świńska ferma. Pracowali w niej ludzie niewyglądający na świniopasów, ponieważ był to obóz pracy dla niepokornej inteligencji. Ale wolno im było chodzić. Wieczorem zaglądali do baru. Okazywało się wtedy, że są poetami, filozofami, uczonymi, klerykami. A jeszcze dziwniejsze, że nad wsią, od strony gór, rozbijali obóz sofijscy artyści, często dzieci komunistycznych kacyków. I wszyscy razem spotykaliśmy się w barze".

Wieczorem u Indianina, gdzie mieszkał Dawid i Felek ze swoimi rodzinami, odbyły się 14. urodziny Stefana. Niespodzianką miała być zamówiona muzyka. Klarnecista z Achtopola okazał się genialny. Były jeszcze dwa akordeony, metalowe tureckie bębny i strandżyjska koza. Siedzieliśmy w ogrodzie, pod orzechem. Za stół posłużyły drzwi wyjęte z zawiasów, przykryte koronkową serwetą. Nagle chudy chłopak w rybackiej czapeczce i półnagi, brzuchaty Cygan wzięli się za ręce i skacząc, tanecznym krokiem, odbiegli w głąb ogrodu. Po chwili wrócili we troje, z dziewczyną. Wszyscy zaczęliśmy tańczyć. Orkiestra rozgrzewała się. Szczuplutka córka Indianina tańczyła w miejscu, wykonując ledwo dostrzegalne ruchy, ale to ona nadawała rytm tańczącym. Indianin dyrygował Cyganami jak Glenn Miller. Akordeony rozmawiały ze sobą, klarnet przebijał w ekstazie. Na tle drewnianego, pochyłego płotu pobłyskiwały indyjskie twarze grających, niektóre tak ciemne, że w mroku nie było ich widać, tylko instrumenty. Burza krążyła, błyskała, nie śmiała podejść, czasem rzucała w nas pojedynczymi kroplami.

Cela w pasiastej bluzce, podobna do Gelsominy, podrygiwała w kręgu choro, cała szczęśliwa. "Czuję się jak pijany sułtan na ośle!" - wołała i pytała nas, czy jesteśmy "za-wo-do-le-ni". Co do mnie, czułem się naprawdę luksusowo, zaszczycony bliskością muzyków, którym podawałem rakiję i papierosy. Cyganie byli coś winni Indianinowi, graniem wyrównywali rachunki, on wołał do nich ze śmiechem, że trzeba kończyć, już północ, przyjdzie polizei. Ale oni nie przestawali. Klarnet musiał wyśpiewać swoje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2006