Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ostatnio sondaż zamówiony przez jedną z gazet badał poparcie dla ewentualnych kandydatów na prezydenta. Nie chodzi mi o wyniki tych badań, lecz o porażającą dowolność w kreowaniu samych nazwisk - nie były to bowiem żadne oficjalnie zgłoszone kandydatury, jako że jeszcze tryb ten w ogóle nie ruszył. Patrząc na listę nazwisk, nie potrafiłam odpowiedzieć sobie, na jakiej zasadzie w ogóle postanowiono właśnie tych ludzi brać pod uwagę. Znalazłam tylko jedną odpowiedź: oni są medialni. Znani z ekranu, znani ze swoich do znudzenia powtarzanych przez media potyczek słownych, tupetu, czasem arogancji, czasem wyjątkowo dotkliwej złośliwości, czasem wręcz obraźliwego zachowania. W relacjach z sejmu czy konferencji prasowych to powód wystarczający, ba, może nawet taki, który rozstrzyga, ale tu szło o kogoś, kto miałby być w powszechnym głosowaniu obywateli wybierany na najwyższy urząd Rzeczypospolitej. Czy ma za sobą jakieś dokonania? Coś dobrego i trwałego zbudował, stworzył coś, co przynosi owoce? Ma uczniów i naśladowców, którzy idą jego śladem? Można sięgnąć po jego książki, w których dzieli się myślami nas wzbogacającymi? Bez wahania ręczymy za jego prawość i dalibyśmy wiarę jego oczekiwaniom pod naszym adresem, naszych dzieci i naszych następców?
Nie zamierzam tu wyliczać, które nazwiska obudziły we mnie te wszystkie gorzkie pytania. Ale były nazwiskami realnych postaci i te, a także inne podobne, jeszcze niejeden raz się pojawią. Może warto przypomnieć sobie pewną bardzo gorzką lekcję na ten temat, którą już braliśmy dawno temu, bo w pierwszych wyborach prezydenckich wolnej Polski w roku 1990, kiedy pierwszy raz mieli głosować wszyscy obywatele, a nie sam parlament. Wtedy realnym kandydatem, tuż za Lechem Wałęsą, popartym w pierwszej turze przez dwadzieścia kilka procent głosujących Polaków, okazał się nikomu nieznany przybysz nie wiadomo skąd, bez dorobku, bez historii, bez jakiegokolwiek argumentu za zaufaniem, którego zdecydował się domagać. I dostał je, na szczęście mniejsze niż przywódca Solidarności. Nikt do dziś nie potrafi wytłumaczyć, jak to się mogło stać, ale tak było!
Dlatego ostrożność medialno-marketingowa w wysuwaniu w zabawach sondażowych najdziwniejszych celebrytów to może nie jest przesada, ale nakaz instynktu samozachowawczego?