Kupowanie czasu

Dobrobyt przestaje być znakiem firmowym Unii Europejskiej. Obecne i kolejne pokolenia starej Europy nie będą w stanie osiągnąć poziomu życia swych rodziców. Świadomość tego zmienia poglądy na dalszą integrację.

02.07.2012

Czyta się kilka minut

"Unia Europejska rozwija się przez kryzysy”. Tę często powtarzaną mądrość można dziś odwrócić na inną: „Kryzys rozwija się przez Unię Europejską”. Prawdziwość obu stwierdzeń pokazuje, że szukanie wyjść z obecnej sytuacji na drodze tradycyjnych procedur postępowania jest ślepą uliczką. Unia znalazła się w klinczu, a jej kultura polityczna – oparta na stopniowym budowaniu zgody – wydaje się wielu obserwatorom kamieniem u szyi. Choć bez niej nie byłoby przecież w ogóle integracji i współczesnej Europy.

Przez wiele lat Unia ścigała się sama ze sobą. Nawet „zgniłe” kompromisy kolejnych przełomowych szczytów, posuwających integrację europejską o milimetry lat świetlnych, były odczytywane przez świat jako realny postęp, wyprzedzający wszystkie doświadczenia państw narodowych w integracji politycznej i gospodarczej. Dziś to politycy europejscy ścigają się ze światem, który – od Waszyngtonu po Pekin – żąda od nich działań stanowczych i szybkich.

Odpowiedzią na te nawoływania jest jedynie rosnąca intensywność spotkań w Brukseli, Paryżu, Berlinie czy Rzymie, a także lawina uzgodnień w gronie państw strefy euro i towarzyszące im targi. Efektem są głównie papierowe korekty – w rodzaju paktu fiskalnego i paktu dla wzrostu – i zapowiedzi dalszego pogłębienia współpracy przez ogłoszenie powołania (a nie powołanie) unii bankowej.

Jedyną realną strategią Unii jest zatem kupowanie czasu. Wszystko inne – począwszy od rozpadu strefy euro po integrację fiskalną i zrzeczenie się resztek suwerenności przez państwa na rzecz instytucji – jest bowiem politycznie niewykonalne.

Wszyscy wiemy, że problem zadłużenia Grecji, Portugalii czy Hiszpanii jest zaledwie jednym z wymiarów kryzysu politycznego i społecznego, który narastał w Europie od lat, a którego katalizatorem było załamanie się amerykańskich instytucji finansowych w 2008 r.

Odbudowa zaufania rynków finansowych i przywrócenie wzrostu gospodarczego w Unii jest zatem najpilniejszym zadaniem, które jednak w żadnej mierze nie rozstrzyga o innych problemach.

Naciski Paryża, Madrytu i Rzymu – a także szeregu ekspertów gospodarczych – na Berlin, aby zgodził się na uwspólnotowienie długu eurolandu (poprzez wypuszczenie wspólnych obligacji strefy euro) lub też dla odmiany oczekiwanie, że wspomniane stolice podporządkują swoją politykę fiskalną modelowi i kontroli Niemiec (poprzez nowe instytucje) jest nawoływaniem stojącego nad przepaścią do zrobienia śmiałego kroku naprzód. W obu przypadkach poprawa sytuacji i lepsze wskaźniki gospodarcze byłyby okupione ogromnym kryzysem politycznym wewnątrz państw, który zdemolowałby konstrukcję europejską w stopniu nieporównanie większym, niż ma to obecnie miejsce.

A to dlatego, że dotychczasowa taktyka skrywanej integracji – która w zamian za obietnicę dobrobytu otrzymuje od społeczeństw mandat do pozbawiania ich realnego wpływu na losy własnych państw – osiąga swój kres.

Nie, społeczeństwa nie stały się dojrzalsze – choć kryzys na pewno uświadomił wielu konsekwencje takiej zgody. Po prostu dobrobyt przestaje być znakiem firmowym Unii Europejskiej. Obecne i kolejne pokolenia starej Europy nie będą w stanie osiągnąć poziomu życia swych rodziców, zarówno od strony stabilizacji materialnej, jak też społecznej.

To właśnie świadomość tego ostatniego radykalnie zmienia dziś optykę patrzenia na integrację europejską.

Stąd niezgoda Niemców – którzy swój obecny sukces gospodarczy okupili w ostatniej dekadzie niższymi zarobkami, akceptacją „umów śmieciowych” i częściowym demontażem państwa opiekuńczego – na dalsze wyrzeczenia. Wyrzeczenia, których efektem może być wzrost nieprzewidywalności gospodarczej, gdy oni sami udadzą się na emeryturę.

Z tego samego powodu Grecy czy Hiszpanie nie chcą zaakceptować aplikowanej im przez Brukselę końskiej kuracji: stracili już tak dużo, że kolejne wyrzeczenia każą im przemyśleć sens przynależności do Unii. I nie ma znaczenia, że życie poza Unią Europejską może być jeszcze gorsze.

W sytuacji, gdy pragnieniem staje się stabilność bez dobrobytu i odzyskanie możliwości decydowania o własnym losie – nawet jeśli chodzi tylko o prawo do sjesty – państwo może wydawać się lepszym schronieniem i suwerenem niż instytucje europejskie.

Pogłębianie integracji politycznej na drodze technokratycznych wyborów, dyktowanych pod presją kryzysu finansowego, może zatem udać się tylko poprzez otwarte zignorowanie głosów wyborców – i wyrzucenie demokracji poza nawias integracji europejskiej.

Dobrze, że świadomość natury tego wyboru jest jeszcze ciągle obecna w myśleniu o wyjściu z kryzysu. Szkoda, że bardziej widać ją w Karlsruhe – siedzibie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego RFN, który tworzy właśnie przestrzeń pod prawdziwą debatę europejską – niż w Brukseli, gdzie na tego typu dyskusję (tradycyjnie) nie ma czasu i woli.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2012