Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
"Unia Europejska rozwija się przez kryzysy”. Tę często powtarzaną mądrość można dziś odwrócić na inną: „Kryzys rozwija się przez Unię Europejską”. Prawdziwość obu stwierdzeń pokazuje, że szukanie wyjść z obecnej sytuacji na drodze tradycyjnych procedur postępowania jest ślepą uliczką. Unia znalazła się w klinczu, a jej kultura polityczna – oparta na stopniowym budowaniu zgody – wydaje się wielu obserwatorom kamieniem u szyi. Choć bez niej nie byłoby przecież w ogóle integracji i współczesnej Europy.
Przez wiele lat Unia ścigała się sama ze sobą. Nawet „zgniłe” kompromisy kolejnych przełomowych szczytów, posuwających integrację europejską o milimetry lat świetlnych, były odczytywane przez świat jako realny postęp, wyprzedzający wszystkie doświadczenia państw narodowych w integracji politycznej i gospodarczej. Dziś to politycy europejscy ścigają się ze światem, który – od Waszyngtonu po Pekin – żąda od nich działań stanowczych i szybkich.
Odpowiedzią na te nawoływania jest jedynie rosnąca intensywność spotkań w Brukseli, Paryżu, Berlinie czy Rzymie, a także lawina uzgodnień w gronie państw strefy euro i towarzyszące im targi. Efektem są głównie papierowe korekty – w rodzaju paktu fiskalnego i paktu dla wzrostu – i zapowiedzi dalszego pogłębienia współpracy przez ogłoszenie powołania (a nie powołanie) unii bankowej.
Jedyną realną strategią Unii jest zatem kupowanie czasu. Wszystko inne – począwszy od rozpadu strefy euro po integrację fiskalną i zrzeczenie się resztek suwerenności przez państwa na rzecz instytucji – jest bowiem politycznie niewykonalne.
Wszyscy wiemy, że problem zadłużenia Grecji, Portugalii czy Hiszpanii jest zaledwie jednym z wymiarów kryzysu politycznego i społecznego, który narastał w Europie od lat, a którego katalizatorem było załamanie się amerykańskich instytucji finansowych w 2008 r.
Odbudowa zaufania rynków finansowych i przywrócenie wzrostu gospodarczego w Unii jest zatem najpilniejszym zadaniem, które jednak w żadnej mierze nie rozstrzyga o innych problemach.
Naciski Paryża, Madrytu i Rzymu – a także szeregu ekspertów gospodarczych – na Berlin, aby zgodził się na uwspólnotowienie długu eurolandu (poprzez wypuszczenie wspólnych obligacji strefy euro) lub też dla odmiany oczekiwanie, że wspomniane stolice podporządkują swoją politykę fiskalną modelowi i kontroli Niemiec (poprzez nowe instytucje) jest nawoływaniem stojącego nad przepaścią do zrobienia śmiałego kroku naprzód. W obu przypadkach poprawa sytuacji i lepsze wskaźniki gospodarcze byłyby okupione ogromnym kryzysem politycznym wewnątrz państw, który zdemolowałby konstrukcję europejską w stopniu nieporównanie większym, niż ma to obecnie miejsce.
A to dlatego, że dotychczasowa taktyka skrywanej integracji – która w zamian za obietnicę dobrobytu otrzymuje od społeczeństw mandat do pozbawiania ich realnego wpływu na losy własnych państw – osiąga swój kres.
Nie, społeczeństwa nie stały się dojrzalsze – choć kryzys na pewno uświadomił wielu konsekwencje takiej zgody. Po prostu dobrobyt przestaje być znakiem firmowym Unii Europejskiej. Obecne i kolejne pokolenia starej Europy nie będą w stanie osiągnąć poziomu życia swych rodziców, zarówno od strony stabilizacji materialnej, jak też społecznej.
To właśnie świadomość tego ostatniego radykalnie zmienia dziś optykę patrzenia na integrację europejską.
Stąd niezgoda Niemców – którzy swój obecny sukces gospodarczy okupili w ostatniej dekadzie niższymi zarobkami, akceptacją „umów śmieciowych” i częściowym demontażem państwa opiekuńczego – na dalsze wyrzeczenia. Wyrzeczenia, których efektem może być wzrost nieprzewidywalności gospodarczej, gdy oni sami udadzą się na emeryturę.
Z tego samego powodu Grecy czy Hiszpanie nie chcą zaakceptować aplikowanej im przez Brukselę końskiej kuracji: stracili już tak dużo, że kolejne wyrzeczenia każą im przemyśleć sens przynależności do Unii. I nie ma znaczenia, że życie poza Unią Europejską może być jeszcze gorsze.
W sytuacji, gdy pragnieniem staje się stabilność bez dobrobytu i odzyskanie możliwości decydowania o własnym losie – nawet jeśli chodzi tylko o prawo do sjesty – państwo może wydawać się lepszym schronieniem i suwerenem niż instytucje europejskie.
Pogłębianie integracji politycznej na drodze technokratycznych wyborów, dyktowanych pod presją kryzysu finansowego, może zatem udać się tylko poprzez otwarte zignorowanie głosów wyborców – i wyrzucenie demokracji poza nawias integracji europejskiej.
Dobrze, że świadomość natury tego wyboru jest jeszcze ciągle obecna w myśleniu o wyjściu z kryzysu. Szkoda, że bardziej widać ją w Karlsruhe – siedzibie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego RFN, który tworzy właśnie przestrzeń pod prawdziwą debatę europejską – niż w Brukseli, gdzie na tego typu dyskusję (tradycyjnie) nie ma czasu i woli.