Kto meblował nasze domy

Polskiego mieszkania z czasów PRL-u nie da się zredukować do wyobrażenia o ówczesnym „typowym wnętrzu”. Niektóre z mód epoki niedoboru i niedoróbek przetrwały do dziś.

21.08.2023

Czyta się kilka minut

Bitwa o gusta
Ciemna kuchnia w bloku na osiedlu Za Żelazną Bramą. Warszawa, 1972 r. / JAN MOREK / FORUM

Zaglądanie przez okna i wyobrażanie sobie, jak żyją inni, to powszechna w dzieciństwie rozrywka, po której zostaje niedosyt. Z pomocą przychodzą autorki uchylające drzwi domowych wnętrz, jak Małgorzata Czyńska w „Domu polskim”, a teraz Agata Szydłowska w książce „Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u”. Szydłowska pisze, że chciała pokazać możliwie pełny obraz polskiego domu w czasach niedoróbek i niedoborów. Bez popadania w skrajności – od uprzedzeń i drwin do bezkrytycznej nostalgii.

Opowieść rozmówców Czyńskiej była historią ku pokrzepieniu serc, dowodzącą, że dysponując odpowiednim kapitałem kulturowym i wypływającym stąd smakiem, dało się mieszkać może i skromnie, ale przyjemnie. Szydłowska dopowiada: owszem, ale było to dane nielicznym, czyli inteligentom, pasowanym często we wspomnieniach na samotnych szermierzy dobrego gustu. „Futerał...” jest kompleksową historią z wyczuleniem na szczegół, uważną podróżą przez miejski, domowy kraj­obraz Polaków z tamtych czasów.

Choć ta podróż przypomina nieco jazdę maluchem znad Bałtyku w Tatry przed erą autostrad, gdyż chronologiczne ujęcie tematu sprawia wrażenie, że kręcimy się w kółko i buksujemy, raz po raz natrafiając na te same wątki. Tymczasem to tylko te same, nierozwiązane problemy, odbijające się czkawką kolejnym pokoleniom. Łatwo o nich zapomnieć wśród dzisiejszych zachwytów nad jakością polskiego rzemiosła, gdy pamięć, zwłaszcza młodych osób, zapełniają – jak pisze autorka – „obrazy i opowieści kształtowane przez popkulturę, mity i politykę”. Książka Szydłowskiej, choć nie należy do popularnego ostatnio nurtu rewizjonistycznego w literaturze faktu, przy okazji się z tymi kliszami rozprawia.

 

Zrównane, przemieszane

Gdyby wybrać jeden sprzęt-symbol wnętrzarskich aspiracji mieszkańców polskich miast tuż po II wojnie światowej, byłby to fortepian. Taszczony nawet do niewielkich pomieszczeń, by upodobnić je do poprzedniego świata. Uosobienie „przedwojenności”.

Ta kategoria pojawia się wówczas w specyficznym kontekście. Warunki, w jakich żyli przed wojną przedstawiciele niższych warstw, były koszmarne, o czym przypominają raz po raz autorzy książek rozprawiających się z wyobrażeniem „Paryża Północy”, cytując ówczesne statystyki przeludnienia w robotniczych dzielnicach Warszawy. Nie lepiej przedstawiała się sytuacja na wsi – by się o tym przekonać, wystarczy lektura „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak. Mieszkańcy prowincji już wówczas ruszyli do miast za pracą – i przy okazji za własnym lokum. Bo masowe budownictwo, wbrew innej obiegowej opinii, nie wyrosło z technologii wielkiej płyty, lecz zrodziło się w połowie XIX w. wraz z koniecznością jak najszybszego dostarczenia jak największej liczby mieszkań masom przybywającym za pracą do miast epoki przemysłowej.

Wygląd domu polskiego był wówczas niejednorodny nie tylko wskutek różnic klasowych i stopnia zamożności, ale ze względów historycznych. W zaborze austriackim czy pruskim ceniono, jak mówi w rozmowie z Czyńską historyczka i krytyczka designu Beata Bochińska, inne wartości niż w rosyjskim, co przekładało się na dobór przedmiotów pod względem ich jakości i trwałości. Na wschodzie ważniejsza była utylitarność, mobilność, przyjazność rzeczy codziennego użytku. Popularność kilimów, wieszanych na ścianach w mieszkaniach na Podlasiu czy wschodnich rubieżach II RP, wynikała nie tylko z potrzeby ocieplenia wnętrz, ale nomadycznych przyzwyczajeń, podczas gdy w zachodniej części kraju, gdzie wiedziono życie bardziej osiadłe, tkaniny dekoracyjne cieszyły się mniejszym wzięciem. Rok 1945 stanowi tutaj cezurę: zanim za glajchszaltowanie mieszkań wzięła się polityka do spółki z architekturą, dokonała tego wojna – zniszczenia, szaber i migracje. Wszystko się przemieszało: pańskie z chłopskim, polskie z poniemieckim, nowoczesne z mieszczańskim.

Pojawia się kategoria „przedwojenności” jako synonimu bezpieczeństwa, przynależności, tradycji, w powszechnym wyobrażeniu uosabianej przez typowe zamożne mieszkanie w oszczędzonym przez wojnę Krakowie, którego centralnym punktem był salon o ciemnych ścianach, pełen tkanin, foteli i kanap, szydełkowych obrusów i podkładek, mebli à la Ludwik XVI pokrytych pluszem i obrazów na ścianach (portrety przodków, ewentualnie Piłsudskiego), a na honorowym miejscu właśnie rzeczony fortepian lub pianino, przedmiot tęsknot warszawiaków, którzy stracili większość dobytku.

Inaczej rzecz miała się na Ziemiach Odzyskanych, gdzie „przedwojenność” w niemieckim wykonaniu budziła w polskich lokatorach ambiwalencję, podobnie zresztą jak każdy metr kwadratowy lokum odziedziczonego po poprzednikach, obciążonego obawą, że mogą kiedyś wrócić. Doceniano jakość wyrobów, ale odrzucała ich obcość. Bez żalu skazywano je więc na zużycie, zastępując stopniowo byle jakimi wytworami socjalistycznej produkcji.

 

Apoteoza rodzimości

W latach 50., czasach rozziewu między oficjalną linią ideologiczną a pragmatycznymi potrzebami, w polskim wnętrzarstwie pojawia się kolejna kategoria: „rodzimość”. Ma być odtrutką na mieszczańskie ciągoty, odpowiadającą jednocześnie na potrzeby mało zamożnego odbiorcy, dostosowaną do parametrów powojennych wnętrz. Uosabia je powołany wówczas Instytut Wzornictwa Przemysłowego, kierowany przez Wandę Telakowską, który rozpoczyna współpracę polskich artystów z przemysłem. Paradoksalnie to idee jeszcze sprzed 1939 r.: demokratyczność designu, czytelnego w formie i dostępnego, wytwarzanego przez krajowych rzemieślników, czerpiących z tradycji danego rejonu. Toruje sobie drogę do polskich domów powoli, bo początkowo zarówno meble, jak i dodatki są drogie i produkowane w krótkich seriach, a zatem trudno dostępne.

I Międzynarodowe Triennale Mebla w Poznaniu. Targi Poznańskie, grudzień 1980 r.  / ZBIGNIEW STASZYSZYN / PAP

Drugi paradoks: odwilż, wiązana z unowocześnieniem stylu wyposażenia wnętrz i powrotem do modernistycznych rozwiązań, przynosi rehabilitację domu jako przestrzeni prywatnej. Nacechowanej emocjonalnie, służącej do spędzania wolnego czasu – którą Walter Benjamin określił krytycznie jako „futerał dla człowieka prywatnego”, mieszczański przeżytek wyściełany kotarami i pluszem. Zachodnie klasy średnie dzielą wnętrza na strefy przeznaczone do życia rodzinnego, towarzyskiego i samotnego wypoczynku. W polskich mieszkaniach jest o to trudniej, czego najlepszym dowodem wszechobecna wielofunkcyjność pokoju dziecięcego, w którym spano, odpoczywano, pracowano. Podobnie z intymnością dorosłych. „Klasyczna sypialnia z łóżkiem małżeńskim ustawionym ­pośrodku, szafkami nocnymi, czasami toaletką, ­stanowiła rzadkość – pisze Szydłowska. – W M z wielkiej płyty nie miała szans się zmieścić”. Przedmioty uosabiające dziś nurt nostalgiczny w myśleniu o PRL-owskich wnętrzach, które widać w mieszkaniu Bazylego z „Niewinnych czarodziejów” Andrzeja Wajdy, pojawiają się na odwilżowej fali głównie w domach inteligenckich. Pomalowana na biało klitka mieści fotel w formie muszli na cienkich, metalowych nogach, proste biurko z drewna (surowiec łatwo dostępny także dla ubogich), radio, niską nowoczesną półeczkę z książkami i ćmielowską figurkę. Do tego tapczan, kwiaty w skromnym wazonie, zasłony i poduszka w geometryczne wzory, „jazzowy” plakat, w myśl ówczesnego założenia, że lepszy plakat czy reprodukcja niż tak rozpowszechnione oleodruki, budzące odrazę edukatorów stawiających sobie za cel poprawę gustu mas.

 

Nowoczesność kontra mieszczańskość

Dla kontrastu typowe ówczesne mieszkanie lokatorów o wiejskim rodowodzie to nie „pikasy”, jak prześmiewczo określano nowoczesne wyroby przemysłu wnętrzarskiego, lecz meble na wysoki połysk i kryształowe patery z cukierkami, ustawione na serwetkach z białego kordonku. Kryształ to kolejny po ­fortepianie emblemat polskich domostw, idealnie nadający się na prezent i handel (pamiętacie inżyniera Karwowskiego wiozącego owo cacko do Budapesztu?), bardziej szanowany niż ­projektowane wówczas w kraju cuda ze szkła prasowanego autorstwa małżeństwa Drostów. Na tapczanie wśród poduszek usadzona wystrojona lalka, której dzieciom nie wolno dotykać. Zresztą „unieruchomienie” pozyskanych z trudem zdobyczy – eksponowanie kompozycji kryształów lub nieużywanych zestawów z porcelany w szafkach za szkłem, dywany zabezpieczone folią – to miejski ekwiwalent „białej izby”.

A we wnętrzu robotniczym? Oba łączy stół, ustawiony pośrodku niewielkiego pomieszczenia, gdzie utrudnia poruszanie się, ale to nieistotne, bo miejsce, jakie zajmuje, też wiąże się z prestiżem. Jest odwołaniem do układu sprzętów w komnatach możnowładców. We wnętrzu robotniczym stół przykryty jest nie ceratą, jak na wsi, lecz serwetą, pośrodku której stoi wazonik ze świeżym lub sztucznym kwiatkiem. W oknach firanki, pod oknem kwietnik. Na ścianach i sprzętach roi się od ozdób: makatek, obrazów, głównie oleodruków, dewocjonaliów, figurek baletnic, bibelotów, wyszywanek, doniczek. Choć na zdjęciu zrobionym w mieszkaniu inteligenta w jednym z białostockich bloków widać zarówno biblioteczkę we wnęce, kilim, metalowy świecznik, jak i okrągły stół przykryty szydełkową serwetą i niewielkie tremo – emblematy mieszczańskiego saloniku. Jak widać, deklasacja sfer wyższych, wymuszona wojną i nowym ustrojem, nie wyniosła do lamusa jej rekwizytów: gobelinów, fortepianów, kryształów. Już sarkający na ozdóbki socrealizm zderzył się z powojenną potrzebą poczucia bezpieczeństwa, stałości, osadzenia – „będziemy znowu mieszkać w swoim domu” Staffa.

Mieszczańska z ducha przytulność, która dla obywateli o rozmaitym rodowodzie pełni funkcję ochronną przed tym, co za progiem, staje się jednym z wyznaczników polskiego wnętrza rosnącej wówczas PRL-owskiej klasy średniej, a także przedmiotem ataków – zarówno ze strony systemu, jak i reprezentantów środowisk artystycznych, krzewicieli dobrego gustu. Nieliczni, jak Maria Chomentowska i Zdzisław Wróblewski, mitygują, że ludzie mają różne potrzeby, lubią naśladować innych, poza tym to naturalne, że każdy Polak chce, by mieszkanie było wizytówką jego rosnącego statusu.

Klasom ludowym, krytykowanym za „niewłaściwe” aspiracje estetyczne, zaleca się nowoczesność uosabianą przez cepeliowskie wyroby, czyli ludowość w odsłonie dopasowanej do wyobrażeń o potrzebach nowego mieszczucha. Brzmi to, jakby awans społeczny niósł zgubne skutki. Mieszkaniec wsi ma pozostać chłopem, robotnik zaś – robotnikiem, inaczej narazi się na śmieszność, kopiując styl klas wyższych. Oczywiście im większy nacisk, tym silniejszy opór – ot, prawa fizyki. Jeszcze w latach 70. i 80. XX wieku „złe”, drobnomieszczańskie wzory trzymają się – jak przypomina Szydłowska – mocno, tylko zmieniają szaty: buduarki i kredensy z nadstawką przeistaczają się we wszechobecne meblościanki, wersalki i reprodukcje dzieci Wyspiańskiego. A dom pozostaje futerałem chroniącym przed niepewnością i kryzysami. Tak za późnego Gierka, jak w stanie wojennym.

 

Na wierzchu i w ukryciu

„Bloki mogły być idealne, ale ludzie nie byli – pisałam w 2018 r. w „Betonii”, książce poświęconej historii bloków i osiedli blokowych. – Zaburzyli symetrię doniczkami, praniem suszącym się na balkonach, śmieciami w podwórkach. W Halle-Neustadt, Krakowie, Warszawie, Berlinie, Londynie, pod Sztokholmem i Paryżem – wszędzie tak samo. Przynieśli ze sobą kolory i hałas, wypełnili ściany zapachami, rzeczami, bałaganem. Wszystko popsuli”.

Mieszkanie to nie tylko sprzęty służące odpoczynkowi, przebywaniu z rodziną i przyjmowaniu gości – również brudne ubrania i garnki, utensylia niezbędne do sprzątania czy zapasy żywności. Gdzieś je trzeba było pomieścić. W Halle-Neustadt, Berlinie, Londynie, pod Sztokholmem i Paryżem było o to łatwiej. W Warszawie, Krakowie czy Lublinie, gdzie przydzielone człowiekowi „minimum egzystencji” do dziś zaskakuje cudzoziemców skromnością – niekoniecznie (stały punkt programu podczas oprowadzania obcokrajowców po warszawskim Muranowie Południowym zawiera pytanie zdezorientowanych gości, czy metraż „mieszkania kawalerskiego” to aby na pewno „thirteen”, nie „thirty”). Zarówno w latach 40., jak i 60., kiedy ciasnota uderza z nową siłą, wymuszając na projektantach rozwiązania w postaci „półkotapczanów”.

Szydłowska nie zapomina o wstydliwych częściach domowego korpusu, jak łazienka, kuchnia, schowki na jedzenie i rzeczy czy pralnia, traktując je na równi z reprezentacyjną resztą, bo przecież są dla funkcjonowania domu niezbędne. Tymczasem właśnie ich – niemal przez cały PRL – brakowało. Świadectwem tamtych czasów są zatem takie wykwity projektanckiej inwencji jak choćby „półwanny”, bardzo krótkie, ale głębokie, w których nie można było rozprostować nóg podczas kąpieli, lecz siedziało się z kolanami pod brodą, jak w beczce. Popularnym zaś rozwiązaniem w starym budownictwie, gdzie funkcje poszczególnych części mieszkania określał na nowo kwaterunek i nie dla wszystkich lokatorów starczało łazienki, było aranżowanie umywalni na własny użytek, oddzielonej parawanem od reszty pomieszczenia, niczym na pensjach. Można było wykorzystać też bardziej oryginalne rady, jak ta, której udzielała w piśmie „Moda i Życie” pani Donata Majewska z Pabianic: „Proponuję umieścić wannę w kuchni, w miejscu przeznaczonym na stół kuchenny. Nad ustawioną wanną umieszczamy stół zbudowany na wzór klapy. Po skończonej kąpieli stół opuszczamy, zasłaniając boki firaneczką z barwnego kretonu”. Łazienki, o ile je posiadano, z konieczności okazywały się więc wielofunkcyjne, służąc też za schowki na przybory do sprzątania oraz spiżarnie, skoro lokowane przez pomysłowych budowlańców w nasłonecznionych ścianach szafki podokienne, poprzedniczki lodówek, nie spełniały zadania, a w piwnicach też było zbyt ciepło.

Szczególny kontrast stanowiły, jak zauważa autorka ­„Futerału”, zewnętrzne atrybuty socrealistycznych „pałaców dla ludu” – bogate zdobienia, portyki, łuki triumfalne – oraz ich wnętrza, gdzie na pierwsze miejsce wysuwała się proza życia. Brak balkonów, zastąpionych ze względów estetycznych oknami balkonowymi z barierką, uniemożliwiający trzepanie ścierek, wietrzenie okryć czy suszenie prania. Prace te wykonywano w domowym zaciszu, bo umieszczone w przyziemiu pralnie wymagały od lokatorów kursowania między piętrami i klatkami schodowymi. Mieszkanki nie chciały z nich korzystać także z innych powodów, jak skrępowanie zniszczoną, cerowaną po wielekroć bielizną. Wspólnotowe pomieszczenia na wzór sowieckich „komunałek”, forsowane zwłaszcza w latach 50., nie zdały egzaminu, pokazując, jak mocno polskie społeczeństwo przywiązane jest do przekonania o kuchni jako sferze domowej (i domenie przede wszystkim kobiecej, a więc i argument o „zniesieniu kuchennego niewolnictwa” trafiał w próżnię). Na przekór stalinizmowi, forsującemu przymusowe uspołecznienie nawet na takim poziomie, unikano zarówno prania, jak i gotowania z innymi, wygospodarowując sobie własną, choćby prowizoryczną przestrzeń. To zarazem odpowiedź na pytanie, dlaczego do lat 70. XX wieku nawet w domach jednorodzinnych nie otwierano kuchni na resztę wnętrz. Do tej części domowego terytorium w większości mieszkań dopuszczano tylko członków rodziny. Były więc wciąż uosobieniem XIX-wiecznego ideału, kokonem chroniącym mieszkańców przed nowoczesnym światem.

 

Okno na świat

Historyk sztuki Piotr Korduba, cytowany przez Szydłowską, opisuje willowe mieszkania zamożnej poznańskiej – niepochodzącej „z awansu” – inteligencji schyłku PRL-u: adwokatów, lekarzy, naukowców. Typową cechą jest posiadanie w latach 80. dwóch kuchni – jednej otwartej na pokój, drugiej roboczej, ulokowanej w przyziemiu lub na wysokim parterze. Bar lub akwarium służące jako łącznik między pomieszczeniami, wielki stół jako centrum życia rodzinnego i towarzyskiego. Pomieszczenia były niskie – to skutek obchodzenia przepisów zezwalających tylko na budowanie domów dwupiętrowych. Oznaki statusu i nowoczesnego stylu życia w postaci saun albo sal barowych mieściły się w piwnicach. Z kolei u partyjnych elit królował styl „na bogato”.

A w blokowych mieszkaniach z tamtego okresu, coraz bardziej monotonnych, gorzej wykonanych i szarych? Barw dodaje im Azja, której pochód przez M-3 i M-4 zapoczątkowała hipisowska kontrkultura i działalność Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyjskiej. Najsilniej reprezentowana w Trójmieście, którego mieszkańcy mieli jako pierwsi dostęp do egzotycznych elementów wyposażenia przywożonych z zamorskich rejsów, nie tylko z Indii, lecz innych azjatyckich krajów – dywanów, trzcinowych rolet i mebli, papierowych abażurów na wzór japoński i materaców „yogi”, czyli mat do siedzenia lub leżenia.

Nowoczesność, promowana w mediach przez cały PRL, odnosi z pewnością sukces na jednym odcinku – kuchennym. Wiszące szafki, jednolity blat roboczy, funkcjonalność i prostota to z kolei zwycięstwo modernizmu. Inteligent późnego PRL-u za wyróżniki dobrego gustu uważa ponadto obecność rustykalnych dekoracji w rodzaju warkoczy czosnku, suszonych róż i papryczek, kolekcji garnków i kubków jednolitej barwy, zwykle granatowej lub czerwonej, okiennych zasłonek w biało-czerwoną lub granatową kratkę i licznych półeczek z przyprawami. Popularne meble kuchenne z jasnego drewna to zapowiedź triumfalnego pochodu Ikei przez nasze domy. W centrum kuchnio-pokoju-jadalni króluje nadal stół, do odpoczynku służy coś z zestawu Kontiki – fotel, kanapa, może pufa.

To wszystko niewiele ma wspólnego z typowym wyobrażeniem „wnętrza z PRL-u”, choć takie wciąż u jego schyłku istnieją, gdyż wobec ciągłych braków w zaopatrzeniu wyróżnikiem polskich mieszkań pozostaje przypadkowość i przemieszanie. A jednocześnie stanowi zaczątek mód, które rozwijały się już po upadku ustroju i transformacji.

Niektóre w zmodyfikowanej formie przetrwały do dziś, nawet w jednorodzinnych domach na przedmieściach czy nowych blokach, dla niepoznaki szumnie nazywanych apartamentowcami. Tylko w sferze najbardziej wstydliwej nie zmieniło się nic – ponad 12 proc. polskich mieszkań nadal nie ma osobnej łazienki. ©

Bitwa o gusta

Agata Szydłowska, FUTERAŁ. O URZĄDZANIU MIESZKAŃ W PRL-U, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Bitwa o gusta