Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To był pływający masowy grób”, powiedział BBC oficer z hiszpańskiego helikoptera, który nadleciał nad chybocącą się na falach Atlantyku łódź. Dryfowała 22 dni, wiatry i prądy zniosły ją daleko od Wysp Kanaryjskich – celu podróży. Szybko skończyło się paliwo. „Pod koniec nie mieliśmy nawet siły, by wyrzucać ciała za burtę” – tak tamten kwietniowy rejs wspomina Aicha, nastolatka z Wybrzeża Kości Słoniowej, jedna z trzech ocalałych. 56 innych pasażerów zmarło głównie z głodu i pragnienia.
Od stycznia podczas przeprawy przez morze do Europy zginęły bądź zaginęły 633 osoby. Kilka dni temu znów zabrakło miejsc w ośrodku dla imigrantów na włoskiej Lampedusie; po dłuższej przerwie na wody regionu wróciły duże kutry rybackie, na których mieści się nawet trzysta osób. „W najbliższych tygodniach śmierć poniesie wielu ludzi”, ostrzega Nello Musumeci, gubernator Sycylii.
Mamieni przez przemytników oraz często działający pod ich presją migranci i uchodźcy giną wciąż w makabrycznych okolicznościach. Wiemy o tym, lecz ich śmierć stała się jakby zjawiskiem stałym, dla opinii publicznej „przynależnym” do Morza Śródziemnego niczym (również fałszywie) wojna do Bliskiego Wschodu.
To nie obojętność – bardziej złe przyzwyczajenie, sprzyjające zresztą milczącej zgodzie na koszmarne status quo, „szarą strefę”, w której dzieje się dużo i nieformalnie. Państwa Unii Europejskiej dogadują się ze sobą, bezprawnie cofając ludzi ze swoich granic – szczegółowo opisuje to opublikowany właśnie raport Protecting Rights at Borders, koalicji organizacji pozarządowych – albo nawet, jak Grecja, odstraszając ich na pełnym morzu.
Najwyraźniej nawet te ponad sześćset śmierci z tego roku, średnio pięć dziennie, nie wystarczy, by to zmienić. ©℗